piątek, 28 września 2012

Rozdział Piąty, w którym Rose i Albus plotkują, Teddy ma fioletowe włosy, a Carlilse jest wściekły.


Od dziś jestem oficjalnie na trzecim roku studiów, dlatego w nagrodę napisałam notkę. Świętujcie razem ze mną. trochę to trwało, ale dobrnęłam! Nie popełniajcie moich błędów - nie odkładajcie nic na potem. 
Trzymajcie się ciepło i uważajcie na pierwszy okres katarów i kaszli. 
Pozdrawiam, 
Wasza Astal - trochę zaziębiona, ale bardzo szczęśliwa. 

~*~



Plotka ma to do siebie, że rozchodzi się po Hogwarcie lotem błyskawicy. Wszyscy o tym mówili. Na korytarzach ludzie pochylali się ku sobie i szeptali, albo rozmawiali, zasłoniwszy usta dłońmi.
Scorpius Malfoy pobił jakiegoś trzecioklasistę z Huffelpuffu. Z początku mówiło się tylko o złamanym nosie oraz wybitym zębie, ale w miarę jak opowieść rozprzestrzeniała się po szkole urosła do opowieści o krwawej walce, podczas której puchon miał mieć złamane obie ręce oraz nogę.
Rose i Albus dowiedzieli się o tym, zaraz jak weszli do Wielkiej Sali na śniadanie w środę. Grupka gryfonów, siedząca niedaleko nich, dyskutowała o tym żywo, wcale nie zadając sobie trudu, aby chociaż ściszyć głosy.
-      Ale o co poszło?– dopytywała się gryfonka o jasnych blond włosach.  
jej koleżanka, która siedziała obok przy stole, pochyliła się i powiedziała:
-      Podobno rzucił się na niego bez powodu…
-      Ale jesteście głupie – warknął jedyny chłopak w grupce. – Malfoy zaatakował tamtego puchona, bo on obrażał jego rodzinę.
-      Obrażał – prychnęła pogardliwie kolejna z dziewczyn. – A co tu do obrażania? Każdy wie, że jego rodzina…
Wściekłe syki znajomych przerwały jej w pół zdania.
-      Och dajcie spokój! – oburzyła się, machając na nich ręką, zniecierpliwiona.
-      Waśnie! – poparła koleżankę blondynka. – Już dawno powiedziano, że jego rodzina to zdrajcy!
Rose i Albus wymienili zdumione spojrzenia. Kilka dni temu, zaraz po przyjeździe do Hogwartu Jim i Al zaciągnęli kuzynkę w odosobnione miejsce i podzielili się rewelacjami, jakie przekazał im ojciec. Rose nie była zaskoczona, gdyż jej matka już dużo wcześniej postanowiła przeprowadzić z nią taką rozmowę. Jednakże zarówno Harry, jak i Hermiona pominęli wiele rzeczy, dla dobra swoich dzieci. Istnienie rodziny Malfoyów oraz ich udział w wydarzenia z tamtych czasów, było właśnie jedną z nich.
-      Co mu zrobili, temu Malfoyowi? – odezwała się znów jedna z gryfonek. – Ktoś wie?
-      Trafił najpierw do Adryka a on zaprowadził go do Elwyn – poinformował chłopak. – Mam nadzieję, że go wyleją. Mój tata mówi, że gdyby jego rodzina miała, chociaż krztę honoru, wynieśliby się z kraju. Wszyscy wiedzą, co zrobili, prawda?
Reszta pokiwała głowami i na tym temat się wyczerpał.
Rose i Albus natomiast chcieli dowiedzieć się więcej. W chwili, gdy dyskutowali na ten temat, o wiele bardziej dyskretnie niż tamta grupka gryfonów, dosiadła się do nich Darcy.
-      Gdzie byłaś? – zapytał Albus, dopiero teraz zorientowawszy się, że Darcy zniknęła mu z oczu w momencie, kiedy opuścili klasę transmutacji.
-      W bibliotece. Uznałam, że skoro mam chwilkę wolnego, dokończę moje wypracowanie na zaklęcia i oddam je wcześniej niż ty.
-      Ja moje oddałem wczoraj – oświadczył Albus niedbale, oblizując widelec z jajeczniczy. Darcy spiorunowała go spojrzeniem i cisnęła torbę na ławę, obok siebie.
-      Mówiliście o Malfoyu? – zapytała, nadal łypiąc złowrogo na Albusa, ale jednak decydując się na zmianę tematu. – Mój tata kiedyś wspominał o jego rodzinie. Mówił, że ojciec Scorpiusa odziedziczył góry złota po zmarłych członkach rodziny, którzy należeli do Śmierciożerców.
