Wiem, że trochę za późno, ale naprawdę zajęłam się innym sprawami dziś i kompletnie zapomniałam, że chciałam zrobić mikołajkowy prezent. Ok, prologu część następna i ostatnia. Odpuściłam sobie wesele, gdyż jak wiedzie ich nie cierpię.
Miłego czytania,
Astal
P.S. Zapraszam też na starego bloga, gdyż niedługo pojawi się tam cz.2 wesela, a potem dalej historia czarownic.
A.
~*~
Harry leżał rozwalony na kanapie i bez większego entuzjazmu przeglądał gazetę. Był trochę senny i miał nadzieję, że przed obiadem uda mu się zdrzemnąć. Po powrocie z pracy czuł się, jakby nadmiar dzisiejszych zdarzeń próbował rozsadzić mu głowę. Pół dnia spędził na uganianiu się za zdziczałymi wilkołakami, które próbowały zaatakować jakąś wieś.
- Harry?
- Mm?
- Harry… chyba….
- Co tam? Coś nie tak? – Harry podniósł się na łokciach i spojrzał na żonę. Stała oparta o framugę drzwi i dyszała ciężko. Była blada. Obie ręce przyciskała do pękatego brzucha. Spojrzała na niego i już wiedział, co się dzieje. Poderwał się z kanapy natychmiast. – Rodzisz!
- Rodzę – zgodziła się Ginny spokojnie. Nie miała zamiaru panikować. Panika Harry’ego wystarczyła dla nich obojga.
- Co mam robić?! Mam cię zawieźć do szpitala? Wezwać lekarza? Uzdrowiciela?
- Harry…
- Możesz się w tym stanie teleportować? Może…
- Harry, przestań mówić!
Wykonał polecenie natychmiast i stanął na baczność. Ginny westchnęła, skrzywiła się z bólu, a potem przemówiła spokojnym głosem:
- Ty – do mojej mamy i z powrotem. Ja – po akuszerkę.
- Ale…
- No idźżesz wreszcie!
Harry teleportował się i już po chwili gnał przez ogród teściów. Z hukiem i bez pukania w padł do kuchni i rozejrzał się dookoła.
- Mamo! – zawył, mając nadzieję, że jego teściowa jest gdzieś w pobliżu. Ulga, jaką poczuł, gdy usłyszał dudnienie stóp na schodach była niewyobrażalna.
- Harry! – zawołała pani Weasley, gdy już znalazła się w kuchni. – Na litość boską, co się dzieje?
- Ginny rodzi!
Krzyknęła krotko z radością i klasnęła w ręce.
- Na reszcie! – zawołała, po czym złapała płaszcz, torebkę oraz ramię Harry’ego. Wypadli oboje przed dom.- Nie ma co panikować, chłopcze. My już dawno wszystko zaplanowałyśmy. Ginny pewnie ma już sytuację pod kontrolą.
Gdy dotarli do domu Potterów stało się jasne, że pani Weasley miała rację. Akuszerką okazała się Luna, która w momencie, w którym weszli do sypialni, klęczała obok Ginny i trzymała ją za rękę. Mówiła coś cicho tym swoim hipnotyzującym, natchnionym głosem.
- Mamo! – zawołała z napięciem Ginny, na widok pani Weasley. Matka dopadła do niej radośnie i przejęła kontrolę nad całą sytuacją, wydając rozkazy Lunie i Harry’emu.
- Luna, jesteś pewna, że wiesz, co robić? – zapytał Harry, gdy razem poszli do kuchni nastawić wodę we wcześniej przygotowanym dużym garnku.
- Oczywiście, Harry – odpowiedziała spokojnie, zbierając ze stołu czyste ręczniki. - Odbierałam już kilka porodów.
- Jesteś pewna, że to były ludzkie porody, prawda?
Luna spojrzała na niego bez cienia oburzenia, przekrzywiając głowę, jakby się zastanawiała nad jego słowami.
