Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hugo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hugo. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 października 2013

Rozdział Szesnasty, gdzie dowiadujemy się o życiu Rona i Hermiony.

Moja uczelnia to zło! Program studiów magisterskich ustalał pewnie sam szatan. Mam tak skomplikowany rozkład zajęć, że powinnam zamieszkać na uczelni. No cóż, pokonałam gramatykę historyczną z scs-em, to pokonam I rok magisterki. Po tamtym egzaminie jestem niezniszczalna. 
Bardzo chętnie przystałam na propozycję, aby teraz opisać Rona i Hermionę. Lubię ich. Czy udało mi się opisać ich tak, jak w książce? Sama nie wiem. Mam nadzieję, że bardzo się nie różnią.
Być może następna notka pojawi się za 2-3 tygodnie, kiedy będę miała troszkę więcej czasu. Aktualnie jestem dosłownie zawalona pracami na zajęcia. Niech ktoś za mnie przeczyta te wszystkie koszmarnie nudne lektury ;C 
Delektujcie się wspaniałą jesienią!
Wasza Astal 



Ron generalnie lubił swoją pracę. Sprawiało mu to przyjemność, gdy widział radość na twarzach klientów. Szczególnie lubił wiosenne dni, kiedy kupujących było mało. Zarzucał wtedy nogi na ladę i w spokoju czytał gazetę. Czasami pomagał też bratu przy produkcji nowych produktów do sklepu, albo zaglądał na górę do Angeliny. Szwagierka nierzadko karmiła go i zawsze była chętna do rozmowy. Rona zawsze zadziwiało jak ona mogła wytrzymać z George’m, gdyż on zamieniał ich dom w chaos. Wszędzie można było się natknąć na nieprzetestowane produkty ze sklepu oraz dziecięce zabawki. Angelina ze stoickim spokojem lawirowała między tymi rzeczami, uśmiechając się promiennie. Cały ten zamęt, który robili jej mąż i dzieci, zdawał się jej w ogóle nie dotyczyć.
Co innego było w domu Rona i Hermiony. Tam wszystko działało jak w zegarku. Mając tyle obowiązków na głowie Hermiona musiała mieć wszystkie dni zaplanowane co do minuty. Czasami Ron miał tego dość, bo męczył się od samego patrzenia na to jak harowała. Ale ona miała na to energię i najwyraźniej sprawiało jej to radość.
Przez pierwsze kilka lat ich małżeństwa, kiedy oboje pracowali w Ministerstwie Magii, ale widywali się tylko w nocy. Pomimo, że przebywali w tym samym budynku, to zupełnie nie mieli czasu się spotkać, nawet na obiad. Czasami Ron wracał wcześniej od żony i kład się spać pierwszy. Nie miał siły na nią czekać, bo praca aurora wysysała z niego całą energię. Czasami budził się w nocy nagle, a potem po omacku szukał Hermiony. W momencie, gdy jego ręka natrafiła na puszyste włosy na poduszce obok, sięgał i przyciągał żonę do siebie. Czasami Hermiona w ogóle nie kładła się do łóżka. Ron nad ranem znajdował ją, w którymś pokoju, z głową złożoną na stosie książek lub też w fotelu, trzymającą jakąś książkę.
Nie mięli czasu na remont domu, ani na wizyty u rodziców. To był ciężki okres dla ich obojga.  Nie skończył się nawet wtedy, kiedy Ron odszedł z Ministerstwa. Po trzech latach miał już dość pracy aurora. To było dla niego zbyt męczące zajęcie. Wolał całą tą energię poświęcić na coś innego. Harry miał może do tego naturalny talent, ale Ronowi wszystko przychodziło z trudem. Czasami był nie tyle zmęczony fizycznie, ale psychicznie. Długotrwały stres bardzo źle na niego na niego działał. Czasami sam ze sobą nie mógł wytrzymać.
Przez kilka miesięcy snuł się po domu będąc bezrobotnym. Nauczył się dzięki temu gotować i nabrał wielkiej wprawy w wykonywaniu obowiązków domowych. Nie miał problemu z tym, że bracia i Harry nazywali go kurą domową. Pocieszał się, że żaden z nich nie potrafiłby przyrządzić żadnego wspaniałego dania, którego nauczył się z książek kucharskich, które Hermiona dostawała od swojej matki. Dzięki temu, że miał bardzo dużo wolnego czasu, udało mu się dokończyć remont domu. Zamienił ponure pokoje Blacków w miejsce gdzie dało się żyć. Dzięki temu, że siedział w domu i to do tego teraz takim ładnym, rodzina z upodobaniem podrzucała mu swoje liczne pociechy. Całymi dniami bawił się z małą Victorie albo z małą Molly. Raz na jakiś czas zajmował się też Teddym. Uwielbiał dzieciaka i czasami był zazdrosny, że to nie on jest jego ojcem chrzestnym. Okazało się, że ma świetne podejście do dzieci, być może dlatego, że sam czasami czuł się nadal dużym dzieckiem.
Pewnego dnia, pod koniec swojego pierwszego roku bezrobocia, Ron siedział u swojej matki w kuchni i nudził się koszmarnie. Obiecał pomóc jej w pracach ogrodowych, bo ostatnio dolegał jej ból pleców, ale ona zajęta była przewijaniem małej Lucy, drugiej córki Percy’ego.
-        Dlaczego ty i Hermiona nie postaracie się o dziecko? – zapytała Molly, zmęczona już narzekaniem syna na to, że tak rzadko widywał żonę.
-        A po co?
-        Zobacz na Harry’ego i Ginny. Odkąd ona jest w ciąży, on o wiele więcej czasu spędza w domu.
-        Mamo, ja nie mogę zajść w ciążę… Aa! Masz na myśli, że Hermiona pójdzie na urlop macierzyński?
-        Tak, to o wiele sensowniejsze od ciebie w ciąży – parsknęła Molly, patrząc na syna z politowaniem. – Gdy tylko Hermiona będzie miała dziecko pod sercem, od razu zrozumie, że praca nie jest najważniejsza na świecie.
-        Albo będzie pracować tak długo, aż urodzi w swoim gabinecie – burknął Ron, kładąc głowę na stole.
-        Nie bądź śmieszny – zganiała go matka, wciskając mu bratanicę w objęcia i ruszając na ratunek wygotowywującej się zupie. – Żadna matka nie pozwoli, aby coś stało się jej dziecku.
Ron spojrzał na Lucy i zamyślił się. Wcale nie był pewny, czy on sam lubi dzieci. Te jego braci były słodkie, ale jakoś szczególnie nie odczuwał ojcowskich instynktów. Zanim doszedł do jakiegoś wniosku Lucy zaśmiała się, machnęła kilka razy grubymi łapkami, a potem beztrosko ulało jej się na koszulę wujka.
Przez kilka następnych miesięcy Ron układał plan, który miał na celu wzbogacenie go o potomka. Nie była to sprawa prosta, gdyż jego żona zdawała się bardziej angażować w pracę, niż w ich małżeństwo. Kilka prób wprawienia ją w romantyczny nastrój spaliło na panewce, bo wracała do domu tak zmęczona, że nie miała siły jeść wykwintnych kolacji przygotowanych przez Rona, ani zażywać aromatycznych kąpieli (głównie dlatego, że bała się, iż uśnie w wannie i się utopi). Wcale nie widział poświęcenia z jakim Ron angażował się swój plan.
