czwartek, 17 lipca 2014

Rozdział Dwudziesty Pierwszy, w którym Scorpius się nudzi, a Rose kogoś ratuje.

Przepraszam za zwłokę. Naprawdę chciałam coś napisać szybciej, ale nie miałam siły. Odpoczęłam, obejrzałam wszystkie, jak dotąd, odcinki Castle i teraz będę pisać. Zarówno moją pracę magisterską, jak i opowiadanie dla Was. Muszę się jeszcze przyznać, że zaczęłam pisać coś innego, coś na poważnie, dlatego trochę zbiesiłam się z moją fanfikcją. 
Ok, teraz ogłoszenie - zupełnie i absolutnie nie mam pomysłów na kolejny rok szkolny moich bohaterów. Mam na to na późniejsze lata. Czy Wy, moi drodzy czytacze, zgodzilibyście się, abym przeskoczyła o rok do przodu? Zaplanowałam tyle fajnych rzeczy na przyszłość, ale jakoś na razie bohaterowie są za mali i nie mam co z tymi pomysłami zrobić. 
Pozdrawiam, 
Wasza Astal



-        Nie podoba mi się ta mała.
Ginny odstawiła tacki z kiełbaskami na stół i spojrzała na Hermonę.
-        Która?
-        Ta blondynka – wyjaśniła Hermona, mrużąc oczy w silnym popołudniowym słońcu. –Skąd ona tu się wzięła?
-        To pierwsza miłość Jamesa. Absolutnie nic nie mów na jej temat, bo Jimbo cię znienawidzi.
-        Trochę przypomina dziewczynę, która dokuczała mi w szkole – odezwała się stojąca obok Luna, patrząc za Hermioną na bawiące się dzieci.
-        Przestańcie – skarciła przyjaciółki Ginny.- Nie wiecie, jaka to presja dla matki, poznać pierwszą miłość swojego dziecka.
Hermiona wykrzywiła usta, nadal nie spuszczając wzroku z Amber, która wraz z Jamesem i Hugo grała w badmintona w ogrodzie. Szło jej całkiem nieźle jak na kogoś, kto nauczył się tej gry kilka godzin temu.
-        James prawie oszalał ze szczęścia, kiedy zgodziła się do nas przyjść – podjęła temat Ginny. – Z tego co widzę, od rana próbuje zaaranżować z nią jakieś jeden na jeden, chyba żeby skraść jej całusa.
-        Mam wrażenie, że to zła dziewczynka. Jak to możliwe? – zasępiła się Hermiona.
W tym momencie Amber przerwała grę, podeszła do Jamesa i kładąc mu rękę na ramieniu, szepnęła mu coś do ucha. Chłopak rzucił na trawę rakietkę, złapał dziewczynę za rękę i powiódł ku matce i ciotkom.
-        Ciociu Hermiono, ciociu Luno – rzekł bardzo oficjalnie. – To jest Amber, moja dziewczyna.
Dziewczynka dygnęła, uśmiechając się ładnie. Obie kobiety odwzajemniły uśmiech, chociaż Hermiona miała pewne opory. Przełamała się jednak, bo od razu pomyślała sobie, jak bardzo wyśmiałby ją mąż, gdyby dowiedział się, że ma uprzedzenia do trzynastoletniej dziewczynki.
-        Jimb…- zaczęła Giny, ale szybko uchwyciła wzrok syna i ugryzła się w porę w język. – James wołaj resztę dzieci, bo kiełbaski są już gotowe.
Chwilę potem cała ferajna została usadzona za stołem i zajęła się pochłanianiem smażonych na grillu mięs i warzyw. Po Amber bardzo było widać, że dziewczyna przejmuje się i stara się zachowywać bardzo kulturalnie. Hermionie nawet było trochę głupio, że jej własna córka nie jest tak dobrze ułożona, jak ta mała. Rose jadła tak samo niechlujnie, jak wszyscy jej kuzyni, brudząc sobie buzię i sukienkę musztardą.