-      Czym dokładnie twój tata się zajmuje, że to wie? – zainteresowała się Rose.
-      Pracuje dla Gringotta. Zajmuje się właśnie sprawami spadków i wykonywaniem testamentów zmarłych. Do tej pory wspomina, że nigdy nie miał tyle zamieszania, co ze spadkiem dla Malfoyów.
-      Czyli rodzina Malfoyów to Śmierciożercy, tak? – zamyślił się Albus, dyskretnie zerkając przez ramię na stół, przy którym siedzieli ślizgoni. Scorpiusa nie było wśród nich. Być może był u dyrektorki, albo w skrzydle szpitalnym.
Już rozumiem w takim razie to o zdrajcach – odezwała się Rose, trochę ze współczuciem.
-      I to, że twój tata nie darzy ich sympatią – dodał Albus, spoglądając na Rose.
-      Dość tego – nie wytrzymała Darcy, zabierając się do śniadania. – Plotkujecie jak stare baby. Moja babcia uczyła, że dama nie plotkuje – spojrzała wymownie na Rose, która pokazała jej język.
-      Dama – parsknął Albus, wcale nie siląc się na to, aby ściszyć głos.
Darcy spojrzała na niego, mrużąc szafirowe oczy. Chłopiec dzielnie wytrzymał jej spojrzenie, uśmiechając się złośliwe.
-      Widzieliście Jamesa? – odezwał im się nad głowami Chris, który pojawił się niespodziewanie.
Cała trojka pierwszorocznych odparła zgodnie, że go jeszcze dziś nie widziała. Chris zasępiwszy się, sięgnął nad głową Albusa po grzankę i wpakował sobie ją do ust.
-      Gdy się obudziliśmy, jego łóżko było już puste – wyjaśnił Carl, który, okazało się, stal za plecami Chrisa. – Ostatnio ciągle znika bez słowa.
-      Może się uczy? – zasugerowała Rose, ale dwaj starszy chłopcy i Albus spojrzeli na nią tak, jak gdyby oświadczyła, że chce zostać wskoczyć do jeziora i zostać syreną.


James ostatnio nie miał wiele czasu, aby zajmować się nauką. Więcej czasu niż w bibliotece przebywał na błoniach szkolnych. Aktualnie także się tam znajdował. Leżał na trawie i skubiąc bezmyślnie płatki późnojesiennych stokrotek, wpatrywał się w postacie śmigające nad boiskiem. Wśród nich była jedna, szczególna. Zachwycała nie tylko umiejętnościami, ale i powalającą powierzchownością. Nazywał ją „Zjawisko”. Do tej pory nie udało mu się ustalić jak owo zjawisko ma na imię, ale za to bezbłędnie znał rozkład jej treningów i dzięki temu mógł przychodzić tu popołudniami i obserwować jak Zjawisko gra na pozycji obrońcy w drużynie Huffelpuffu.  Była to owa złota dziewczyna, która usiłowała go pocieszyć po porażce podczas kwalifikacji do drużyny gryfonów.
Od tego czasu biegał po szkole i poszukiwał jej. W końcu udało mu się ją znaleźć. Znów była ubrana w sportową szatę i szła w stronę boiska, zapewne na trening. Od tego czasu Jim obserwował ją z daleka i przychodził pod stadion, aby obserwować jej trening. Zawsze pojawiała się nieco wcześniej niż reszta zespołu. Chód miała tak płynny, tak harmonijny, że zdawało się, iż płynie przez błonia niczym morska fala. Zawsze wyglądała zjawiskowo i cudownie, wyraźnie odcinała się urodą na tle koleżanek. Złote, długie do pasa włosy splatała w gruby warkocz i upinała dookoła głowy. Na prawym ramieniu opierała miotłę, a na lewe zarzucała szatę sportową i tak przepływała obok zachwyconego Jamesa. Po skończonym treningu, Zjawisko rozplatała warkocz i wracała do zamku, a powiewające za nią włosy błyszczały w słońcu, niczym peleryna ze złota. Tym razem trening przeciągał się, a Jim niecierpliwie pozbawiał stokrotki płatków. Przyczyniłby się pewnie do wyginięcia całej kępy tych roślinek, gdyby nie to, że ktoś nagle zawołał go po imieniu.