W ciągu trzech lat w ministerstwie Hermiona, mimo swojego młodego wieku, zrobiła zawrotną karierę. Mając dwadzieścia sześć lat miała już wysoką pozycję w Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami. Amos Diggory nie mógł jej się nachwalić, chociaż czasami nie zgadzał się z jej postępowymi pomysłami. Ona jednak nie poddawała się i walczyła o swoje racje, aż w końcu zauważył ją Kingsley Shacklebolt i zaczął patronować jej pomysły. Szczęśliwa z tego powodu Hermiona postanowiła pracować jeszcze ciężej, aby nie zawieść ministra magii. Zgodziła się nawet przyjąć stażystę, aby wprowadzić go w tajniki pracy w ministerstwie. Traktowała co czasami jako swojego pomocnika, a on nie miał nic przeciwko temu. Mało tego, był w niebo wzięty, gdy dowiedział się, iż to ona będzie się nim opiekować. Miał on osiemnaście lat i był bardzo energicznym młodym człowiekiem. Wiele gadał i bardzo się starał być pomocny. Swoje braki nadrabiał entuzjazmem do pracy, co Hermiona ceniła w nim najbardziej. Przynosił jej też kawę i ciastka, co bardzo ceniła, szczególnie wtedy, kiedy zapominała zjeść śniadania.
-        Marc zrób mi tego kopię a potem wyślij to do pana Kingsleya, dobrze? – odezwała się Hermiona, machając nad głową rolką pergaminu. Wzrok cały czas miała utkwiony w tabelach, w które wpisane były rzędy drobniutkich cyfr.
-        Już się robi szefowo – zaświergotał chłopak, wyjmując jej z ręki pergamin i roztaczając przy okazji dookoła zapach męskich perfum.
Hermiona uśmiechnęła się, wspominając, iż kilka dni temu chwaliła się Ginny, jaki przystojny jest jej podopieczny. Miały wtedy głupawy nastrój i chichotały jak podlotki, wprawiając w zakłopotanie i rozdrażnienie swoich mężów, którzy siedzieli w drugim pokoju.
-        Przyszedłem po swoją żonę! – usłyszała głos Rona. Stał w progu i uśmiechał się radośnie.
-        Jeszcze nie skończyłam – sprzeciwiła się, pokazując ręką na stosy papierów leżące na biurku.
-        Daj spokój, przecież możesz to zrobić jutro – nie przyjmował sprzeciwu Ron, podwijając rękaw bluzy i wymownie spoglądając na zegarek. – Prawie wszyscy poszli już do domu. Skończyłaś pracę dziesięć minut temu…
-        Jak widzisz, wcale nie.
W tym momencie pojawił się Marc, niosący dwa kubki kawy. Ron na jego widok zdenerwował się jeszcze bardziej.
-        O pan Weasley – odezwał się chłopak, skinąwszy głową.- Ja i pana żona pracujemy razem. Świetnie nam się współpracuje…
-        Bardzo bym chciał, żeby moja żona współpracowała trochę ze mną – burknął Ron, podchodząc do biurka Hermiony i łapiąc ją za rękę. Wywlókł ją z biura, po drodze biorąc jej torebkę i marynarkę z wieszaka przy drzwiach.
Dopiero, gdy znaleźli się w głównym holu przy kominkach, Hermionie udało się wyrwać swoją rękę z jego uścisku. Była tak wściekła, że aż pobladły jej usta.
-        Co ty do cholery wyprawiasz? – wycedził, starając się ze wszystkich sił nie krzyczeć.
-        Spędzam czas z żoną.
-        Ale…
-        Jesteś pewna, że chcesz się o to kłócić? – przerwał jej, łapiąc ją za ramiona i przytrzymując w miejscu. – Nie rozmawiałem z tobą od tygodnia. Nie pamiętam, kiedy jedliśmy ostatnio razem kolację. Do tego wyglądasz tak, jakbyś miała zaraz zejść. Zaharowujesz się na śmierć!
-        Ludzie na mnie liczą, wiesz? Ja nie mam czasu, aby snuć się po domu w piżamie! Mam prawdziwą pracę i…
Ron puścił ją i zrobił krok w tył. Takiego wściekłego Hermiona nie widziała go od bardzo dawna. Myślała, że za chwilę zacznie wrzeszczeć, ale tego nie zrobił.
-        Idę do domu – oświadczył. – W tym momencie już wcale mnie nie obchodzi, czy ty tam będziesz, czy też nie.
To powiedziawszy udał się do jednego z kominków i zniknął w kłębach zielonego ognia. Hermiona wróciła do biura i zajęła się przeglądaniem papierów. Pod jedną teczką wypchaną dokumentami zauważyła mały rulonik pergaminu. Rozwiązała wstążkę i zobaczyła pismo Rona. Notka była z wczoraj i mąż informował ją w niej, że zbliża się ich rocznica. Z tej okazji chciał, aby zapewniła sobie wolny wieczór. Hermiona zerknęła na kalendarz i jęknęła. To dzisiejszy wieczór miała spędzić z Ronem, bo to właśnie dziś była ich trzecia rocznica ślubu.
W domu Ron wpadł do jadalni i rzucił się do stołu. Z wściekłością zaczął wpychać w siebie naszykowane dla nich dwojga jedzenie. Niestety nawet, gdy na talerzach nie pozostało nic, on nadal nie czuł satysfakcji. Kopniakiem przewrócił stół i krzesła, a potem machnął różdżką, a kieliszki poderwały się z podłogi i roztrzaskały o ścianę.
Następnego dnia rano, po nocy spędzonej w biurze, Hermiona zastała to pobojowisko w domu. Obiegła wszystkie pokoje, ale nie mogła nigdzie znaleźć męża. Widziała, że spał w ich wspólnym łóżku, bo pościel była rozkopana, ale poza tym nie widać było innych znaków jego bytności w domu. Czekała do wieczora, ale się nie pojawił. W końcu, gdy cała złość z niej wyparowała, zabrała się za sprzątanie jadalni. Ponaprawiała wszystkie potłuczone kieliszki i pęknięte talerze za pomocą magii, a robiąc to złościła się na siebie samą, że związku z Ronem nie da się naprawić przy pomocy machnięcia różdżką.
-        Niech cię cholera Weasley… - mamrotała, ssąc palec, w który skaleczyła się podczas sprzątania. – Zawsze uciekasz, jak tchórz, zamiast ze mną walczyć.
W tym czasie Ron przebywał z Harrym na dachu Nory. Pili piwo i patrzyli w milczeniu na zachód słońca.
-        Bez sensu takie małżeństwo – burknął w końcu Ron, ciskając pustą puszka przed siebie. – Najlepiej, gdyby była żoną ministra magii… ja tylko jej przeszkadzam….
-        Daj spokój… przecież nie możesz się poddać. Tyle czasu ci to zajęło.
-        I wszystko na nic.
Ron podpalił sobie papierosa różdżką i westchnął.
-        Przecież doskonale wiesz, jaka ona jest. Pamiętasz, jak w szkole nie umiała sobie powiedzieć „nie” i zaharowywała się prawie na śmierć.
-        Chciałem dobrze. Nie rozumiem, dlaczego była wściekła.
-        Jeżeli nie pytasz, to brakowało w tym subtelności. Dużo subtelności.
Przyjaciel spojrzał na Harry’ego z odrazą. W jego wypowiedział słyszał słowa swojej siostry. Widać było, że Ginny nie marnowała czasu i intensywnie pracowała nad mężem.