Amber nie potrzebowała wiele czasu, aby oczarować Harry’ego i Rona. Bardzo im schlebiało, gdy ona zachwyciła się, że mogła ich poznać. Paplała słodko o tym, że jej rodzice zawsze o nich mówili i że jest bardzo zaszczycona. Zanim skończyła zdanie, już byli jej.
Co innego przyjaciółka Rose i Albusa, Darcy. Cichutka i onieśmielona, nie umiała zareklamować się tak, jak jej kuzynka. W prawdzie przywitała się grzecznie, ale nie mówiła za dużo. Rose nie odstępowała jej na krok, mówiąc bez przerwy. Albus starał się trzymać w pobliżu, ale gdy tylko napotkał wzrok matki, oddalił się nachmurzony.
Po jedzeniu dzieciarnia rozpierzchła się po ogrodzie, a dorośli zasiedli na tylnym ganku w ciszy. Większość dziewczynek rozsiadła się na kocu obok klombów i bawiła się po cichutku, niektórzy chłopcy wrócili do gry w badmintona, ale James, Albus oraz Rose, Amber i Darcy, zniknęli w krzakach za szklarnią. Na nieszczęście dla Lily i Hugona, dwójka ta została zastopowana i usadzona na kocu przez Ginny i Hermionę. Mimo protestów, matki nie dały się przekonać i nie pozwoliła maluchom bawić się z dużymi dziećmi.
Potterowie posiadali duży teren zielony, a tuż za płotem z tyłu domu ich działka graniczyła z dużym pustym placem gęsto zarośniętym. Dzieciaki wprost uwielbiały się tam wypuszczać, bo była to miniaturowa dżungla, w której mogli się bawić. Niestety musieli uważać, bo teren tam miejscami był grząski i pocięty głębokimi zapadlinami. W samym centrum były śmierdzące bagna, gdzie James kiedyś utknął bardzo niefortunnie. Albus lubił mu o tym przypominać.
-        Bawimy się w podchody! – zadecydował Jim, gdy już cała grupa zebrała się za ogrodzeniem. – Dzielimy się na dwie grupy. Ja jestem z Amber.
-        Ale to zaskakujące – mruknął Albus do Darcy, tak cicho, aby tylko ona słyszała.
-        Ale jest nas nie po równo – odezwała się spokojnie Darcy.
-        To może dziewczyny na chłopaki?
-        Nie, też nie pasuje.
-        Ja chcę być z Jamesem – zapiszczała słodko Amber, a Darcy stłumiła w sobie ochotę, aby ją strzelić w nos.
-        To my będziemy we dwójkę, a wy we trójkę! – zadecydował z zadowoleniem James, puchnąc z dumy ze swojej pomysłowości.
Zanim ktoś zdążył zaprotestować, Amber złapała Jamesa i zniknęli w gęstwinie.
-        Zacznijcie nas szukać za dziesięć minut! – rzuciła przez ramię, zanim zniknęła im z oczu jej jasna głowa i kwiecista sukienka.


Rezydencja rodziny Malfoy była ponura nawet w środku słonecznego lata. Scorpius nie lubił tu przychodzić. Ojciec upierał się, aby przywozić go tu przynajmniej kilka razy w roku, chociaż nikt nie rozumiał dlaczego. Dziadek Malfoy był całkowicie zbzikowany i ciągle gadał o tym, jak kiedyś czasy były lepsze. Babcia wcale nie była bardziej interesująca. Scorpius, gdy na nią patrzył, zawsze zastanawiał się czy ona kiedykolwiek się uśmiechała. Zawsze wyglądała, jakby bardzo nie chciała być w tym miejscu, gdzie akurat była. Nigdy jakoś nie udało mu się odkryć ludzkiej strony dziadków. Rodzice matki zmarli zanim się urodził. W jego ulubionych książkach to często dziadkowie byli mentorami bohaterów, a babcie były pulchne i zawsze piekły ciasta. Scorpius wszystkie porady dziadka traktował za obłąkane i nie tknąłby niczego, co upiekłaby babcia w obawie, że mogłoby być zatrute.