- Taaak – powiedziała rozmarzonym tonem, który zawsze jakoś Harry’ego niepokoił. – Jestem prawie pewna, że moja kuzynka jest człowiekiem… Chociaż może być wampirem… Zawsze ją o to podejrzewałam.
Ruszyła do salonu, pozostawiając osłupiałego Harry’ego. Ginny krzyczała, co raz głośniej i panika znów zaczęła ogarniać jej męża. Klęknął przy niej, nie mając pojęcia jak może pomóc. Pani Weasley spojrzała na niego zatroskana.
- Harry, skarbie może poczekasz w salonie, a my…
- Nie! – zawyła Ginny, podnosząc się na łokciach. – On mnie w to wpakował, to teraz będzie ze mną cały czas!
Godziny ciągnęły się w nieskończoność. Luna, ku zaskoczeniu Harry’ego, okazała się niezastąpiona. Świetnie sprawdzała się w swojej roli i naprawdę miała wprawę. Powoli za oknami zapadała noc, a sytuacja nie zmieniała się bardzo. Puls Harry’ego mimo to nie zwolnił ani na chwilę. Nie opuścił żony ręki żony, pozwalając jej zgniatać swoją dłoń i drapać ją paznokciami. Całe to poświęcenie zostało wynagrodzone chwilę po północy, kiedy umęczona Ginny opadła na poduszki, a Luna wyprostowała się, trzymając w ramionach płaczące wniebogłosy niemowlę.
- To chłopiec – powiedziała, owijając dziecko w pieluszki, po tym jak je już umyły z panią Weasley.
Harry pochylił się, wyswobodził rękę z uścisku żony, a potem pocałował Ginny w spocone czoło. W tym samym czasie ich pierworodny wypróbowywał swoje płuca po raz pierwszy w życiu
- Jak chcesz go nazwać? – zapytała Ginny męża, kiedy Luna podała jej synka.
- Chciałbym, żeby nosił imię mojego ojca – wyznał Harry, a ona pokiwała głową i uśmiechnęła się do dziecka.
- Ustalmy, że ty wybierasz pierwsze imię, a ja drugie – zaproponowała, przyglądając się synkowi, który już zdążył się uspokoić i teraz patrzył na nią z zaciekawieniem w dużych, ciemnych oczach. – Jamesowi do kompletu dodam Syriusza i wyjdzie nam James Syriusz Potter.
Państwo Potter bardzo szybko zorientowali się, że dwójka z ich trojga dzieci odziedziczyła zarówno od strony Weasleyów jak i Potterów, taki szczególny zestaw genów, który nie pozwalał posiadaczom usiedzieć spokojnie w miejscu. Powodowało to, że zamierzenia spokojne, rodzinne wypady zamieniały się w istną gehennę. Szczególnie dla Harry'ego. Pod jego opieką, bowiem byli obaj chłopcy, a nad nimi zapanować było naprawdę bardzo trudno. James, gdy tylko wydostawał się na zewnątrz przemieniał się w istnego diabła. Albus, uważany w rodzinie za tego spokojniejszego i grzeczniejszego, był tak podatny na wpływ starszego brata, że za wszelką cenę chciał go naśladować.
Było ciepłe, letnie popołudnie, kiedy całą rodziną wybrali się na ulicę Pokątną. Mieli zamiar tam poszukać prezentu urodzinowego dla Jamesa, który dziś kończył sześć lat. Spuchnięty z zazdrości Albus szedł przy matce, wlepiając zielone ślepka w niesionego przez ojca brata. Trzyletnia Lily, niesiona na rękach przez Ginny z radością rozglądała się dookoła, podekscytowana ruchem na ulicy. Kłótnie braci wcale jej nie obchodziły.
- Jimbo, już wiesz, co chcesz dostać? – Harry zwrócił się do najstarszego syna, który wyginał się, jak fryga w jego objęciach.
- Miotłę! – zawył malec, wymachując ręką w stronę sklepu z markowym sprzętem do quidditcha. – Taką szybką, jak mamy!
- Dlaczego mnie to nie dziwi? – zachichotał Harry, oglądając się na resztę rodziny.