-      Tu jesteś Jimbo! – ucieszyła się Rose, po czym pochyliła się nad kuzynem, wymachując mu kopertą przed nosem. – Albi i ja wszędzie cię szukaliśmy. Wasi rodzice przysłali listy.
-      Nie chce kolejnych pouczeń mamy – burknął James.
Rose przyjrzała się kopercie uważnie.
-      Atrament jest zielony.
James wyrwał jej kopertę, tak gwałtownie, że nieomal ją rozdarł. Ciocia Ginny zwykle używała atramentu czarnego. Tak ich dzieci poznawały adresata listu.
-      Już wie?! – zapytał Jim histerycznie, ale Rose wzruszyła tyko ramionami.
To było oczywiste, że wujek Harry dowiedziałby się prędzej czy później od któregoś członka rodziny, że James nie został przyjęty do drużyny gryfonów. Marzyła mu się rola ścigającego, ale okazał się zbyt mały i zbyt szczupły, aby grac na tej pozycji.  Po swojej klęsce stał się potwornie wściekły na cały świat. Oczywiście nie poinformował rodziców o tym i zakazał bratu oraz kuzynom w ogóle poruszać ten temat.
-      Albusowi tak jakoś… się napisało…- bąknęła Rose, uważnie studiując swoje paznokcie.
-      Tak jakoś się napisało”?!
-      Och daj spokój, Jimbo! To tylko pierwsze podejście. Jesteś dopiero w drugiej klasie. Niedługo urośniesz i nabierzesz ciała…
Jim prychnął pogardliwie, więc umilkła. Sama dobrze wiedziała jak to ciężko jest żyć, kiedy wszyscy dookoła oczekują, że pierworodne dzieci Wielkiej Trójki, powielą dokładnie życie rodziców. Efekt był taki, że Rose starając się dorównać swojej genialnej matce, już w pierwszym tygodniu wysadziła swój pierwszy kociołek i podpaliła sobie rękaw szaty. James także źle sobie radził, jako pierworodny Wybrańca. Strasznie chciał dorównać swoim rodzicom w wyczynach na boisku no i mimo wielkiej determinacji, nic nie wychodziło.
James rozerwał kopertę i wyłuskał z niej kilka kartek, zapisanych równymi, zielonymi literami. Z początku Rose chciała odejść, ale siostrzano – braterska więź, która była między nimi, nie pozwalała jej zostawić go samego z listem od wuja Harry’ego. Siadła obok kuzyna i zerwała stokrotkę. Jimbo czytał w skupieniu, marszcząc czoło. Zjawisko przepłynęła obok, zerkając ukradkiem na niego i odpłynęło niepocieszone, że uwaga jej adoratora zaprzątnięta jest jakimiś kartkami i rudą smarkulą. Posłała owej smarkuli jadowite spojrzenie, ale spotkała się tylko z irytującym niezrozumieniem.
James w końcu skończył czytać i westchnął ciężko.
-      Jak zawsze – powiedział, a w jego głosie brzmiał lekko wstyd.- Nigdy nie jest naprawdę na mnie zły. Wspiera, mobilizuje… Chyba nie zauważył, że jestem rodzinnym debilem…
-      Niepotrzebnie się denerwowałeś – pośpieszyła z pocieszaniem Rose. – I nie jesteś debilem… No, może nie największym… –zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu.- Mam poważnie podejrzenia co do Victorie…
-      Och daj spokój… Ona jest świetna.
-      A w czym?
-      No… w byciu…
Rose błysnęła zębami w diabelskim uśmiechu.
-      No właśnie - „w byciu” – zachichotała złośliwie. Jamesowi przemknęło przez głowę, iż jego matka próżnowała we wpajaniu bratanicy niechęci do wilii.
-      Sugerujesz, że już samo istnienie to dla niej wielka sztuka?
-      Je ne suggère, je ne fait que constater les faits!* 
-      Jesteś podła – oświadczył James, a ona skłoniła głowę w królewskim geście, jakby ją komplementował. – Podła, a twój francuski pozostawia wiele do życzenia. A, no i zazdrosna.
-      Ja?! – Rose podniosła się z trawy i otrzepała spódnicę. – Nigdy nie będę zazdrosna o głupie blondynki.
Na wspomnienie blondynek, James poderwał się i odwrócił w stronę boiska. Tyło puste. Jęknął z żalem.
-      Przegapiłem! – zawołał ze złością. – To przez ciebie, bo mnie zagadałaś. Minęła mnie i nawet jej nie widziałem!
-      Kto? Ta blond żyrafa z Huffelpuffu? To dla niej odgniatasz sobie tu tyłek?