Siedząc na ławce, w ponurym i zapuszczonym ogrodzie, Scorpius nudził się jak mops. Nie miał tu ani towarzystwa do rozmowy, ani sensowych książek do czytania. Mimo, że nie miał co robić w domu, wolał w nim nie siedzieć. Już wiele lat temu nauczył się, że aby uwolnić się od towarzystwa dziadków i rodziców, którzy w tym miejscu zachowywali się niezwykle sztywno, najlepiej jest uciekać do ogrodu. Zwykle zaszywał się w tym samym końcu ogrodu – miejscu niedaleko bramy wejściowej, między wysokimi dziwnie przystrzyżonymi żywopłotami. Miał tu niezły widok na dom, a to dawało mu czas na schowanie się, w razie gdyby ktoś go szukał. Dwór Malfoyów  był obecnie pociemniałym ze starości, kiedyś pewnie okazałym, budynkiem, o zarośniętych brudem oknach na piętrze. Dziadkowie już dawno przenieśli się na parter, gdyż dworek był za duży tylko dla dwóch osób. Do tego Malfoy senior miał od lat problemy z chodzeniem i wdrapywanie się na piętro po schodach było dla niego przeszkodą nie do pokonania. Ojciec i matka Scorpiusa nie chcieli tu mieszkać, więc znaleźli ładny, nowoczesny dom na przedmieściach Londynu. Była to okolica, gdzie nie mieszkało wiele czarodziejów. Najważniejsze jednak było to, że dzieliła ich rozsądna odległość od rodziców Dracona, za którymi nie przepadali Scorpius i Astoria. Czasami w kłótniach ojciec wypominał jej to, ale ona zawsze miała gotową linię obrony – on sam nie przedstawił im swojej narzeczonej aż do dnia ślubu, bojąc się, że ją spłoszą.
Nagle do uszu chłopca doszły czyjeś wzburzone głosy. Zamarł w miejscu i zaczął nasłuchiwać. Niestety gruby bukszpanowy żywopłot tłumił wszystko. Scorpius podniósł się z ławki i ruszył po cichu, w stronę skąd dobiegały głosy.
W jednej z wąskich alejek stał dziadek Malfoy, ojciec i jakaś zgarbiona postać.
-        Nie – powiedział Lucjusz, opierając się na lasce i wyprostowując się władczo. – Wydaje ci się, że zaryzykujemy nasz spokój, żeby pomóc ci?
-        Panie Malfoy… proszę – wydusił garbiący się mężczyzna. Scorpius nie widział jego twarzy, bo zasłaniali go ojciec i dziadek. – Mój ojciec był twoim przyjacielem… Jest bardzo chory. Nie mamy pieniędzy na leki…
-        Nie – powtórzył Malfoy senior.
Scorpius chciał wychylić się jeszcze trochę, aby ujrzeć dziwnego gościa, ale bał się, że żwir pod jego stopami mógłby zazgrzytać i ujawnić jego obecność. Zza nóg ojca widział tylko skraj ciemnej szaty czarodziejskiej, postrzępionej i wyblakłej, tak jakby jej właściciel nosił ją za długo.
-        Nie powinieneś tu przychodzić – odezwał się w końcu ojciec, tonem tak lodowatym i bez emocji, że Scorpius poczuł ciarki.
Dracon i Lucjusz już chcieli się odwrócić i odejść, gdy mężczyzna zrobił pewny krok w ich stronę i wyprostował się.
-        Nieźle się ustawiliście, co? – głos mężczyzny nagle się zmienił. Teraz nie był już służalczy i błagający. Pobrzmiewała w nim wściekłość i desperacja. Tak brzmiał człowiek, który nie ma już nic do stracenia. – Zawsze świetnie dopasowywaliście się do okazji. Mój ojciec był wierny ideałom Czarnego Pana. Nigdy go nie zdradził… Nie to co wy… Malfoyowie… Wszyscy wiedzą ile złota dostaliście w spadkach… Ile tym razem wydaliście, żeby kupić sobie spokój?!
