piątek, 25 sierpnia 2017

Propozycje

Hej kochani!
Po pierwsze się pochwalę - nareszcie troszkę marzenia się spełniają. Zmieniłam pracę, jest super i przy moim nazwisku widnieje słowo "writer" na razie to tylko technical writer ale zawsze coś :)

Jak widać, nie mam jakoś weny do pisania tego bloga. Nadal jednak piszę, tylko już co innego. Mam kilka opowiadań, jakieś miniaturki czy prezenty dla znajomych. Nigdy tego nie publikowałam i szkoda mi trochę aby to się grzało w metaforycznej szufladzie.
Może macie ochotę poczytać coś mojego, co nie jest związane z HP ale nadal to w dużej mierze romans czy fantasy?
Jeżeli tu jeszcze zaglądacie, dajcie mi znak :)

Druga moja propozycja to spotkanie - może ktoś z Warszawy chce się spotkać i pogadać np. o starych dobrych czasach fanfikcji? Może jakieś piwo albo relaks gdzieś na trawie?
Dajcie mi znać w komentarzach, albo na maila astalka@gmail.com

Buziaki,
Wasza Astal

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Rozdział Trzydziesty Czwarty 1/2 - Tajemnicza dziewczyna i test ciążowy

 Cześć kochani! Mam dla Was dobrą wiadomość! Znowu piszę!
Książkę, fanfikcję, nawet dwie, oraz pewien artykuł o fanfikcjach. Dam Wam znać, jeżeli zostanie zaakceptowany :) 
Przepraszam, że to takie krótkie. Mam mało czasu, a jak na złość wiele natchnienia. Produkuję dla nowego fandomu i to w języku angielskim. Wiem, że może większość z Was nie ogląda głupawych kreskówek, ale jeżeli macie ochotę mnie poczytać to zapraszam tu. Obiecuję, że będę ten rozdział będzie kontynuowany. 
Jakiś czas temu stało się coś niesamowitego. Gdy byłam w pracy podeszła do mnie pewna osóbka i zapytała czy ja jestem Astal. Ludzie! Zostałam rozpoznana! Poczułam się jak ktoś sławny :D Nie macie pojęcia jakie to wspaniałe uczucie :D Przeżywałam to przez cały dzień. 
Ej i wiecie co jeszcze? Rhandir się oświadczył! Po 11 latach naszego głupawego związku jesteśmy zaręczeni! Za rok w sierpniu będę czyjąś żoną! 

~*~
Dzwonek zadzwonił już dawno, ale Albus się nie śpieszył. Tak, wiedział, że powinien wystrzelić z klasy jako pierwszy i pognać jak rakieta, bo James na niego czekał gdzieś tam na górze, pod swoją klasą, ale jakoś nie mógł wycisnąć z siebie ochoty, aby gnać na łeb na szyję, żeby opiekować się bratem. Powoli pakując książki do torby, kątem oka uchwycił natarczywy wzrok Rose, która stała w progu klasy i wymownie pokazywała na zegarek.
-        James czeka – wysyczała, gdy on w końcu zdecydował się wyjść na korytarz.
-        On się przecież nigdzie nie wybiera – burknął chłopiec, poprawiając torbę zarzuconą na ramię. – Co zrobi? Pójdzie sobie?
Rose parsknęła, po czym kiwnęła głową w stronę schodów. Albus, chcąc, nie chcąc ruszył przed siebie. Wiedział, że zachowuje się okropnie, ale miał ku temu powody. Jim nie był najłatwiejszym pacjentem. Zachowywał się niczym rozpuszczony panicz, wydzierając się na wszystkich od rana do wieczora. Z początku ludzie chętnie mu pomagali, ale szybko zniechęciło ich jego wieczne niezadowolenie. No i w końcu został sam Albus. Nawet reszta rodziny wycofała się powoli, powtarzając bez przekonania zapewnienia, że pomogą w razie potrzeby.
-        Pośpiesz się, Albus! – ponagliła go Rose, a on przewrócił oczami, poprawiając zsuwające się z nosa okulary.
Zanim jednak zdążył dotrzeć na szczyt schodów, ujrzał idącą ku niemu Natalię Bendig. Byli mniej więcej tego samego wzrostu, a dziewczyna była o połowę od niego chudsza, ale gdy tak maszerowała, trzymając pod pachą miotłę, wyglądała przerażająco.
-        Potter! – zawołała, łapiąc go za kaptur szaty i wlokąc za sobą ku sali wejściowej. – Idziesz ze mną!
-        Ale… ale…
-        Żadnych „ale”! Jeden Potter jest niedysponowany, to biorę drugiego!
-        Ale ja mam lęk wysokości!