-      Wypchaj się, kozo! – zdenerwował się James, po czym porwał z ziemi swoją bluzę i pognał do zamku, mając nadzieję na spotkanie Zjawiska gdzieś na korytarzu. Niestety po chwili wpadł na Albusa i jego dalsze plany spaliły na panewce. Z braciszkiem wlokącym się obok mógł zapomnieć o zrobieniu powalającego wrażenia na Zjawisku.
Udali się, więc do wierzy Griffinfdoru. Po drodze Al czytał list od ojca.
-      Widzisz? – pocieszał Albus brata, gdyż ten, jak mu się zdawało, nadal był zły o tą sprawę z drużyną. – Tata nie zawiódł się na tobie. Pisze przecież, że wcale nie wymaga od nas żebyśmy byli tacy, jak oni.
-      Jasne… Nie chce, żeby mi przykro nie było – syknął Jim, wspinając się po schodach.
Był wyższy od brata co najmniej głowę i do tego miał dłuższe nogi. Dzięki temu szedł szybciej, a Albus gramolił się za nim, sapiąc niczym parowóz. Od dawna czuł się trochę pokrzywdzony, gdy patrzył na Jamesa. Starszy brat był typem tryskającego entuzjazmem sportowca. Nie musiał nosić okularów i jako jedyny z całego tabunu kuzynostwa nie miał oblicza usianego gęsto piegami. Oczywiście Albus nie uważał się za brzydala, ani tym bardziej Jima za półgłówka, ale dobrze wiedział, że brakuje mu „czegoś”, co miał brat. Pozwalało to nawiązywać łatwo kontakty z ludźmi i zjednywać sobie ich, oraz nie przejmować się wieloma rzeczami, a także mieć odwagę, aby robić głupie rzeczy. To było to co czyniło Jamesa, Jamesem. Brak tego nie wychodził Albusowi tak znów bardzo na złe. Jako osoba mocno stojąca na ziemi i o wiele bardziej empatyczna, był doceniany przez rodziców i nauczycieli oraz traktowany, jako dowódca przez rodzeństwo. Zawsze, gdy w dzieciństwie wplątywali się w jakąś drakę, co działo się dość często, głownie za sprawą przywódczych ambicji Jamesa, który się do tego nie nadawał, wiadome było, że tylko Albus może ich z niej wyciągnąć. Zawsze pełnił rolę negocjatora między nimi a rodzicami.
Na szczycie schodów spotkali Chrisa i Carla. Al przekazał brata w ręce przyjaciół, po czym, oddalił się. Chciało mu się śmiać, gdy widział Jamesa. Biedy zakochany głupek. Nawet nie wiedział, że zachowywał się jak kretyn. Myślał, że jest taki mądry i przebiegły wymykając się z zamku za każdym razem, kiedy pruchoni trenowali, ale przecież takie coś nie mogło umknąć uwadze Albusa. Już tydzień temu zdecydował się śledzić Jamesa. Dowiedziawszy się co robi starszy brat, Albus poczuł trochę rozczarowanie i zniechęcił się do dalszych obserwacji. To nie było nic zabawnego i chociaż mógłby podokuczać bratu, to jednak miał o wiele więcej taktu i postanowił na razie zachować powód znikania Jamesa dla siebie. Oczywiście nie mógł się doczekać, aż będzie mógł użyć wstydliwego sekretu brata przeciwko niemu.  Mógł dzięki temu wyłudzić jakąś przysługę, albo coś dobrego do jedzenia. To otwierało przed nim wiele możliwości.
Albus uśmiechnął się przebiegle do siebie. Może wcale nie różnił się tak bardzo od Jamesa?


Ginny, musiała przyznać, nie miała dużo pożytku ze swojego nowego stażysty. No cóż, tak jest, jeżeli załatwia się coś rodzinie po znajomości. Przerwała czytanie artykułu i spojrzała na owego stażystę – Teddy’ego Lupina. Siedział on przy biurku obok i zarzuciwszy obie nogi na blat, studiował najnowszy numer Playwizard. Na okładce magazynu, zza którego widać było tylko fioletową czuprynę chłopaka, widniał wizerunek bardzo ładnej czarownicy w bardzo króciutkiej szacie (Ginny oceniła, że ten skrawek materiału, który dziewczyna miała na sobie, trudno było w sumie nazwać szatą).
-      Czy Vic nie będzie zła, że wczytujesz się w takie czasopismo z taką intensywnoścą? – zapytała Ginny z ciekawością, a Teddy wynurzył się zza gazety i spojrzał na nią rozbawiony.