Malfoy senior wykonał gwałtowny ruch, wyciągając różdżkę zza pazuchy, ale syn złapał go za rękę.
-        Tato nie! – krzyknął Dracon.
Zgarbiony mężczyzna zrobił krok w tył, potknął się o kamienny murek i usiadł na nim niezgrabnie. Teraz Scorpius mógł zobaczyć jego twarz. Miał ciemne włosy i takie same oczy. Wyglądał na chorego albo bardzo zmęczonego. Nie był stary, ale wydawało się, że w ostatnim czasie przeszedł wiele i bardzo schudł, bo ubranie wisiało na nim jak worek. Jego policzki były zapadnięte a oczy otaczały cienie. Patrzył z przerażeniem to na Dracona, to na Lucjusza.
-        Nie zmienimy przeszłości – Scorpius usłyszał spokojny głos ojca. – Wiesz, że staliśmy po złej stronie. Twój ojciec też teraz musi to wiedzieć. Tak, kupiliśmy spokój, ale nie dla siebie.
-        Draco!
-        Milcz, ojcze. Jakie to ma znaczenie?
Serce Scorpiusa waliło jak oszalałe. Nigdy w życiu nie słyszał żeby ojciec mówił o tych sprawach. To było tabu, którego wystrzegali się z matką. Gdy dziadek, czasami po zbyt dużej ilości wina, zaczynał rozmowę na ten temat, syn i żona natychmiast go uciszali.
-        Ile potrzebujesz? – zapytał bladego mężczyznę Draco, a ten trzęsącą ręką podał mu kawałek pomiętego pergaminu.
-        Sprzedaliśmy dom… nie mamy nic…- bełkotał, patrząc w ziemię.
-        Wyślę ci sową datę i miejsce spotkania.
-        Dziękuję… ja… ja naprawdę…
-        To nic. Masz rację, pieniądze są tylko po to, aby kupić sobie spokój.
-        Dziękuję…
-        Idź już! – warknął Malfoy senior, a mężczyzna wycofał się tyłem z alejki i, sądząc po odgłosie jego kroków, puścił się do bramy biegiem.
Draco i Lucjusz stali jeszcze chwilę w cieniu bukszpanów, patrząc na siebie ze złością, ale nic nie mówiąc. W końcu starszy mężczyzna westchnął ciężko, kręcąc głową z dezaprobatą.
-        Nie powinieneś tego robić – powiedział słabo.
-        Staram się naprawiać nie tylko swoje błędy, ojcze. On i ja jesteśmy o wiele bardzie podobni, niż może ci się wydawać.
-        Ale…
-        Mieliśmy po szesnaście lat, tato. Zmuszono nas do robienia rzeczy, których dzieci nie robią.
Malfoy senior nic nie powiedział, zapatrzony przed siebie. Wyglądał tak, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że syn ma rację, ale duma nie pozwalałam mu jej przyznać. Nagle Draco odwrócił się do ojca i położył mu rękę na ramieniu.
-        Nie robię tego ani dla siebie, ani dla niego. Tobie i jego ojcu nic już nie pomoże. Robię to dla Scorpiusa.
Ukryty w krzakach chłopiec, aż podskoczył, gdy usłyszał swoje imię. Nie miał pojęcia, jak pomaganie jakimś biednym, chorym ludziom miałoby wpływ na niego, ale najwyraźniej dla dziadka i ojca miało to jakiś sens. Widocznie uspokoili się i ruszyli w stronę domu. Scorpius zanurkował głębiej w krzaki i płasko przywarł do ziemi, aby tylko go niezauważyli.
-        Tak. Masz rację, Draco – powiedział cicho Lucjusz, gdy przechodzili obok kryjówki Scorpiusa. - Dzieci nie powinny ponosić odpowiedzialności za czyny swoich rodziców.


-        A jakbyś my ich tak zostawili gdzieś w lesie i poszli zjeść kiełbaski?