-        George zaproponował mi pracę u siebie – zmienił temat Ron. – Sam nie wyrabia i potrzebuje pomocy w sklepie i przy nowych produktach. Nie wiem czy się nadaję, ale mam już dość bezrobocia, więc się zgodziłem.
-        Nie powiesz o tym Hermionie?
-        Po co?
Harry w milczeniu otworzył puszkę piwa. Ron już nie odezwał się ani słowem na temat żony. Nie miał nawet pojęcia, co mu poradzić, bo lubił ich oboje i nie umiał opowiedzieć się tylko po jednej stronie. On i Ginny nigdy nie mięli aż takich problemów. Fakt, gdy on zaczął pracować, jako auror a ona była w regularnym składzie Harpii, to czasami bywały dnie, kiedy się prawie nie widywali, ale jakoś zawsze pamiętali, że jednak to nie praca a oni sami są ważniejsi.
Hermiona spędziła kilka samotnych nocy w domu, podczas gdy Ron nocował na zmianę w u swoich rodziców, braci czy Harry’ego( gdzie w sumie spędził tylko jedną noc, bo wściekła Ginny w ciąży z różdżką w ręce śmiertelnie go przerażała). W końcu stwierdziła, że czekanie na niego jest ponad jej możliwości i so spędziła noc w biurze. Marc współczuł jej i czasami zostawał do późna w ramach solidarności, ale zawsze wychodził po północy. Z braku innego słuchacza, Hermiona żaliła się mu na Rona. Jej frustracja narastała z dnia na dzień. Wstydziła się przyznać rodzinie i przyjaciołom, że nie wie gdzie jest jej mąż, więc nie odezwała się do nikogo. Harry’ego unikała jak ognia, chowając się nawet raz pod swoim biurkiem, gdy przyszedł na jej piętro. Było jej głupio, bo tak naprawdę tym razem Ron nic nie zawinił, to na była tą złą.
W końcu siódmego dnia rozstania z Ronem Hermiona wpadła w kryzys. Siedziała w biurze w nocy i płakała, ocierając policzki rękawem swojej najlepszej szaty. Zamarła, słysząc kroki na korytarzu. W chwili, gdy wyobrażała sobie, że zaraz wpadnie tu jej mąż, dzierżący snop róż na przeproszenie, w drzwiach stanął Marc. Minę miał stroskaną.
-        Głupio mi było iść do domu, kiedy ty tak tu siedzisz, szefowo – wyznał, a Hermionie zrobiło się ciepło na sercu, że ktoś jej współczuł.  – Niedawno zerwałem z dziewczyną i trochę wiem, jak się czujesz.
-        Dzięki – powiedziała, bulgocząc nosem. Marc podał jej chusteczkę. – Nie odezwał się przez cały tydzień… dupek…
-        Wiesz co? A może chcesz się na nim zemścić? – zapytał nagle, poklepując ją pocieszająco po plecach.
-        No pewnie!
-        Mogę ci pomóc…
Hermiona spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem i nagle odsunęła się gwałtownie. Wstała i zrobiła kilka niepewnych kroków. Marc wstał i podążył za nią. Minę miał bardzo zdeterminowaną.
-        Chyba jednak nie chcę tego robić w ten sposób – wymamrotała. – Nie tak…
-        Ale to świetny pomysł! Słuchaj… Zawsze chciałem cię poznać. Tyle o tobie słyszałem…
-        Miło mi, ale nie chcę w taki sposób mścić się na Ronie.
Przypadł ją do ściany i skutecznie unieruchomił. Nie był w prawdzie tak wysoki, jak Ron, ale jednak o głowę od Hermiony wyższy.
-        To będzie świetna zemsta, prawda?
Pochylił się, chcąc ją pocałować, ale ona nie miała zamiaru dać mu tej szansy. Zgięła kolano i wymierzyła mu nad wyraz celny kop w podbrzusze, wkładając w niego całą swoją siłę. Marc stęknął żałośnie i osunął się kolana. Hermiona wyplątała różdżkę z szaty i przystawiła mu ją do czoła. Błysnęło światło i Marc leżał na podłodze sztywny niczym drewniany bal, z rękami płasko przylegającymi do ciała i złączonymi nogami.
-        Whoa!  – powiedział ktoś od strony drzwi. Hermiona odwróciła się i zobaczyła Rona. – Stary naprawdę myślałeś, że ci się to uda? Serio?
-        Ron… - pisnęła Hermiona, a jej oczy napełniły się łzami.
Przygarnął ją do siebie i pocałował w czubek głowy. Wtuliła twarz w jego gruby sweter. Czuła, jak się trząsł od śmiechu, gdy patrzył na wyciągniętego na podłodze Marc’a.
-        Napastować Hermionę Granger… Koleś ty książek nie czytałeś? Ta kobieta dała by fangę w nos Voldemortowi, gdyby tylko on miał nos…
Ron nie mógł się powstrzymać i trącił chłopaka czubkiem buta. Marc łypnął na niego, ale mocne zaklęcie Hermiony nie pozwalało mu na nic więcej.
-        Chodźmy do domu – poprosiła cicho Hermiona, a on chętnie powiódł ją na dół, do głównego holu. – Widziałeś wszystko?
-        Chyba tak. Mam nadzieję, że nie przegapiłem czegoś ciekawego na początku. Domyślam się, że jeżeli nie dałaś się pocałować, to nie było też żadnego numerku na biurku…
-        Ron!
-        No co? Byłym bardzo zawiedziony, gdyby jemu się to udało przede mną.
Dotarli do domu i od razu zajęli się nadrabianiem zaległości z ostatnich siedmiu dni. Hermiona była zachwycona, gdy dowiedziała się, że Ron znalazł pracę. Zaległą wykwintną kolację z okazji rocznicy zamienili na pizzę jedzoną na podłodze przed kominkiem.
Następnego dnia Ron przyniósł prezent dla Hermiony, kupiony za swoją pierwszą wypłatę. Były to dwa wisiorki – zrobione z dwóch połówek jednego kamienia. W gdy Hermiona dotykała swojego, ten Rona błyszczał delikatnie. W razie problemów, jedno z nich mogło ścisnąć kamień w dłoni i wtedy on stawał się jaśniejszy. Potem Ron żałował czasami tego prezentu, gdyż Hermiona nadużywała tego sposobu komunikacji. Jednak żadne z nich nigdy ich nie zdjęło. Zawsze nosili je pod ubraniem, aby miały kontakt ze skórą.
To było dwanaście lat temu, pomyślał Ron, uśmiechając się na widok wisiorka, który wysunął się spod koszuli, gdy się pochylił podnieść paczkę z towarem. Od tego czasu wiele rzeczy się zmieniło. Hermiona wyluzowała po urodzeniu dzieci, a on doskonale sprawdzał się w roli wspólnika George’a. Nawet z jego inicjatywy do sklepu wprowadzili linię gadżetów sportowych, którymi można było robić dowcipy znajomym podczas meczów. Całą kolekcję zaprezentowali podczas mistrzostw świata w Quidditchu, kiedy to Anglia znów była gospodarzem. Wszędzie dookoła stadionu można było zobaczyć wybuchające kufle czy też wuwuzele wydające różne dźwięki. A każde z nich mały małą nalepkę z napisem „Projekt R. Weasley”.
Kątem oka zauważył jakichś ruch obok lady. Starsza czarownica, która nie wyglądała jak typowy klient sklepu. Trzymała za rękę małą dziewczynkę, wyraźnie zaaferowaną.