Jim szurając butami ze zniecierpliwieniem, stał pod ścianą i czekał. Albus powinien już tu być. Niepotrzebnie odgonił Thopera i Carla, którzy chcieli pomóc. Wiedział, że śpieszyli się na swoje zajęcia i nie mieli wiele czasu, aby odprowadzić go do wieży Gryffindoru. Mijali go inni uczniowie, słyszał ich głosy i dźwięk kroków. Nikt jednak nie zapytał go czy mógłby mu w czymś pomóc. Nic dziwnego, już od tygodnia wszyscy widzieli braci Potter wędrujących razem po szkole, wiec oczekiwali, że Albus zaraz zjawi się po brata.
W końcu James, gdy już zorientował się, że Al nie pojawi się w najbliższej przyszłości, mnąc przekleństwo w ustach ruszył przed siebie, mając nadzieję, że po omacku znajdzie drogę. Niestety, nie uszedł za daleko, gdyż udało mu się przejść zaledwie sto metrów, a potem potknął się o cokół popiersia jakiegoś sławnego dyrektora szkoły i wywinął spektakularnego orła. Dookoła zadźwięczały upadające na podłogę jego przybory szkolne, które wysypały się mu z torby.
Nagle za nim zaszurały czyjeś kroki, a chwilę później jakieś drobne ręce ujęły go pod pachy, aby pomóc mu wrócić do pozycji pionowej.
-        Potter? James Potter?
-        Kim jesteś? – zapytał Jim, odwracając się w stronę skąd dochodził głos. To była jakaś dziewczyna, ale za nic nie mógł skojarzyć, kto to taki. Być może już kiedyś słyszał ten głos, ale nie mógł sobie przypomnieć kiedy.
-        Nie ważne – powiedziała z wyraźną irytacją w głosie. – Co ty wyprawiasz? Gdzie twój brat?
James prychnął pogardliwie, na wspomnienie zdradzieckiego brata. Już szykował wykład, jakim go uraczy po powrocie do wieży.
Ach właśnie… wieża… Musiał jakoś się tam dostać. Był w klasie zaklęć, czyli na czwartym piętrze, aby dotrzeć się do obrazu Grubej Damy, powinien iść korytarzem w lewo, potem w prawo, następnie wspiąć się jeszcze trzy piętra, pod drodze uważając na ruchome schody na piątym i stopień pułapkę na szóstym. Tak, przy dobrych wiatrach i odrobinie szczęścia, aby nie spotkać Irytka, dotrze do swojego pokoju najwcześniej w przyszły piątek. Oczywiście biorąc pod uwagę, że nie zeżre go coś po drodze, ani nie opęta jakiś duch.
-        Odprowadzić cię do twojego pokoju wspólnego? – zapytała dziewczyna, jakby wyczuwając jego niepokój.
Westchnął, a potem skinął głową, niechętnie. Chwilę potem poczuł jak zarzuca mu jego torbę a ramię, a potem łapie za rękę i wiedzie gdzieś w nieznane. Miała małe dłonie o krótkich paznokciach, a jej włosy pachniały słodko. To było coś jakby… karmel? Pewnie miała jakiś słodki szampon. To był bardzo przyjemny zapach i Jim ponownie miał wrażenie, że już go kiedyś czuł.
-        Czy ja cię znam? – zapytał w końcu, gdy po raz kolejny raz skręcili w lewo.
-        Być może – odpowiedziała zdawkowo, a potem zatrzymała się. – Uważaj, schody.
Delikatnie ujęła go pod ramię, pozwalając mi oprzeć się na swoim barku. Była niska, raczej drobna. Z początku wątpił, czy utrzyma jego ciężar, ale okazało się, że nie jest jakimś pierwszym lepszym chuchrem.
-        Słuchaj, powiedz mi swoje imię – nie dawał za wygraną James, gdy wspinali się w górę.
-        Nie będzie ci to potrzebne, Jamesie Potterze – burknęła, popychając go lekko, aby przyśpieszył.
-        Ale…
Nie zdążył dokończyć, bo dziewczyna zatrzymała się nagle, a on wpadł na nią, zaskoczony.
-        I jesteśmy na miejscu – oświadczyła, biorąc jego rękę i kładąc na ramie obrazu Grubej Damy, aby sam mógł się przekonać gdzie jest. – Cieszę się, że mogłam pomóc.
Jej buty zastukały na posadce, a serce Jima zaczęło nagle bić jak oszalałe. Wyciągnął rękę w kierunku gdzie powinna być dziewczyna, ale jego dłoń natrafiła pustkę.
-        Poczekaj! Zobaczymy się jeszcze? Chciałbym ci jakoś podziękować.
Parsknęła, jakby chciała się zaśmiać złośliwie.
-        Coś ci powiem, Jamesie Potterze. Co, jak co, ale ty mnie na pewno nie zobaczysz…