-      A dowie się o tym? – zapytał zadziornie.
-      Owszem, jeżeli zaraz tego nie odłożysz i zajmiesz się pracą.
Teddy westchnął, upchnął gazetę do szuflady swojego zagraconego biurka, a potem zaczął rozglądać się za pergaminem, na którym zaczął coś pisać. Ginny przyglądała mu się nadal z uwagą. Nie mogła uwierzyć, że w ciągu miesiąca ten dzieciak potrafił zrobić dookoła siebie taki  bałagan.
-      I tak Victorie jest o sto razy lepsza od tych dziewczyn – mruknął Teddy, jakby trochę zawstydzony.
-      Naturalnie – zgodziła się Ginny, powracając do przerwanej czynności.
Chwilę siedzieli w ciszy, zajęci swoimi sprawami, jednak po jakimś czasie Teddy poczuł potrzebę odezwania się. Źle czuł się, gdy nic nie mówił.
-      Trochę mi się smutkuje, jak Vic jest tam w szkole, a ja tu sam się nudzę – oświadczył, a Ginny spojrzała na niego.
-      Wiem coś o związkach na odległość.
Teddy westchnął i zapatrzył się na chwilę melancholijnie w okno, a potem jakby sobie coś przypomniał i zaczął przeszukiwać kieszenie.
-      Szkoda że rodzice nie chcą jej kupić KLK – powiedział, pokazując jej na wyciągniętej dłoni nieduży, obity w czarną skórę prostokąt.
-      A cóż to takiego? – zainteresowała się Ginny, sięgając po prostokąt.
-      Kieszonkowe lusterko komunikacyjne – wyjaśnił dumy Teddy. – Na zajęciach z mugoloznawstwa mówili nam o telefonach komórkowych mugoli. Wiesz, noszą je w kieszeni i mogą ze sobą gadać. To jest taki telefon komórkowy dla czarodziei.
-      Ale przecież już istnieją lusterka…
-      Ale to jest inne! – rozentuzjazmował się Teddy, otwierając lusterko i prezentując je Ginny. – Wystarczy powiedzieć imię i nazwisko kogoś, z kim chce się porozmawiać i to dzwoni do niego. Można też wysyłać krótkie wiadomości. O pokażę ci….
Urwał kawałek pergaminu, nabazgrał coś na nim, a potem położył go na jednym z lusterek.
-      Wyślij do Johna Biggsa – zwrócił się do lusterka, a potem zatrzasnął je. Gdy ponownie je otworzył, pergaminu już nie było. – Czad nie?
-      Być może… Już wiem, co będę kupować moim dzieciom na gwiazdkę tego roku – mruknęła ponuro Ginny.


Carlisle był najspokojniejszą i najbardziej zrównoważoną osobą, jaką Darcy widziała. Podczas gdy James i Chris zachowywali się jak dwa pawiany dopiero co wypuszczone z klatek – zawsze gdzieś biegali i wszędzie ich było pełno, to Carl potrafił nawet pół dnia siedzieć w jednym miejscu i czytać książkę.  Nie przeszkadzały mu nigdy docinki ze strony przyjaciół. Nawet największe złośliwości przyjmował z uśmiechem na twarzy i tylko kiwał pobłażliwie głową.
Dlatego była zadziwiona, gdy podczas kolacji zobaczyła zupełnie jej nieznaną twarz Carla.
-      Carl idzie twoja siostra – poinformował James, który siedział przodem do innych stołów.
Carl spojrzał w sufit i zacisnął szczęki. Za jego plecami stanęła wysoka, bardzo chuda dziewczyna o blond włosach układających się w loki. Podobieństwo jej i Carla było tak uderzające, że Darcy była pewna, iż ci dwoje są spokrewnieni.
-      Carlisle – powiedziała łagodnym, ale trochę wystraszonym głosem. Podeszła do niego od tyłu i położyła mu nieśmiało dłoń na ramieniu.- Dobrze się czujesz?
-      Wyśmienicie – głos Carla był niespodziewanie lodowaty. Nie odwrócił się do niej, tylko uparcie i ze złością wpatrywał się w swój talerz.- Helena nie pytaj mnie o to pięć razy dziennie.
-      Nie miałeś żadnych ataków? – dociekała dziewczyna, nie zwracając uwagi na jego podirytowanie.
-      Biorę leki – prychnął, odwracając się do niej wreszcie i mierząc ją nienawistnym spojrzeniem. –Naprawdę musimy teraz o tym mówić?