-        W czym mogę paniom pomóc? – zapytał Ron, podchodząc do nich.
-        Ta panienka ma do pana sprawę – powiedziała czarownica, popychając dziewczynkę ku niemu.
Mała strasznie się wstydziła i gdy tylko Ron się do niej pochylił, zaczerwieniła się jak piwonia. Trzymała coś oburącz.
-        Czy… czy podpisałby mi pan to? – zapytała niepewnie, podnosząc na niego wielkie oczy. Wyciągnęła przed siebie kartę z czekoladowych żab. Widniało na niej zdjęcie Rona.
-        Och! Oczywiście – wydusił z siebie mężczyzna, kompletnie zaskoczony. Wyjął pióro z kieszeni pomarańczowego firmowego fartucha. – Jestem z tego bardzo dumny, wiesz?
-        Też bym była.
-        Proszę bardzo – oddał dziewczynce podpisaną kartę.
Mała rozpromieniła się i pokazała towarzyszącej jej czarownicy, zapewne babci, autograf. Gdy wyszły, Ron pomyślał, że to właśnie dla takich chwil ludzie robią wielkie rzeczy. Harry i Hermiona o wiele więcej mięli prawa by być dumnymi ze swoich czynów. Oni też trafili na karty, ale nie było dla nich to takie ważne. Do tego siedzieli całymi dniami w ministerstwie, gdzie nie mięli kontaktu z ludźmi.  Tu w sklepie Weasleyów co chwila słyszał komentarze od klientów. To było miłe i sprawiało, że miał wspaniały nastrój na cały dzień.


Była już ósma trzydzieści wieczorem i Hermiona, wiedząc, że Ron kończy zwykle pracę punkt ósma, była trochę podminowana. Przed chwilą przez telefon udało jej się wymigać od niedzielnego obiadu u swoich rodziców, obiecując, że ona, jej mąż i dzieciaki w tym roku spędzą Wielkanoc u Grangerów. Wiedziała, że Ron nie będzie z tego zadowolony, ale była na niego zła, że się spóźniał i zrobiła mu trochę na złość. Wiedziała, że bardziej ukarze go tym, niż wymówkami. Od czasu ich koszmarnej kłótni lata temu umówili się, że nie będą już nigdy zostawać po godzinach w pracy. Ona dziś wywiązała się z obietnicy i była w domu punktualnie. Pomogła nawet Hugo w lekcjach, a potem, aby nie myśleć o tym jak denerwuje ja spóźnianie się Rona, zajęła się robieniem kolacji. Siekanie marchewki wielkim nożem zawsze ją uspokajało, gdy była zła na Rona. Może dlatego, że miała ona taki sam kolor, jak jego włosy. Już kilka razy trąciła wisiorek, ale Rona nadal nie było.
W końcu usłyszała trzaśnięcie zamykanych drzwi, a następnie kroki w korytarzu.  Chwilę potem mąż objął ją w pasie i przytulił.
-     Jestem głodny jak smok – oświadczył, całując ją na powitanie w odsłonięte ramię. – Nie sądzisz, że ta marchewka ma już dość?
Hermiona prychnęła i wrzuciła bardzo drobno posiekaną marchewkę do miski. Odwróciła się do Rona twarzą i zlustrowała go dokładnie od stóp do głów. Wyglądał na zmęczonego, ale zadowolonego.  W ogóle, jak zawsze z resztą, nie zdawał sobie sprawy ze swojego przewinienia. Miał jakiś ubytek w edukacji na temat empatii.
-     Co na kolację? – zapytał niewinnie.
-     Zapiekanka…
-     Znooowu? Ileż można?
-     Może zamiast marudzić wracałbyś wcześniej z pracy, aby mi pomóc?
-     Hermiono jest koniec miesiąca – westchnął ze zniecierpliwieniem. – Mówiłem ci już, że zawsze wtedy wracam później…
Hermiona otworzyła usta, aby coś powiedzieć, gdy nagle w progu kuchni stanął Hugo.
-     Tato – odezwał się chłopiec poważnym tonem. – Pan Shacklebolt chce z tobą rozmawiać. Mówi, że to bardzo pilne i że chodzi o wujka Harry’ego.
-     Gdzie?
-     W kominku w salonie.
Ron i Hermiona momentalnie zapomnieli o temacie swojej sprzeczki i pognali na górę do największego pokoju w domu, który służył im za salon. Dopadli do kominka, gdzie w płomieniach widoczna była głowa Kingsleya Shacklebolta – obecnego ministra magii. Minę miał strapioną i wyglądał na zdenerwowanego.
-     Bardzo przepraszam, że wam przeszkadzam – odezwał się, patrząc to na Rona, to na Hermionę – ale przed chwilą się dowiedziałem i chciałem wam powiedzieć osobiście, a nie przez sowę.
-     Coś się stało Harry’emu? – niewytrzymała Hermiona.

-     Jego grupa została zaatakowana. Jeszcze nie wiem, co się stało dokładnie, bo otrzymałem sowę dosłownie przed chwilą. Wiem tylko, że on i jego aurorzy zostali wysłani na miejsce, z którego dostaliśmy zgłoszenie o dziwnej aktywności magicznej. Mamy pięciu rannych i dwóch zabitych…

niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział Ósmy, w którym pojawiają się pióra, genealogia i zlepione ręce.


Nagromadziło mi się pomysłów na rozdziały podczas tej sesji. Jutro sesję kończę i wracam do domu. W prawdzie będę się uczyć na poprawkę, ale to nie znaczy, że pisać tu przestanę. Obiecuję unormować mój styl pisania tu. Bardziej zabiorę się za główne opowiadanie i będę się starała pisać jeden rozdział raz na tydzień albo dwa tygodnie. 
Dziś więcej o Harrym, bo mam ostatnio na niego fazę. Nie lubiłam go zbytnio, więc zrobiłam go w wersji Astal. Bardzo mi się natomiast podoba mój pomysł na Lily. Czy komuś też? 
A no i poznajcie szlachetny i starożytny ród Darcy. Starałam się wyjaśnić to ustami Amber jak mogłam najjaśniej. Myślę, że nie trzeba rozrysowywać drzewka, co?
Trzymajcie za mnie kciuki na jutrzejszym egzaminie.
Wasza,
Astal


Praca w sklepie Magicznych Dowcipów Weasleyów była czasami bardzo męcząca, dlatego gdy Ron wracał do domu, jedyne o czym marzył, to kolacja, papieros i Hermiona. Niestety dziś był dzień, w którym on i jego żona zgodzili się wziąć małą Potterównę na wieczór. Ona i Hugo robili taki rejwach w domu, że nie mógł spokojnie myśleć. Gdy tylko dotarł na Grimmauld Place, powlókł się od razu do kuchni. Hermiona siedziała za stołem i pisała coś na kawałku pergaminu. Ron pochylił się i oparł czoło o jej ramię.
-     Zły dzień? – zapytała zsuwając okulary niżej na nos.
-     Mmmm – zamruczał Ron, a ona sięgnęła i poczochrała mu włosy.
-     Pamiętasz, że dziś piątek, prawda?
-     Mmmm…
-     W takim razie idź na górę i zapanuj nad tymi dwoma rudymi diabłami. Całe popołudnie doprowadzali mnie do szału.
-     Nie chcę tam iść – wymamrotał Ron we włosy żony. – Pokaż mi, że mnie kochasz i pozwól mi iść spać.