-        Darcy… mówiłem ci już, że tak się nie robi.
-        No komu stała by się krzywda?
-        Mnie. Mnie stanie się krzywda, jeżeli wkurzę Jamesa. W nocy zakradnie się do mnie do pokoju i znowu zrobi mi coś.
-        Było już tak?
Albus westchnął i przewrócił oczami, nie przestając brnąć przez gęste chaszcze.
-        Było – przyznał z niechęcią. – Uwierz, że jego pokręcona wyobraźnia nie ma granic.
Darcy nic już nie powiedziała, tylko obejrzała się na Rose, która wlokła się za nimi i przystawała co chwila, aby upewnić się, że nie ma na sobie kleszcza czy pająka. Rose nie była typem osoby, która uwielbiała przebywać otoczona przyrodą. Bladła na widok robaków, sama myśl o spotkaniu węża przyprawiała ją o mdłości. Darcy, która od małego jeździła z ojcem na biwaki, zupełnie nie rozumiała przyjaciółki. Przedzierała się przez chaszcze pewnie i bez żadnych lęków. Nawet jej do głowy nie przyszło, żeby bać się pokrzyw czy pajęczyny. Albus patrzył na nią z podziwem, bo sam, chociaż był chłopcem, zachowywał się w tej sytuacji mniej męsko. On stronił od natury z zupełnie innego powodu niż kuzynka. Wcale nie brzydził się insektów i roślin. Jego niechęć miała zupełnie inne podłoże – James. Starszy brat nigdy nie przegapił okazji, aby podczas wycieczek czy kempingów dokuczyć Albusowi. Węże w butach, czy żaby w śpiworze to był tylko wierzchołek góry lodowej. Z biegiem lat, kiedy Albusowi udało się odeprzeć większość ataków brata, stał się na nie niewrażliwy, chociaż odczuwał pewną niechęć do lasów i łąk.
-        Tam jest pierwszy ślad – zawołała Darcy, wymijając Albusa i łapiąc żółtą wstążeczkę, zawiązaną na gałęzi świerku.
Rozdzielili się na chwilę, aby szukać kolejnych. Nic nie mogli jednak znaleźć. Darcy zaczęła podejrzewać, że jej kuzynka zagrała nieczysto i nie zostawiła wiele znaków, aby uprzykrzyć im życie. Zapewne chciała zostać z Jamesem dłużej sam na sam.
Po dziesięciu minutach poszukiwać, stało się jasne, że nigdzie w pobliżu nie było kolejnej wstążeczki. Albus i Darcy byli wściekli i zakomenderowali odwrót do domu.
Nagle Rose zatrzymała się jak wryta.
-        Słyszycie? – zapytała, rozglądając się dookoła czujnie.
Pozostała dwójka wlepiła w nią oczy. Dookoła panowała miła cisza, ale Rose wyraźnie coś słyszała. Nastawili uszu. Gdzieś na granicy słyszalności, ciszej nawet niż szum liści w koronach drzew nad nimi, dało się słyszeć ciche popiskiwanie.
Zanim Albus zdążył coś powiedzieć, Rose puściła się biegiem w stronę, skąd dochodził dźwięk. Darcy i Al nie mieli wyboru i pobiegli za nią.
-        To jakieś zwierzątko! – zawołała Rose, nawet się nie oglądając.
-        Poczekaj! – zawołał za nią Albus.- Nie tak szybko! Tu jest niebezpiecznie!
Jednak ona wcale go nie słuchała. Gnała na pomoc, nie zważając teraz na pokrzywy, robaki i inne atrakcje, których bała się wcześniej. Przeskoczyła kępę krzaków i zniknęła im nagle z oczu. Usłyszeli tylko jak pisnęła rozpaczliwie. Albus wyhamował w samą porę, aby zatrzymać i nie podzielić losu kuzynki. Tuż za zaroślami grunt gwałtownie opadał, tworząc duży parów. Na jego dnie, gdy padało, zbierała się woda, przez co było tam pełno błota.