-      Dharma mówiła, że nakrzyczałeś na nią dwa dni temu – jęknęła Helena zbolałym tonem. – A teraz jesteś zły na mnie…
Carl warknął, przewracając oczami. Helena spojrzała na Jamesa i Chrisa błagalnym wzrokiem.
-      Mówi prawdę – odezwał się Thoper dziwnie poważnym tonem. – Widziałem jak brał wczoraj przed snem.
-      Zawsze jesteśmy przy nim – dodał Jim.
Carl syknął, wstając i łapiąc Helenę za rękę. Zawlókł ją w odległy koniec sali i tam zaczął do niej coś mówić gniewnym, ściszonym głosem.
-      Któż to jest? – zapytał Albus, tak samo jak Darcy zadziwiony tym wściekłym obliczem Carla.
-      Starsza siostra Carla, Helena – wyjaśnił James, atakując swojego pieczonego ziemniaka widelcem. – Carl ma trzy siostry. Dwie z nich są jeszcze w Hogwarcie. Co jakiś czas sprawdzają co u niego. Są w innych domach i nie mogą mieć go na oku. One i matka strasznie się o niego martwią.
Darcy zerknęła na rodzeństwo kłócące się o coś zażarcie.
-      Czy on jest na coś chory? – zapytała.
James i Chris wymienili szybkie spojrzenia, a potem skinęli głowami jednocześnie.
-      To nic poważnego – beztrosko i wesoło wyjaśnił Chris, machając ręką. – Jak bierze leki, to nie ma ataków i jest całkowicie zdrowy.
-      Ataków?
-      To coś takiego jak epilepsja… albo coś…
Zanim Darcy zdążyła zgłębić temat, Carl wrócił do stołu. Miał czerwone wypieki na policzkach, a jego ruchy były nerwowe.  Gdy zabrał się z powrotem do jedzenia, kroił kawałki pasztetu jakby wyrządził mu on osobistą obrazę. Helena zniknęła z pola widzenia, więc zapewne brat przygadał jej i odpędził ją od siebie.
-      Co one sobie myślą? – zapytał swojego talerza. – Nie trzeba mnie niańczyć.
-      Trochę jednak trzeba – wtrącił się Chris, puszczając oko do Jamesa. – Ktoś musi to robić. Osobiście cię nie znoszę, ale podjęliśmy się tego i będziemy wykonywać swoją pracę do końca.
-      Dupki – ocenił Carl, ale uśmiechnął się i już był znów dawnym sobą.


W soboty bibliotekę zamykano o godzinie dziewiątej wieczorem, więc aby oddać książki, Rose musiała się śpieszyć. W momencie, gdy przechodziła obok jednej z klas na piątym piętrze, usłyszała podniesione męskie głosy dochodzące zza drzwi. Byłaby je zignorowała i poszła dalej, gdyby nie fakt, że towarzyszyły im również odgłosy głuchych uderzeń oraz ciche jęki. Zbliżyła się ostrożnie do uchylonych i zerknęła do środka przez szparę. Ujrzała trzech wysokich chłopców pochylających się nad czymś.
-       I co teraz, Malfoy? – odezwał się jeden z chłopców, a jego głos był pełen wściekłości. – Polecisz na skargę to tatusia–Śmierciożercy?
Rose wstrzymała oddech z przerażenia. Zza drzwi rozległo się kolejne uderzenie, ale tym razem bez jęku. Chłopcy zaśmiali się paskudnie.
-       Zemdlał – ocenił jeden z nich.
-       Następnym razem zastanowi się dwa razy, zanim będzie kozakował.
Odwrócili się i ruszyli w stronę wyjścia, a przyczajona za drzwiami Rose, w panice ukryła się za zbroją, stojącą obok. Kucnęła i skuliła się, mając nadzieję, że nie zauważą jej w mroku, jaki panował na korytarzu. Na szczęście chłopcy udali się w lewo, w ogóle nie zauważając Rose. Gdy dudnienie ich kroku ucichło w oddali dziewczyna podniosła się i zajrzała ponownie do środka klasy.