Godzinę później wyszli ze sklepu, robiąc w nim nie małe zamieszanie. Albus ryczał głośno, awanturując się, że także chce miotłę. James natomiast tańczył z długim pakunkiem w ramionach, który zawierał najnowszy model dziecięcej miotły – Bumblebee 3. Zajęty dokuczaniem bratu, nie patrzył gdzie szedł i zderzył się z wysoką kobietą w czarnej szacie.
- Ojej – wymamrotał przestraszony, zadzierając głowę i patrząc na surową twarz kobiety.
- James! – zawołał Harry, podbiegając do syna i łapiąc go na ręce. – Bardzo przepraszam… - zaczął i nagle urwał, widząc kto przed nim stoi. – Pani profesor!
- Witaj Potter – McGonagall uśmiechnęła się lekko i skinęła na powitanie głową Ginny, która dołączyła do nich w tej chwili. – Ginny cieszę się, że cię widzę. Słyszałam, że nie wrócisz już na boisko?
- To prawda, po narodzinach małej zdecydowałam się, że trochę posiedzę w domu, z dzieciakami – wyjaśniła Ginny, poprawiając Lily czapeczkę.
- Och mój boże – westchnęła McGonagall, patrząc na Jamesa, który nadal był unieruchomiony w objęciach ojca. – Harry, twój syn jest dokładną kopią twojego ojca… Aż mnie ciarki przeszły, jak go zobaczyłam. Myślałam, że znów spotkałam Jamesa Pottera.
- Ja jestem przecież James Potter! – zawołał chłopiec, patrząc na nią ze złością.
Dorośli parsknęli śmiechem, a James naturalnie nie zrozumiał, o co chodzi i zasępił się bardziej.
- Niestety – westchnęła Ginny, targając włosy najstarszego syna. - Jimbo jest idealną kopią dziadka, pani profesor.
- Ten James Potter będzie już psuł krew komu innemu – oświadczyła z rozbawieniem McGonagall. – W tym roku odeszłam na zasłużoną emeryturę.
- Och, jaka szkoda – wyrwało się Ginny, ale ich dawna nauczycielka pokręciła głową.
- Już najwyższy czas – oświadczyła. – Z resztą, patrząc na wasze diablęta, cieszę się jeszcze bardziej.
W chwili, gdy to mówiła Albus, wściekły na pyszniącego się brata, przywalił mu z całej siły w nos. Nie trzeba było wiele, aby zaczęli się tarzać po ziemi i okładać. Potterowie rzucili się do rozdzielania dzieci, a McGonagall pożegnała się. Potem, gdy Harry zrugał synów za zachowanie godne małych dzikusów, zorientował się, że po raz pierwszy widział swoją dawną nauczycielkę uśmiechniętą.
- Wejść! – zawołał Harry, odrywając się do pracy i spoglądając na drzwi. Stanęła w nich wysoka dziewczyna ubrana w ciemnogranatową szatę.
- Dzień dobry, panie Potter – powiedziała, a w jej głosie słychać było nieangielski akcent. – Przysłano mnie do pana na stanowisko sekretarki.
- Świetnie – ucieszył się Harry, wstając i podchodząc do niej. – Archiwum nie chce przyjmować ode mnie czasami raportów, bo mówią, że mam paskudne pismo. Jak ci na imię?
- Vasiliki Floros – przedstawiła się, wyciągając rękę, która on uścisnął.
- Czy to greckie nazwisko?
- Tak, proszę pana.
Zasiadła za wskazanym jej biurkiem i zaczęła organizować sobie miejsce pracy. Harry wrócił do przerwanego zajęcia, jednak, co chwila zerkał na młodą czarownicę z ciekawością. Nigdy nie widział greczynki na własne oczy, chociaż miał pewne wyobrażenie, jaki mają one typ urody. Panna Foloros miała śniadą skórę, ciemne, duże oczy oraz lekko garbaty, długi nos. Włosy miała pofarbowane na ciemno rudo i spięte w luźny kok.
- Jesteś tu na jakiejś wymianie? – zagadnął Harry, a ona drgnęła, przestając przepisywać.