-     Idź do salonu na górze i zobacz, co oni robią – rozkazała Hermiona. – Jest niezwykle cicho i boję się, że znowu coś podpalili.
-     Nienawidzę dzieci Harry’ego. Co on ma w genach? Płodzi nienormalne dzieci.
-     Przypominam, że płodzi je z twoją siostrą. Najwyraźniej mieszanka waszych genów jest wybuchowa. Ronaldzie, idź na górę.
Ron wgramolił się na górę i skierował się salonu, który używali za bawialnię. Dzieciaków nigdy nie było widać, więc wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i rzuciwszy się na fotel zapalił. Już chciał zamknąć oczy i zacząć powolny proces uspokajania się, gdy coś zaszeleściło za zasłonami. Przynajmniej wiedział gdzie są dzieci.
-     Tata mówi, że od papierosów się umiera – odezwała się Lily, która niewiadomo, kiedy pojawiła się przy Ronie. Zamknął oczy na sekundę, a gdy otworzył ona już przy nim stała. To dziecko skradało się jak kot.
-     A wyglądam, jakbym umierał?
-     Trochę…
-     Mogę cię zapewnić, że nie zamierzam w najbliższej przyszłości umrzeć, więc idź się bawić.
-     Skąd masz takie blizny na rękach, wujku? – zapytała szybko dziewczynka, wskazując na jego przedramiona.
Ron zaklął w myślach. Nieopatrznie podwinął rękawy koszuli. Obok Lily pojawił się Hugo. On nigdy nie interesował się bliznami ojca, ale teraz przyglądał się ciekawie.
-     Nie macie jakiejś szafy do podpalenia? – zapytał z nadzieją Ron.
-     Mama powiedziała, że ty i tata cały jesteście w bliznach po wojnie.
-     Tobie to powiedziała?
-     Nie – przyznała Lily, trochę się jakby mieszając. – Podsłuchałam, jak to mówiła cioci.
-     Zdecydowanie za dużo podsłuchujesz, Lily. Musisz uważać, bo nie znajdziesz męża. Żaden facet nie chce takich ciekawskich kobiet.
-     Ciocia jest ciekawska – zauważyła Lily rezolutnie, a Ron ze śmiechu o mało nie zakrztusił się dymem z papierosa. – No przecież jest, a ty się z nią ożeniłeś.
-     Ale ty możesz mieć pecha. Drugiego takiego, jak ja może już nie być.
-     Ale skąd masz te blizny, tato? – nie odpuszczał Hugo, patrząc na ojca zza okularów. Ron spojrzał na swojego jedynego syna i poczuł się, tak jakby patrzył we własne oczy w lustrze. Hugo był taki niesamowicie podobny do niego, że niektórzy mówili, że jest jego malutką kopią.
-     Z wojny – odpowiedział Ron zrezygnowanym tonem. Jakoś nie umiał wymigiwać się, gdy pytał go o coś jego własny syn. – Kiedy byłem młodszy walczyłem na wojnie z wujkiem Harry’m.
-     Byliście tymi dobrymi, prawda? – dociekał Hugo.
Ron spojrzał na syna i uśmiechnął się. O ile Rose odziedziczyła po nim zdolność do siania katastrofy przy każdym kroku, to Hugo był podobny do Hermiony, jeżeli chodzi o charakter. Nie mówił za dużo, ale za to doskonale obserwował ludzi, a gdy już się odezwał zazwyczaj mówił z sensem i nad wiek poważnie. Tylko przy Lily zachowywał się jak mały diabeł.
-     Byliśmy tymi dobrymi i wygraliśmy – uspokoił dzieci Ron i zaciągnął się papierosem. Zerknął na zegarek, ale niestety do ósmej było jeszcze daleko. – Idźcie się bawić, bo za dwie godziny przychodzi Harry, żeby cię zabrać, Lily.
-     Oni czasami chcą być sami, wiesz wujku? – powiedziała nagle Lily, a Ron zachichotał. – Mówią, że mieli mało czasu żeby być sami, więc cieszą się, że mają was. Co to znaczy, wujku?
-     To znaczy, że każdy ma prawo do pobycia trochę sam na sam – powiedziała Hermiona, wchodząc do pokoju. – Idźcie się bawić, bo ja muszę porozmawiać z mężem.
Dzieciaki pognały na korytarz, a potem na górę, a Hermiona zasiadła w fotelu obok tego, na którym siedział Ron.
-     To jak Ginny i moja matka w jednym – westchnął Ron, patrząc za siostrzenicą i kręcąc głową z niedowierzaniem.
Harry pojawił się pięć minut po ósmej. Wyglądał na za bardzo zadowolonego, jak na gust Rona. Lily z piskiem radości przywitała ojca.
-     Tato, wujek powiedział, że nie znajdę męża – poinformowała Lily, promieniejąc.
-     Lily idź pozbieraj swoje rzeczy – nakazała Hermiona, więc mała pognała na górę a razem z nią Hugo. – Ron jak możesz jej mówić takie rzeczy?
-     Spokojnie moje dzieci same dają sobie radę z tym – powiedział Harry, a w jego tonie było słychać dumę.
-     Och wiem! Rose napisała mi o Jimbo!- zawołała podekscytowana Hermiona. – To takie słodkie, że znalazł sobie dziewczynę!
-     To niesamowite, nie? – Ron uśmiechnął się złośliwie do Harry’ego.-  Jego ojcu zajęło czternaście lat odkrycie, że dziewczyny to inna płeć. 
-     To o wiele wcześniej niż tobie – odgryzł się Harry, a Hermiona parsknęła śmiechem.  Lily wpadła do przedpokoju niosąc swoją torbę. – Gotowa? To idziemy. Mama zrobiła pizze i jak się nie pośpieszymy, to sama zje całą.
-     Możemy się teleportować? – zapytała z nadzieją Lily, ale Harry potrząsnął przecząco głową.
-     Jesteś za mała na to. Nie wolno mi się teleportować łącznie z tobą, zanim nie skończysz jedenaście lat.
-     To już za rok.
-     Cały rok. Chodź cwaniaro, użyjemy kominka i zaraz będziemy w domu.


W sobotę rano Harry i Ginny jedli śniadanie, a Lily siedziała w salonie i czytała książkę. W nocy spadł śnieg, więc po śniadaniu planowali wyjść do ogrodu i lepić bałwana. Lily zanim Harry zdążył zrobić sobie kawę, naszykowała już swoje śniegowce przy drzwiach wejściowych.
-     Lil weź gazetę! – zawołał Harry, gdy usłyszał skrzeczenie sowy za oknem. Chwilę potem dziewczynka przyczłapała niosąc gazetę pod pachą.
-     Coś ciekawego? – zapytała, gdy rozłożył gazetę i zaczął czytać.
-     Nic w sumie… - nagle Harry zawiesił głos i zamarł w miejscu. Lily i Ginny spojrzały na niego wyczekująco, ale on tylko mrużył oczy i szybko czytał. Nagle wstał, nadal wpatrując się w gazetę. – Chyba będę musiał iść do pracy wcześniej.
-     Ale Harry… - zaczęła Ginny, ale nie udało jej się dokończyć, bo nagle ktoś zapukał do ich tylnych drzwi.
W chwili, gdy Ginny owijała się szlafrokiem, aby móc otworzyć drzwi, Harry już był na górze i ubierał się pośpiesznie. Lily klęknęła na krześle i sięgnęła po gazetę.