Scorpius siedział, oparty bezwładnie o ścianę. Głowę miał pochyloną, jednak widać było wyraźnie krew skapującą z brody na przód jego koszuli. Rose położyła książki na jednej z ławek i podeszła na palcach do chłopaka. Gdy koło niego klęknęła i delikatnie szturchnęła w ramię, nie poruszył się. Podniosła powoli jego głowę. Z nosa obficie leciała mu krew, dolną wargę miał rozciętą i spuchniętą a do tego dookoła lewego oka ciemniał mu siniak. W porównaniu do tych obrażeń, ślady po jego wcześniejszej bójce wydawały się ledwie draśnięciem. Rose wyciągnęła kieszeni chusteczkę i osuszyła delikatnie twarz Scorpiusa. Gdy dotknęła jego wargi, targnął się i coś zabełkotał, ale nie otworzył oczu. Jego oprawcy musieli wcześniej ogłuszyć go jakimś zaklęciem, gdyż od samych uderzeń nie zemdlałby tak od razu. Gdy twarz chłopaka była już czysta, Rose wciągnęła zza podkolanówki różdżkę i wycelowała nią w nos Scorpiusa. Darcy zmuszona była nauczyć przyjaciółkę zaklęcia leczącego różne urazy, gdyż Rose co chwila się kaleczyła, zacinała czy kłuła. Zaklęcie to zaoszczędziło wiele straconego czasu, który Rose i Darcy, a czasem też nauczyciele, poświęcali na tamowanie krwotoków i opatrywanie panny Weasley. Teraz sama mogła się zająć sobą, a nikt nie tracił czasu na zaprowadzanie jej do skrzydła szpitalnego.
-       To nie będzie bolało – zapewniła niepotrzebnie, gdyż on zapewnie wcale nie zdawał sobie sprawy, że ktoś obok niego jest. – Enervate…
Rozcięcie na wardze momentalnie zniknęło. Aby zatamować krwotok z nosa musiała powtarzać zaklęcie dwa razy, w końcu jednak udało jej się doprowadzić go do porządku. W prawdzie nie potrafiła wywabić plam z jego ubrania, ani spowodować, że zniknie siniak pod okiem, ale był w stanie, gdy mogła go zostawić samego z czystym sumieniem. Czerwień krwi na twarzy Scorpiusa była wyraźniejsza, niż gdyby była na twarzy, kogo innego. Jego skóra, mimo półmroku pomieszczenia, w którym się znajdowali, była nadal zauważalnie jasna. Wyglądało to tak, jakby bardzo rzadko miał kontakt z światłem słonecznym. Rose z czułością pogładziła jego blady, chudy policzek, myśląc o tym, jak ciężkie musi być spotykanie się, na co dzień z taką wrogością, z jaką Scorpius ma do czynienia. To, że nosił nazwisko Malfoy wcale nie znaczyło przecież, że sam był zdrajcą, jak reszta jego rodziny.
Fakt, zachowywał się paskudnie i patrzył na wszystkich z góry, ale czy naprawdę to nie była tylko poza?  Przecież wujek Harry poszedł do Dracona Malfoy’a i oddał mu jego różdżkę. Wujek zawsze dobrze wiedział, co robić, zawsze dawał wszystkim kolejną szansę. Nie zrobiłby tego, gdyby nie miał powodu, aby wybaczyć Malfoyowi.
Scorpius musiał być taki samotny i zagubiony. Rose odgarnęła mu spocone włosy z czoła. Przede wszystkim musiał być potwornie zmęczony. Pchnięta nagłym impulsem, pochyliła się i przytuliła go, niczym swojego młodszego braciszka, kiedy ten płakał. Chwilę to trwało, gdy zorientowała się, że robi coś bardzo głupiego. Gdyby teraz chłopak się obudził, mógłby nie być zadowolony. Odskoczyła od niego szybko. Gdy podnosiła się, Scorpius jęknął znów, tym razem głośniej i otworzył oczy. Zanim zdążył skupić na niej nieprzytomny wzrok, Rose opuściła klasę w pospiechu, pod drodze do wyjścia zgarniając książki.
-       Nie odniosłaś ich? – tymi słowami przywitał ją Albus, gdy dziesięć minut później wpadła do pokoju wspólnego, nadal ściskając w objęciach książki.
-       Zapomniałam – rzuciła dziewczyna, nieprzytomnie.
-       Zapomniałaś iść do biblioteki? – kuzyn zbliżył się, aby jej się przyjrzeć, ale ona wcisnęła mu tylko w ręce książki i czmychnęła do dormitorium. Albus spojrzał na siedzącą na kanapie Darcy, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
-       Ale…–Al obejrzał książki i zmarszczył brwi. – Jednej brakuje.
Na górze w dormitorium dziewcząt Rose siedziała po turecku na swoim łóżku i zasłaniała sobie dłońmi sobie bordowo czerwone policzki.