Rose leżała na plecach, cała opryskana na brązowo. Kolana miała pozdzierane a spódnicę porwaną. Na szczęście nie beczała, chociaż wyglądała, jakby miała wielką ochotę.
-        Nic sobie nie złamałaś? – zawołała Darcy, wychylając się i próbując ocenić, jak najłatwiej byłoby zejść na dół.
-        Chyba nie – wymamrotała Rose, siadając. – Patrzcie!
Wskazywała palcem na unoszący się w powietrzu tuż nad ziemią dziwny obiekt. Poruszał się i bezustannie zmieniał kształt. Wszyscy troje zmrużyli oczy, aby lepiej zobaczyć co to takiego było.
-        To chyba jakiś rój – uznała Darcy. – Czy to pszczoły?
Albus zmarszczył brwi. Na dole Rose wstała na nogi i sprawdzała jak bardzo się poobijała, gdy nagle pisk, który słyszeli wcześniej powtórzył się, tyle, że teraz był o wiele głośniejszy. Dochodził dokładnie spod dziwacznego roju.
-        Tam jest kot! – zawołała Rose z przerażeniem. – Musimy go uratować!
-        Poczekaj tam na nas – rozkazała Darcy, łapiąc Albusa za ramię. – Znajdziemy lepsze zejście i ci pomożemy. Nie rób nic na razie!
Rose jednak nie była by sobą, gdyby chociaż raz posłuchała dobrej rady przyjaciółki. Ruszyła bardzo ostrożnie po błocie, uważając, aby się nie poślizgnąć. Żałosne zwierzęce piski były co raz głośniejsze. A dziwna zmiennokształtna chmura zakotłowała się gwałtownie. Rose była zdeterminowana uratować to tak strasznie cierpiące stworzonko. Nagle noga utknęła jej w grząskim błocie. Dziewczyna szarpnęła się mocniej. Stopa wyrwała się z grząskiej pułapki z głośnym cmoknięciem. Niestety ceną za wolność był jej śliczny nowy but. Uwiązł on gdzieś głęboko i Rose brzydziła się po niego sięgnąć. Stała chwilę nad znikającym w błocie śladem po swojej stopie i zastanawiała się czy powinna zapłakać z żalu. Z rozmyślań wyrwał ją pisk. Rój, który widziała z daleka, teraz był zupełnie blisko.
-        Rose! – usłyszała za sobą głos Albusa. – Nie podchodź to…
-        O nie… - wydusiła Rose, zatrzymując się i wytrzeszczając oczy z przerażenia. – Chochliki….
Rój zawisł w powietrzu, wpatrując się w dziewczynę tysiącem czarnych paciorkowatych, złych oczu. Na ucieczkę było za późno. Rzuciły się na Rose, a ona wrzeszcząc i wymachując rękami jak opętana, rzuciła się do ucieczki. Chochliki czepiały się jej ubrania, ciągnęły za włosy i gryzły maleńkimi ząbkami w łydki.
Darcy już biegła jej na pomoc, ale bez różdżki w ogóle nie wiedziała, co powinna zrobić. Na nieszczęście chochliki zobaczył także ją i rzuciły się w jej stronę, diablo ucieszone.
-        Na ziemię!- ryknął nagle Albus, a dziewczęta, niewiele myślą, padły w błoto.
Albus, wytężając całą swoją siłę, podniósł długą gałąź zakończoną miotłą z suchych liści. Aż powietrze świsnęło, gdy machnął nią nad głowami leżących dziewczyn, zmiatając chochliki niczym kurz. Stworzonka z głośnym warkotem, przestraszone tak nagłym i niespodziewanym kontratakiem, czmychnęły w głąb lasu.
-        Rose jesteś cała? – zawołała przerażona Darcy, dopadając do przyjaciółki.
-        W jednym kawałku, ale chyba mama powinna mnie obejrzeć – wydyszała Rose, oglądając swoje poranione kolana i podrapane ręce.