„Seria niewyjaśnionych ataków na pracowników Ministerstwa Magii. Czy obywatele powinni się obawiać o swoje życie?” – głosił tytuł na pierwszej stronie. Lily zmarszczyła nos i zaczęła czytać artykuł. W tym momencie Ginny otworzyła drzwi. Na progu stał młody czarodziej, bardzo blady i zdyszany.
-     Ja… ja do szefa – wydusił z siebie.
-     Brad! – zawołał Harry, który właśnie zbiegł na dół ubrany w jeansy i bluzę. Z tylnej kieszeni spodni wystawała mu różdżka. – Co się stało? Czemu nikt mnie nie zawiadomił?
-     Dopiero to odkryliśmy, sir. Nie wiem, jak dowiedział się ten piekielny Prorok. Musi iść pan ze mną. W głównej jest chaos, bo wszyscy, którzy czują się ważni w ministerstwie żądają ochrony. Kazali mi po pana lecieć…
-     Idziemy – oświadczył Harry, zwracając się do żony. Ginny skinęła głową, w tym samym czasie, zabierając gazetę sprzed nosa córki. – Jakby coś się działo dam znać. 
Harry i Brad skorzystali z kominka i po chwili byli już w budynku ministerstwa. Harry nawet nie miał czasu zgarnąć z domu swoich szat, aby się teraz w nie przebrać. Był wściekły, że został zawiadomiony tak późno. W chwili, gdy wpadł do Kwatery Głównej Aurorów, cały rwetes, który wypełniał pomieszczenie nagle ucichł. Wszyscy odwrócili się w stronę Harry’ego.
-     Vasiliki! – zawołał Harry. Wcale niepotrzebnie, bo dziewczyna od razu znalazła się przy jego łokciu.
-     Jestem, sir.
-     Melduj.
-     Pięć ataków na różnych pracowników ministerstwa – mówiła podążając w pośpiechu za Harrym i Bradem, którzy szli bardzo szybko w stronę biura Harry’ego. Zadziwiające było to, jak ona mogła utrzymywać ich tempo, skoro była od nich o połowę niższa.
-     Jakiś udany?
-     Nie, sir.
-     Dlaczego dostaliśmy to my, a nie uderzeniowi?
-     Czarna magia, sir – wtrącił się Brad, wykorzystując moment, w którym Vasiliki przeglądała w pośpiechu notatki, które ściskała w objęciach niczym skarb. Dziewczyna spojrzała na niego z nienawiścią. Nienawidziła, gdy ktoś wpadał jej w słowo, szczególnie, gdy mówiła do szefa.
-     Vasiliki dawaj mi wszystkie swoje raporty, a ty, Brad, weź sobie do pomocy jakiegoś z młodszych i przegoń mi tych ważniaków, którzy chcą ochrony. Jak się ktoś będzie stawiał, to powiedzcie, że w razie zagrożenia roześlę informację, a na razie mają mi się wynosić sprzed nosa.
-     Tak jest, sir – powiedzieli równocześnie asystenci.
-     A jeszcze jedno, Vas – zawołał Harry, zanim zamknął za sobą drzwi gabinetu.- Napisz do…
-     Pani Weasley? – zapytała dziewczyna z uśmiechem, jakby czytając w myślach przełożonego. – Zaraz napiszę, czy ma czas wpaść do pana.
-     A mogłabyś…
-     Kawa jest na pana biurku, sir.


Półgodziny później Harry był już na zebraniu kryzysowym u Kingsleya w gabinecie. Minister Magii zwołał do siebie wszystkich szefów departamentów. Harry siedział obok Percego i przeglądał raporty. Ofiarami byli trzej pracownicy departamentu kontroli nad magicznymi stworzeniami, jeden z departamentu transportu a dwóch kolejnych z międzynarodowej współpracy.
-     To wszystko nie ma sensu – warknął do siebie Harry, a Percy drgnął i spojrzał z niego z zawodem, tak jakby liczył, że szwagier wyskoczy nagle z jakimś rozwiązaniem.
-     Wszystkie ataki były podobne, ale nikogo po takim stylu nie możemy zidentyfikować – mówiła Hermiona, siedząca na skraju biurka Kingsleya i pochylająca się, tak jak minister, nad mapą gdzie zaznaczone były miejsca ataków. – Jedyne co łączy ofiary to, to, że żyły samotnie, w domach w niezbyt zamieszkałej okolicy. Wsie, albo przedmieścia.
-     Żadnych sąsiadów, więc żadnych świadków? – zapytał Amos Diggory.
-     Sąsiadka Alice Moore nic nie słyszała – westchnęła Hermiona. – Mam jej zeznanie. To ona znalazła Alice i wezwała nas. Harry, jaki jest stan ofiar ataku?
-     Dwie nieprzytomne, jedna ranna dość poważnie, a dwie kolejne są na obserwacji, ale nie mają większych obrażeń.
-     Czy ktoś z nimi już rozmawiał?
-     Moi ludzie nie zostali jeszcze do nich wpuszczeni. Uzdrowiciele utrudniają mi śledztwo.
-     Co z raportami z miejsca ataków? – zapytał Kingsley, a Harry zaczął grzebać w notatkach, które wcisnęła mu Vasiliki, zanim udał się do biura ministra.
-     Mmm…. Mam na razie tylko dwa – przyznał Harry, starając się szybko czytać pismo swojej asystentki. – Ślady walki… ofiary się broniły… po zniszczeniach, można ocenić, mniej więcej, jakich zaklęć używano. W obu raportach jest coś o wysokim poziomie czarnej magii wyczuwalnych na czujnikach.
-     Świetnie… - zdenerwował się Percy. – Jeszcze tego brakowało, żeby jakieś świństwo wróciło.
Drzwi gabinetu otworzyły się i Brad wszedł niepewnie do środka.
-     Kolejny raport, sir – wyjaśnił, podając Harry’emu rolkę pergaminu, zapisanego równym i pochyłym pismem Vasiliki. – Główny uzdrowiciel z Munga przysłał sowę, że zgadza się na przesłuchanie ofiar ataków najwcześniej jutro rano, kiedy będą mieli pewność, że wszystko z nimi w porządku i, że… em…
-     No? – ponaglił go Harry. W międzyczasie przez drzwi wleciało siedem papierowych samolocików. Sześć z nich wylądowało na biurku Kingsleya, a siódmy zaplątał się we włosy Hermionie.
-     Kazał też przekazać, że… Vas mówiła, żebym jednak panu tego nie powtarzał… - Brad ponownie się zawahał, ale Harry ponaglił go wzrokiem.- Kazał przekazać, że nie ważne ile razy będzie pan wysyłał do niego aurorów, on nie ma zamiaru narażać zdrowia chorych i ma pan sobie wsadzić upoważnienia w tyłek…
Kilka osób parsknęło z rozbawieniem, a Harry westchnął i machnął na Brada.
-     I co mówi kolejny raport? – zapytał Kingsley, gdy już Harry rozwinął rolkę pergaminu.
-     Nic nowego… - zawiesił głos i zamarł. Na pergaminie Vasiliki napisała słowo „ptasie pióra” i podkreśliła je dwukrotnie.
-     Pióra? – zapytał Kingsley, zaglądający Harry’emu przez ramię. – Amosie wyślij swoich ludzi pod ten adres, żeby zbadali, od jakiego zwierzęcia pochodzą te pióra.