Dzięki niebiosom za ciotkę Hermionę i jej mugolskie wynalazki medycyny. Victorie i Teddy siedzieli na kanapie i wpatrywali się w test ciążowy. Chwilę temu Vic wyszła z łazienki z białym plastikowym ustrojstwem i położyła go na stoliku do kawy, a teraz dwójka nastolatków przeżywali najdłuższe pięć minut w swoim życiu.
-        Nie mogę się doczekać – wyznał Teddy, łapiąc dziewczynę za rękę.
-        Ja też…
Minęła dopiero minuta, a oni już byli kłębkami nerwów. Victorie starała się ze wszystkich sił, aby uśmiech pozostawał cały czas na jej twarzy, pomimo burzy przerażenia, która rozgrywała się w jej środku.
-        Mam nadzieję, że to będzie dziewczynka – palnął Teddy, a Vic cała zdrętwiała.
-        Ja… ja chyba wolałabym chłopca – uśmiechnęła się, zakładając pasmo włosów za ucho.
-        W sumie nie ważne, co to będzie. Najważniejsze, że będzie zdrowe i będzie miało kochających się rodziców – oświadczył on, a ona skinęła głową.
-        Byle tylko nie miało piegów – dodał, żartobliwie, a Victorie poderwawszy gwałtownie głowę, spojrzała na niego, szeroko otwartymi oczami.
-        Słucham? – wycedziła, Teddy, kompletnie nieświadomy fali nienawiści, która zmierzała w jego stronę, zaśmiał się, wzruszając ramionami.
Dla kogoś z klanu Weasleyów, piegi były czymś więcej niż niewystarczająca ilość melaniny w skórze na twarzy, były jakby ich wizytówką, znakiem rozpoznawczym. Pomimo, że Vic i jej bracia byli Weasleyami, nie mieli rudych włosów, ale posiadanie ich piegów było dla nich czymś w rodzaju symbolu przynależności.
Teddy spojrzał na nią i uśmiechnął się.
-        No wiesz, każdy z twojej rodziny je ma. Może, chociaż nasze dziecko nie będzie – zażartował.
-        A ja mam nadzieję, że nie będzie zmieniało koloru włosów chociaż przez pięć minut! – warknęła, a on skrzywił się, podczas gdy jego czupryna przybrała karmazynowy kolor.
-        Albo, że nie będzie tak skrzeczeć przez nos, jak twoja matka – odparował, odsuwając się na kanapie trochę od dziewczyny.
Victorie nabrała powietrze w policzki, jakby dławiła się niewypowiedzianymi słowami, które zakłębiły się jej w głowie.
-        Albo będzie straszną fleją…
-        Albo, że będzie się czepiać o głupoty!
-        Albo będzie wiecznie dzieckiem i nie będzie chciało nigdy dorosnąć i zacząć zachowywać się wreszcie jak dorosły!
-        Mieszkanie z babcią jest po prostu ekonomiczne! Ona ma wielki dom i mieszka sama! Pomagam jej!
-        Chyba robić bałagan! Nawet nie dokładasz się do wydatków!
-        Moja babcia przecież o to nie prosiła!
-        I nie powinna, bo to powinieneś robić sam z siebie!
Nawet nie zauważyli, kiedy oboje wstali z kanapy i zaczęli krążyć po pokoju, wymachując rękami dziko. Ta złość siedziała w nich od dawna, ale nie było nigdy okazji, aby dać jej upust. Dopiero teraz, gdy byli zmęczeni, przestraszeni i niewyspani, wszystko z nich wyszło. Stali naprzeciwko siebie, dysząc ze złości, niczym dwa byki na corridzie.
Gdy Teddy już otwierał usta, aby uraczyć Victorie kolejną porcją złośliwości, gdy ona nagle zamarła, wpatrując się w biały kawałek plastiku leżący na stole między nimi. Poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. Minęło już pięć minut. Oboje rzucili się na kolana, przepychając łokciami, aby móc być tym pierwszym, które zobaczy wynik.
Po kilku sekundach ciszy i bezruchu, Victorie wybuchnęła histerycznym płaczem.

-        Och, skarbie nie płacz… - Teddy otoczył dziewczynę ramionami, pozwalając jej oprzeć głowę na swojej piersi. – Będziemy próbować jeszcze raz. Tylko może nie teraz. Wyprowadzę się od babci, znajdę prawdziwą pracę… Weźmiemy ślub. Po kolei wszystko.