Albus w tym czasie podszedł do miejsca, gdzie chochliki wcześniej się roiły. W zagłębieniu w ziemi, między gęstymi paprociami kuliło się coś wściekle rudego i pasiastego. Dziewczynki też się zbliżyły, aby zobaczyć, jakie stworzenie uratowali. Gdy tylko Rose się zorientowała co to jest, wydała z siebie okrzyk radości.


Amber i James dawno już zapomnieli, że się bawili w podchody. Leżeli na zalanej słońcem łące i rozmawiali. James bawił się włosami Amber a ona plotła mu wianek z rumianków i koniczyny.
-        Od dawna chciałam grać w quidditch – paplała Amber, a James, zahipnotyzowany upałem i zapachem rozgrzanej łąki, kiwał tylko głową. – Byłam kiedyś z tatą na meczu Harpii i widziałam, jak one latały. Jade mi powiedziała, że one są bardzo sławne i ludzie kochają na nie patrzeć. Nawet jedną pokazała mi w gazecie.
-        Mhm….
-        Nawet pisali o takiej jednej wysokiej blondynce z Harpii. Pamiętasz?
-        Hmmm….
-        Wyszła za jakiegoś bogatego czarodzieja i na ich ślubie było wielu reporterów. Miała taką śliczną suknię z kwiatkami ze złota…
Amber zawiesiła głos i zamyśliła się, zapatrując w błękitne niebo nad sobą. Przez jedną chwilę przypomniała sobie o kuzynce i reszcie, która łaziła teraz po lesie i szukała ich, ale momentalnie uznała, że nie powinna się tym przejmować.
-        Amethyst mówiła, że się nie nadaję na gracza quidditcha, bo nie mam tego w sercu. Uważam, że ona jest głupia i zazdrosna. Obie jesteśmy w drużynie i nawet raz udało nam się ich pokonać. Kiedyś powiedziała, że możemy razem potrenować, ale przecież nie będę się zadawać z tym… tym czymś.
-        To ta siostra Emerald?
-        Tak. Jest absolutnie okropna. Jade mówi, że nie powinnam się z nią zadawać.
-        Ja też jej nie lubię.
-        To dobrze – pochwaliła go, obdarzając ładnym uśmiechem.
Jamesowi najbardziej na świecie zależało, aby ona była z niego zadowolona. Chciał, aby zawsze się do niego uśmiechała i chwaliła. To było naprawdę dziwne uczucie i pierwszy raz tak się czuł. Wiedział, że naprawdę się zakochał. Mama czasem z niego żartowała, że to tylko pierwsza miłość, że jest jeszcze dzieckiem i wiele w jego życiu się jeszcze zdarzy.
Ale jak mogłoby się coś potoczyć inaczej, myślał James, patrząc na usta Amber. Mówiła bez przerwy, nie zważając, że on jej nie słucha. Planował sobie już jak to będzie z nim i Amber. Pierwsza, czy nie pierwsza miłość, James był pewny, że nic już w jego życiu w tej kwestii się nie zmieni. Mama nie miała racji, w ogóle nie znała się na chłopcach, mimo, że miała tylu braci.
James nie miał pojęcia, co czekało go w przyszłości.


Ron wygodnie rozsiadł się na ganku, zarzucając nogi na balustradę. Chciał zapalić, ale wiedział, że był uważnie obserwowany przez żonę. Spojrzał tęsknie na paczkę, leżącą na stole, ale nie ruszył w jej stronę. Harry usiadł obok niego i podał mu butelkę piwa. Ginny i Hermiona żegnały się z Fleur i Billem, którzy razem z dzieciakami zbierali się już do domu. Bill miał złe przeczucie, że Victorie, która została w domu z powodu bólu głowy, jednak wcale nie czuła się źle, tylko chciała mieć wolną chatę.