Amos Diggory skinął głową, przyjął od Kingsleya pergamin z adresem, po czym wyszedł z gabinetu ministra.
-     To wszystko jest po prostu nie logiczne – zdenerwowała się Amanda Parks, szefowa departamentu transportu. – Nie dość, że Prorok od rana wiesza na nas psy, to jeszcze mój najlepszy pracownik leży nieprzytomny w szpitalu. 
Wszyscy zaczęli wstawać i rozchodzić się. Hermiona jeszcze zwlekała, czytając raporty od Harry’ego, jakby mając nadzieję, że coś nowego się w nich pojawi.
-     Percy – odezwał się nagle Harry, bo do głowy wpadł mu pewien pomysł. – Masz możliwość skontaktowania się z innymi ministerstwami i dowiedzenia się czy u nich nie zdarzyło się coś podobnego?
-     Myślisz, że to mogło przyjść z zagranicy? – zapytał Percy sceptycznie.
-     Warto spróbować – zgodził się Kingsley.

Była już szesnasta a Harry na nic nie wpadł. Siedział za swoim biurkiem i wpatrywał się w pióro, które przyniósł mu Brad.
-     Wygląda na orle – odezwała się Hermiona, patrząc na to samo, co on.
-     A znasz jakiegoś seryjnego zabójcę, który jest orłem?
-     W tym świecie wszystko jest możliwe, Harry.
Do gabinetu weszła Vasiliki, trzymając tacę z dwoma filiżankami herbaty i cukiernicą. Postawiła ją na biurku i już miała się wycofać, gdy zobaczyła pióro, które Harry trzymał i zamarła.
-     To znaleziono na miejscu ataku? – zapytała bardzo niepewnie. Harry potwierdził skinieniem głowy. – Sir, to nie są przypadkiem pióra harpii?
-     Czego?
-     Harry, harpii – westchnęła Hermiona. – Takich mitycznych stworzeń. – Zwróciła się do Vasiliki. – Weź to i wyślij kogoś do departamentu kontroli nad magicznymi stworzeniami. Niech ocenią.
Dziewczyna skinęła głową, po czym złapała pióro i ruszyła do drzwi.
-     Skąd harpie w środkowej Anglii? – zapytał ze złością Harry. Nie lubił, gdy wychodziło na jaw, że czegoś nie wie. Na pewno gdzieś słyszał tą nazwę, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak to stworzenie wygląda.  
-     Wydaje mi się, że tego właśnie będziemy musieli się dowiedzieć. Kolejna zagadka, Harry. Jesteśmy dobrzy w zagadkach, nie?
Spojrzał na nią tak ponuro, że porzuciła dziarski ton.
Godzinę potem do gabinetu wpadła Vasiliki. Była zdyszana i niosła przyciśnięty do piersi rulonik pergaminu. Harry i obecny w gabinecie Brad, spojrzeli na nią wyczekująco.
-     Sir! – zawołała z niezwykłym dla siebie entuzjazmem. – Miałam racje! Ci z kontroli nad magicznymi stworzeniami potwierdzili. To nie są pióra ptaka! To były harpie!


Hogwart był zawalony śniegiem. Aby dostać się do szklani Chris musiał brodzić w śniegu po kolana. Oczywiście jego kolana były wyżej niż te, które posiadał Carl, więc szło mu się całkiem nieźle, chociaż i tak było to marne pocieszenie, bo i tak miał mokre nogawki spodni. James wlókł się za nimi z tyłu, ale gdy tylko zobaczył, że klasa Amber wychodzi ze szklarni, popruł naprzód niczym pług śnieżny.
I tym razem Amber miała owinięty złoty warkocz w ogół głowy. Jim patrzył na nią i wprost nie mógł od niej oderwać oczu. Na jej włosach i rzęsach osiadały płatki śniegu, a jej blade policzki zaróżowione były od mrozu. Odkąd się zapoznali, spędzali ze sobą każdą możliwą wolną chwilę. Potrafili godzinami rozmawiać o quidditchu. Amber marzyła o tym, aby poznać drużynę Harpii z Hollyhead i zazdrościła Jamesowi, że jego mama grała w tym zespole.
Chris lubił Amber. Cóż było w niej, żeby nie lubić? Była ładna, mówiła zawsze ciekawe rzeczy i wiele się śmiała. Znała wiele osób w szkole, bo bez przerwy się z kimś witała. W myślach Chris nazywał ją przyjaciółką wszystkich.
-     Cześć Thoper – powitała go dziewczyna, na chwilę tylko przenosząc swoje wielkie oczy z Jamesa na Chrisa.
-     Cześć – odezwał się, zastanawiając się, kiedy pozwolił jej mówić na siebie w ten sposób.
-     I co? Macie już jakiś kolejny dowcip w planie? – zapyta beztrosko, a oni zaczęli syczeć, aby ją uciszyć. - Oj przestańcie – zachichotała. – Przecież nikt nie wie, o co chodzi. Posłuchajcie, jak następny raz będziecie iść na jakąś akcję, to…
-     Ej Amber! – zawołał jakiś chłopak z jej klasy.- Nie gadaj z gówniarzami, tylko chodź, bo zaraz mamy zajęcia.
-     Kto to? – zaciekawi się James, zerkając złowrogo na wysokiego chłopaka, który wołał.
-     Już idę! – zawołała ze śmiechem, a potem odwróciła się do Jamesa. – To tylko mój przyjaciel, Robin. On tylko tak groźnie się zachowuje. Nie przejmuj się nim.
Pognała do swoich znajomych, a Jim i Chris weszli do szklarni.
-     Jesteś wściekły, bo twoja dziewczyna ma przyjaciela? – zapytał dyskretnie Carl, który całą scenę obserwował z daleka.
-     Wcale nie – burknął Jim, sięgając do torby po swoje rękawice ochronne. – Z resztą to nie jest tak, że ona jest moją dziewczyną. O niczym takim na razie nie rozmawialiśmy.
James był zadowolony, że dzisiejsza lekcja zielarstwa wymagała założenia osłon na uszy, bo nie musiał już słuchać Carla. Czy to, że Amber nazwała tego chłopaka swoim przyjacielem go wkurzyło? Nie, nie wkurzyło, tylko ukłuło. Pocieszał się tylko faktem, że to on jest jej najważniejszym przyjacielem. W końcu to z nim spędziła całą wczorajszą niedzielę, na grze w szachy. Dziś wieczorem też mieli zamiar się spotkać. Tamten osiłek zapewne się złościł, bo wiedział, że nigdy nie może być tak ważny dla Amber, jak James. Zatopiony w swoich myślach nawet nie zauważył, że coś się dookoła niego dzieje i gdy zobaczył przed sobą profesora Longbottoma, trzymającego mandragorę, aż wrzasnął. Na szczęście nikt nie usłyszał go.


Scorpius Malfoy szedł powoli w stronę lochów, rozmyślając jak bardzo nienawidzi odrabiania swojego szlabanu w bibliotece. Gdy przemykał między półkami, roznosząc książki na ich miejsca, ludzie patrzyli na niego wrogo. No cóż, już zdążył się do tego przyzwyczaić. Był już wieczór i na szczęście nie było za dużo ludzi na korytarzu. Myślał tylko o tym, aby dostać się jak najszybciej do swojego dormitorium i odpocząć. Bolały go przedramiona od dźwigania książek. Ciekawe czy Russel już śpi, pomyślał Scorpius, zbiegając lekko ze schodów w dół, do Sali Wejściowej. Moglibyśmy pogadać chwilę. W sumie miło jest z kimś porozmawiać. Szczególnie, że to jedyna osoba, która odnosi się do mnie w miarę przyjaźnie.