- Wyjechałam z Grecji, bo nie było tam spokojnie – wyjaśniła, nie patrząc mu w oczy.
- Nic o tym nie słyszałem – przyznał Harry, a ona wzruszyła ramionami. – Czy to było coś poważnego?
- Zwykłe przepychanie różnych rodzin czarodziejskich – odparła, a on miał wrażenie, że nie mówiła całej prawdy. Zamruczał tylko ze zrozumieniem, po czym zerknął na zegarek i stwierdził, że właśnie zaczęła się jego przerwa na obiad.
- Zostawiam cię z tym samą, w razie problemów, poczekaj na mnie. Przyjdę za godzinę – obiecał, ruszając w stronę drzwi.
- Nie będzie problemów – zapewniła, uśmiechając się.
Harry zamiast na obiad gdzieś poza budynek ministerstwa, udał się do gabinetu Hermiony. Ona także nie korzystała z przerwy. Siedziała pochylona nad blatem biurka z piórem w jednej ręce i kanapką w drugiej. Nawet nie zauważyła, że wszedł.
- Puk, puk – powiedział Harry i dopiero wtedy zwróciła na niego uwagę.
- Och Harry! Cześć – uśmiechnęła się i nastawiła policzek do powitalnego buziaka.- Co cię sprowadza?
- Dostałem nareszcie asystentkę. Chciałem się pochwalić. Właśnie siedzi w moim biurze i walczy z papierami.
- Wspaniale – ucieszyła się Hermiona, wgryzając się kanapkę i żując szybko. – Najwyraźniej coś w kadrach się ruszyło i może i ja dostanę kogoś. Niedługo przestanę sypiać, bo tyle mam pracy.
- Dasz się wyciągnąć na obiad?
- No nie wiem…
- Oj po prostu chodź!
Dziesięć minut temu siedzieli oboje w restauracji znajdującej się dwie przecznice dalej od ministerstwa.
- Coś działo się niedawno w Grecji? – zapytał Harry, grzebiąc w swoim talerzu w poszukiwaniu kawałków kurczaka.
- Trzy lata temu było okropne zamieszanie. Jakaś grupa czarodziei z rodzin niższego statusu zbuntowała się przed dużymi wpływami jednej bogatej rodziny – wyjaśniła Hermiona w zamyśleniu marszcząc czoło. – Pamiętam, że Kingsley machnął na to ręką, bo nie wyglądało to groźnie, ale potem zrobiło się naprawdę paskudnie.
- Czyżby? Coś podobnego, jak u nas?
- Zupełnie coś innego. Pamiętasz z historii, co zdarzyło się ostatnim Romanowom? – zapytała, a Harry wytężył pamięć i pokiwał głową. – To samo stało się z tamtą rodziną. Podobno wymordowali wszystkich.
- O co poszło?
- Dokładnie nie wiem, pewnie ci z departamentu międzynarodowego by ci powiedzieli dokładniej, ja znam tylko plotki. Słyszałam, że ta zamordowana rodzina była w posiadaniu jakiegoś ważnego artefaktu. Co tak nagle cię naszło na Grecję?
- Moja asystentka jest greczynką – wyjaśnił Harry, a ona skinęła głową ze zrozumieniem. Zajęli się jedzeniem, a potem rozmowa zeszła na zupełnie inne tematy.
- Mogę liczyć na twoją pomoc w sobotę po południu? – zapytała Hermiona, gdy wyszli z restauracji i wracali do ministerstwa.
- Jasne, ale czy Ron nie poczuje się przez ciebie niedoceniony?
Hermiona zachichotała.
- Och Harry, dla czarodzieja z krwi i kości podłączenie nowego telewizora jest po prostu niewykonalne. Z resztą, dawno u nas nie byliście, więc chętnie z wami razem wypiję kawę. Weź dzieciaki.
- Bardzo chętnie. Ginny odpocznie od nas chwilkę a i twoje nie będą się nudziły. Moja godzina minęła – westchną Harry, zerkając na zegarek. - Mam nadzieję, że moja nowa asystentka nie zginęła pod lawiną moich papierów.