Nagle zrobiło się jakieś zamieszanie za płotem od strony lasu. Wracały dzieci. Hermiona gdy zobaczyła córkę, krzyknęła z przerażenia. Darcy i Albus wyglądali tylko trochę lepiej od niej. Wszyscy troje byli oblepieni błotem i podrapani. Kolana Rose krwawiły, chociaż dziewczynka wcale nie wyglądała, jakby to ją obchodziło. W ramionach dźwigała coś włochatego i także oblepionego błotem.
Matki rzuciły się w stronę dzieci, aby upewnić się, że nic poważnego im się nie stało. Nie było żadnych złamań, ani ran, więc najpierw uznały, że należy je porządnie oczyścić, a potem zacząć leczyć. Rose opierała się, nie chcąc wypuścić tego, co trzymała w objęciach. W końcu zaintrygowany Ron wstał i podszedł do córki.
Aż jęknął, gdy zobaczył co takiego starała się ochronić.
-        Zaatakowały go chochliki – wyjaśniła, podnosząc na ojca oczy.
Rude, włochate kociątko miauknęło głośno. Całe się trzęsło i wyglądało żałośnie, aczkolwiek Ron doskonale znał takie spojrzenie. Koty, którzy szczerze nienawidził, umiały wyglądać słodko, kiedy tylko chciały. Doskonale znał wszystkie kocie triki. Aż go ciarki przeszły, gdy przypomniał sobie rudą kocią bestię Hermiony, z którą musiał mieszkać.
-        Mogę go zatrzymać? – zapytała Rose, błagalnie. – Nigdy nie miałam zwierzątka, a on jest taki śliczny… Będę się nim opiekować i dbać o niego.
-        Możesz, kochanie – wydusił z siebie w końcu Ron, krzywiąc się tak, jakby bolały go te słowa.
Za plecami córki widział Hermionę, uśmiechając się przepraszająco.


Na obrzeżach Edynburga znajdował się stary, opuszczony dawno magazyn, oblepiony z każdej strony plakatami, że miejsce to groziło zawaleniem. Mieszkańcy okolicznych domów, chociaż nie było ich wielu, unikali go, doskonale wiedząc, że konstrukcja jest naprawdę stara i przeżarta przez rdzę. Niektórzy mówili, że chyba magia musi trzymać to waszystko razem i strzec przed zawaleniem.
Nie wiedzieli, że wcale się nie mylili.
Dochodziła północ. Światło księżyca wpadało przez dziurawy dach i oświetlało halę. Na dawnym podwyższeniu, gdzie kiedyś stały maszyny, teraz znajdowało się pojedyncze krzesło, zajmowane przez kobietę w czerni.
Wysoki mężczyzna o brzydkiej, niezdrowo wyglądającej cerze, klęknął, pochylając głowę.
-        Ani śladu, Manteion – powiedział, starając się nie patrzeć na siedzącą przed nim kobietę.
Lekki grymas przebiegł po jej twarzy, ale od razu udało jej się uspokoić.
-        Szukajcie dalej – rozkazała, wstając. – To jedyne miejsce, gdzie mogła ją ukryć. Nie wierzę, że jest na tyle mądra, aby nas przechytrzyć.
Kobieta wstała i zaczęła przechadzać się dookoła krzesło nerwowo. Czarny płaszcz, którym była otulona od stóp do głów, ciągnął się za nią po ziemi. Mężczyzna wyraźnie miał dość klęczenia. Kolana zaczęły mu drżeć, ale nie ryzykował wstawania.
-        Musieliśmy coś przegapić – powiedziała w końcu, zatrzymując się gwałtownie. Zadarła głowę i spojrzała na widoczny przez dziurę w dachu księżyc. Głęboki kaptur zsunął się jej z głowy. Na ramiona i plecy wyślizgnęły się luźno spięte loki koloru księżycowego światła. Kobieta była młoda, więc nie mogły być to siwe włosy.
-        Jeżeli pozwolisz – odezwał się klęczący mężczyzna, zbolałym głosem. – Udam się na dalsze poszukiwania.

Ocknęła się, jakby przypominając sobie, że on nadal jest z nią w pomieszczeniu. Skinęła głową, patrząc nadal na księżyc.