Było już prawie po kolacji, więc w Wielkiej Sali zostało kilka osób. Scorpius nie był głodny, ale zastanowił się, czy może jednak powinien coś zjeść. Zanim zdążył podjąć decyzję, coś małego, długiego i ciemnego przemknęło mu pod stopami.
-     Blueberry! – rozległ się krzyk nad jego głową, a potem ktoś wpadł w niego z wielką siłą i ściął z nóg. Potoczyli się po ostatnich kilku stopniach i gruchnęli w woźnego, który właśnie wychodził z lochów, niosąc stos starych kociołków.
-     Uwaga! – ryknął profesor Adryk, dotychczas nadzorujący spokojnie proces usuwania wadliwego sprzętu z jego pracowni. Jednak nic nie mógł zrobić, aby zapobiec lawinie kociołków, która przysypała dwójkę uczniów, którzy właśnie stoczyli się ze schodów.
-     O rety… - usłyszał Scorpius gdzieś pod sobą, gdy już łomot, który zrobiły kociołki ustał. Damski głos, jakby znajomy… Rose Weasley? Znowu ona?!
-     Malfoy! Weasley! Co wy wyprawiacie?! – huknął im nad głowami profesor Adryk.
-     Potknęłam się – powiedziała Rose, głosem nabrzmiałym płaczem. Scorpius zdążył już usiąść, ale ona sama nadal leżała na podłodze. Na czole miała wielkiego guza.
-     Wstawać oboje! Dlaczego, na Merlina, biegłaś dziewczyno po korytarzu? Widzisz, jakie to niebezpieczne?
-     Fretka mojego kuzyna – powiedziała cicho Rose. – Uciekła mi.
Adryk westchnął ze złością. Rose i Scorpius zaczęli się gramolić z kolan, ale zamarli, orientując się, że oboje mają dłonie w kałuży jakiegoś eliksiru, który rozlał się na podłodze.
-     Ojej – pisnęła dziewczyna i rzuciła się w tył, chcąc jak najszybciej zabrać dłoń.
Scorpius zaklął. Palce ich dłoni połączyły się. Jednak nie było to jakieś ścisłe połączenie. Wyglądało to tak, jakby ich palce były połączone grubymi, cielistymi nitkami spaghetti. Im dalej się od siebie odsuwali, tym dłuższe się one robiły.
-     To jest naprawdę obrzydliwe – ocenił Scorpius. Spojrzał wyczekująco na nauczyciela.
-     Do skrzydła szpitalnego – zakomenderował profesor, pomagając wstać obojgu.
-     Moja ręka… moja ręka… - chlipała Rose.
-     Daj – powiedział do niej Scorpius. – Złap mnie za rękę. Musimy być blisko, bo inaczej będzie to trzeba ciągnąć po ziemi.
Dziewczyna wykonała polecenie machinalnie, bo była zbyt głęboko w szoku, aby zastanawiać się nad faktem, że bardzo nie lubi Malfoya.


Amber naprawdę się starała rozproszyć Jamesa i zyskać dzięki temu przewagę w szachach, ale on już znał jej sztuczki. W ostatnim przypływie kreatywności rozpuściła włosy i pozwoliła im spływać z ramienia.
-     Jesteś beznadziejna w szachy – zachichotał Jim, nie zauważając jej prób podstępu.
-     Ojej – westchnęła, gdy zbił jej wierzę. – Nie lubię szachów.
-     No a co lubisz?
-     Gry planszowe są głupie. Moja siostra zawsze była ode mnie lepsza, więc mało grałyśmy– zaczęła się tłumaczyć, wydymając usta zalotnie. Pochyliła się nad planszą, tak nisko, że dotykała czubkiem nosa swojej królowej. Jim uśmiechnął się mimowolnie. 
-     O masz siostrę? Też jest czarownicą?
-     Oczywiście, że jest. Ma na imię Jade i…
-     Jade? Ta wysoka, ruda?
Amber pokiwała głową entuzjastycznie.
-     Jest świetna, prawda? – zapytała z dumą w głosie. – Jesteśmy z niej tacy dumni, że jest prefektem i jest taka ładna…
-     Noo… - zgodził się James, chociaż niechętnie. – Ty jesteś ładniejsza.
Na te słowa dziewczyna rozpromieniła się, ale chwilę później opanowała swoją radość i spojrzała w bok. Bardzo często tak robiła, gdy Jamesowi zdarzyło się powiedzieć jej komplement. Komplementowanie jej przychodziło mu łatwo, gdyż Amber naprawdę była ładna. Miała mały, zadarty nos, który często marszczyła, gdy się śmiała. Nie miała natomiast na swoim obliczu ani jednego piega, a to dla Jamesa było poniekąd uroczą odmianą, gdyż osiemdziesiąt procent jego rodziny była piegowata. Oczy Amber były okrągłe, duże jak dwa sykle. Miały kolor nieokreślony i to właśnie najbardziej intrygowało Jamesa, gdy w nie patrzył. Gdy Amber patrzyła na wprost miały kolor bladej zieleni, ale gdy tylko zerkała skosem, zmieniały barwę na złotobrązową.
-     Wcale nie – bąknęła, udając, że jej uwagę pochłania sypiący za oknem śnieg.
-     Skoro Jade jest twoją siostrą, a Darcy mówiła, że to jej kuzynka…
-     Sapphire Darcy to też moja kuzynka – wyjaśniła Amber, bez entuzjazmu. – Jej tata to brat mojej mamy. Mam też inne kuzynki, tu w szkole. Emerald, Amethyst, Diamond…
-     Wasze imiona…
-     Kamienie szlachetne, czaisz?
-     Ok. rozumiem. Dziwne imiona. 
-     Nie dziwne, James! – zawołała, udając oburzenie. – Mamy ładne imiona, chociaż muszę przyznać, że naszych rodziców trochę pogięło.
-     Umówili się?
-     Masz rację. Moja babcia, miała czworo dzieci, w tym trzy córki: Topaz, Beryl i Pearl. No i jednego syna, Heliodora. Wszyscy podłapali ten pomysł no i mamy resztę kamieni szlachetnych.
-     Dużo imion – skrzywił się James, a Amber zachichotała. Sięgnęła do swojej torby i wyciągnęła kawałek pergaminu i pióro.
-     Patrz – zaczęła szybko wypisywać imiona i łączyć je liniami. – Moja babcia miala trzy córki i syna – Topaz, Beryl, Pearl i Heliodora.
Narysowała linie odchodzące od poszczególnych imion. James marszcząc czoło przyglądał się uważnie jak stawia małe, okrągłe literki na pergaminie.
-     Heliodor Darcy ma córkę i syna – Sapphire i Jaspera. Ciotka Beryl Lennox ma dwie córki – Emerald i Amethyst. Ciotka Topaz Caroll ma jedną córkę – Diamond. A moja mama, czyli Pearl Green ma mnie i Jade. Proste?
-     Kompletnie nie, ale zachowam sobie ten kawałek papieru, jako ściągę w razie, jakbym miał poznać twoją rodzinę.
Amber zaśmiała się głośno i spojrzała na niego skosem. I tym razem jej oczy wydały się złotobrązowe, niczym bursztyny.