Uścisnęli się na pożegnanie i rozstali. W swoim biurze Harry zastał pannę Floros spokojnie pracującą za swoim biurkiem.
- Nie miałaś żadnych problemów? – zapytał, a ona podniosła głowę i spojrzała na niego wystraszona, jakby nie zauważyła jego wejścia.
- Nie proszę pana – wydukała dziewczyna, po czym szybko wróciła do swojej pracy.
Harry chciał jeszcze z nią porozmawiać, ale na biurku czekał go stos samolocików do rozwinięcia i przeczytania, więc zajął się nimi, zapominając o swojej asystentce.
Na piętrze, w pokoju Jamesa trwała zabawa w najlepsze. Gdy Harry wrócił do domu, zastał swoją żonę przyczajoną przy drzwiach i obserwującą dzieci.
- Ginny co…
- Ćśśś – uciszyła go, kładąc mu palec na ustach i wskazała na dzieci.
Po kolei wdrapywały się na łóżko Jamesa i rzucały w tył, na poduszki, rozkładając ręce na boki. Tej zabawie towarzyszyły piski radości i salwy śmiechu.
- Głowy zaraz sobie porozwalają – szepnął Harry, ale jego żona zaprzeczyła ruchem głowy.
- Kiedy byłam mała – zaczęła także szeptem – bawiliśmy się w to z Ronem i bliźniakami. W momencie, w którym upadając do tyłu, orientowałeś się, że coś ci grozi, zaczynałeś wyrastać z dzieciństwa.
- Jimbo ma już dziewięć lat.
- I samą watę w głowie – westchnęła Ginny, kiwając głową z politowaniem. – Jest taki jak George i Fred. Oni nie bali się nigdy. Nawet jak byli dorośli, rzucali się na łóżko bez obaw.
Zamilkli wpatrzeni w swoją trzódkę. Zabawie zdecydowanie przewodził James, jednak, gdy tylko jego pomysły okazywały się zbyt ryzykowne, Albus od razu interweniował, powstrzymując siostrzyczkę, przed naśladowaniem najstarszego brata. To on zadecydował, aby osłonić wezgłowie łóżka poduszkami. Niestety James, jak zwykle zły, iż ktoś podważa jego autorytet, demonstracyjnie skoczył na łóżko. Przyczajeni za drzwiami rodzice aż skrzywili się, gdy drewno łupnęło głośno w spotkaniu z czaszką Jamesa. Harry wpadł do pokoju, jak tylko usłyszał ryk. Jim siedział na łóżku, z rozwalonego łuku brwiowego lała się krew, a z nosa ciekły mu smarki. Porwał synka w ramiona i pobiegł do kuchni, gdzie usadził go na blacie, obok zlewu. Mały wył w niebogłosy, podczas gdy ojciec obmywał go z krwi.
- No już, Jimbo. Nie rycz, bo wyglądasz jak troll– uspokajał Harry, wyciągając różdżkę. – Jak będziesz się wiercił, to zostanie ci blizna.
James uspokoił się momentalnie i wlepił oczy w czoło ojca.
- Taka jak twoja?
- Emmm… mam nadzieję, że nie. Nie ruszaj się, zaraz to zatamuję.
- Nie!- zawołał Jim, targając głową. – Chcę mieć taką bliznę, jak ty!
Ginny, która przypatrywała się całej akcji, postanowiła wkroczyć.
- Jimmy, słuchaj taty.
Chłopiec usiadł spokojnie i pozwolił na operację.
- A skąd masz tą bliznę, tato? – zapytał w końcu, kiedy Harry podał mu chusteczkę, aby wysmarkał nos.
- Nie uwierzysz – uśmiechnął się Harry. – Przywaliłem głową w futrynę, jak wchodziłem na strych.
- O… bolało?
- Potwornie.
Jim zeskoczył z blatu i pognał na górę do rodzeństwa, pochwalić się, jaki był dzielny. Ginny starła krew syna z przodu szaty męża i przytuliła go mocno.