Dwa piętra niżej gramolący się niezgrabnie z podłogi Scorpius, zauważył kolejno dwie rzeczy. Pierwszą z nich była chusteczka z wyhaftowanymi na rogu dwoma różami i różanym pączkiem. Zanim ujrzał drugą, minęło trochę czasu. Najpierw zbadał dokładnie pomieszczenie, w którym się znajdował, oraz swoje ciało, którego prawie każdy centymetr bolał przy nawet najmniejszym ruchu. Pamiętał tylko połowę tego, co się stało. Był pewny, że oberwał jakimś zaklęciem, gdy wracał ze swojego szlabanu w bibliotece do lochów. Trzech puchonów zawlokło go do jakiejś klasy i zaczęło kopać. Nie mógł się nawet bronić, gdyż każdy z nich był, co najmniej dwa razy większy od niego. Otumanionego skopali do nieprzytomności. Chociaż cały czas do niego mówili, to nie zapamiętał wiele. Wiedział, że oberwał za ich kolegę, który wcześniej go prowokował. Domyślił się, że to był odwet i nie musiał być geniuszem, żeby zorientować się, że chociaż tego nie słyszał, zapewne i tym razem jego rodzina była obrażana. Tamte wspomnienia nie tłumaczyły jednak obecności haftowanej chusteczki na jego brzuchu, oraz zagojonych ran. Czy to możliwe, że ktoś znalazł go i zaopiekował się nim? Gdy się obudził ktoś faktycznie kucał koło niego. Z całą pewnością nie mógł być to jeden z oprawców, gdyż ten ktoś pachniał miło i był dość nieduży. Zanim do Scorpiusa powróciła cała świadomość, ta osoba wyszła w pośpiechu. Wydawało mu się, że to była dziewczyna, z resztą nie widział dobrze w tedy. Jednak zapach, jaki zapamiętał, musiał być damskimi perfumami.
Gdy w końcu powlókł się w stronę wyjścia, utykając na jedną nogę, zauważył leżącą na podłodze obok drzwi książkę. Podniósł ją i obejrzał dokładnie. „Magiczne oraz pozamagiczne sposoby relaksu i wyciszenia” brzmiał tytuł. Chłopak skrzywił się od razu, pomyślawszy, że to bardzo durna książka. Nie mógł sobie wyobrazić kogoś, kto chciałby ją przeczytać. Wyszedł na korytarz i tam przerzucił kilka kartek. „Wyciszenie bez pomocy różdżki” brzmiał pierwszy tytuł rozdziału. Porem było już tylko gorzej. Tak, pomyślał, ruszając ponownie w stronę lochów, to zdecydowanie musiała być dziewczyna.  Kto inny czytałby takie bzdury?
Scorpius nie miał wiele do czynienia z płcią przeciwną, zanim poszedł do szkoły. Obie babcie były lekko stuknięte, jak na jego gust, dlatego wolał się trzymać od nich z daleka. Nie miał żadnych kuzynek, więc zostawała tylko mama. Ona była uosobieniem kobiecości i mądrości. Wyrozumiałości z resztą też, w końcu wyszła za tatę. Jednak nie mógł sobie wyobrazić takiej książki u niej na półce. Dziewczyna, która ją wypożyczyła musiała być straszna idiotką.
Gdy wreszcie dotarł do lochów zorientował się, że nadal trzyma tą zakrwawioną chusteczkę. Przyjrzał jej się uważnie i postanowił zachować, chociaż na jakiś czas. Miał nadzieję, że może kiedyś odda ją właścicielce. Być może jest głupia, myślał piorąc chusteczkę w umywalce w łazience dormitorium, ale przynajmniej się mną zajęła, gdy było ze mną źle, a to jest w sumie miłe. Mogła to być zwykła litość, ale to i tak było dużo, zważywszy, że odkąd pojawił się w Hogwarcie nikt, absolutnie nikt nie był dla niego miły. Obojętny? Tak, większość z nich była obojętna względem niego. Ignorowali go, jakby bojąc się, że sama rozmowa z nim sprawi, że nagle na ramieniu wypali im się Mroczny Znak. Ta dziewczyna musiała być inna. Może wcale nie była głupia? Może ona jedyna pokazała, że ma w głowie olej i to, że się nim zaopiekowała, znaczyło, że nie ocenia go tylko po historii jego rodziny?
Zasnął, zmęczony i obolały, rozmyślając o swojej wybawicielce.

~*~


* (franc.) Ja nie sugeruję, ja tylko stwierdzam fakty!