- Kiedyś się dowiedzą, wiesz? – powiedziała, a on wzruszył ramionami.
- Jeszcze trochę poczekamy z tym. Nie muszą wiedzieć, że żyliśmy w takich strasznych czasach. Ważne, że one moją mieć normalne życie. Na razie niech będą dziećmi.
- Chciałabym, aby zawsze nimi zostały – westchnęła Ginny, wsłuchując się w radosne piski dobiegające z góry.
- Im szybciej wypchniemy ich do Hogwartu, tym szybciej będziemy mogli postarać się o czwarte – zasugerował Harry, łapiąc żonę ramiona i niosąc ją na górę. – Chodź, zobaczymy czy ty też nie boisz się rzucać na łóżko bez obaw.
Kiedy ma się osiem lat zazwyczaj nie lubi się dziewczyn i wszystko, co jest dziewczyńskie, jest głupie. Jednak wnuczka pani Darcy była dziewczyną i była naprawdę super. Przyjeżdżała do babci co roku na święta oraz na wakacje i często odwiedzała Potterów, którzy mieszkali na przeciwko. Tak jak Albus, miała osiem lat i była czarownicą.
- Sappy! Saaaapy!
Okno na piętrze otworzyło się i chuda dziewczynka o długich, czarnych warkoczach wychyliła się z niego.
- Co chcesz, Albus?
- Patrz, co mam! – zawołał chłopiec, wyciągając rękę, w której trzymał łyżwy. – To prawdziwe hokejówki! Tata zrobił nam ślizgawkę za domem. Chodź ze mną!
- Ale ja… - urwała i zagryzła wargi.
- Nauczę cię!
Skinęła głową, a chwilę później pojawiła się ubrana w kombinezon i czapkę. W objęciach ściskała białe figurówki.
- Moje są dziewczyńskie – poskarżyła się, gdy przeprawiali się przez zasypany śniegiem ogród Potterów. – Tata powiedział, że dziewczynki mają białe albo różowe.
- Ble rózowe – poparł Albus, wywalając język, aby dodatkowo zaakcentować obrzydzenie.
- No właśnie!
Dotarli do ślizgawki i zaczęli zakładać łyżwy. Albus już od zeszłego roku uczył się jeździć, aby móc zaimponować Sappy. Wywarcie na niej wrażenia nie było proste, albowiem zdawało się, że ona umie wszystko. Wspinała się na drzewa, łapała żaby w ręce, nie bała się łazić po błocie ani bić się na pięści.
Wyjechał na lód pewnie i zaczął zataczać kółka dookoła ślizgawki. Dziewczynka gramoliła się niezdarnie. Nogi jej się trzęsły, a gdy już stanęła wyprostowana, musiała machać rękami, aby utrzymać równowagę. Z zazdrością łypała na Albusa, który śmigał koło niej raz po raz. Spróbowała zrobić kilka kroków, a potem upadła z impetem na pupę.
- No chodź, Sappy! – zawołał, trochę zniecierpliwiony.
- Nie! – zezłościła się i zaplotła ręce na piersi.- Łyżwy są głupie! Nie chce już jeździć!
Albus zebrał się w sobie i podjechał do dziewczynki, a potem wyciągnął rękę. Spojrzała na niego, zadzierając głowę i otwierając usta.
- No chodź, pomogę ci. Wstań, a ja cię nauczę.
Podniosła się gramoląc z kolan. Albus, cały czerwony na policzkach, złapał ją za rękę i odepchnął się prawą nogą bardzo wolno. Ręka Sappy otulona żółtą rękawiczką, ściskała jego dłoń mocno.
Zapadł już zmierzch i właśnie zaczął padać śnieg. Wszędzie dookoła błyszczały świąteczne lampki. Zza uchylonego okna domu Potterów słychać było ciche dźwięki kolęd.
- Nie puszczaj mnie, Albus.
- Nie bój się, Sappy. Ja cię nigdy nie puszczę.
Tak właśnie Albus Potter zakochał się pierwszy raz.