środa, 31 grudnia 2014

Rozdział Dwudziesty Piąty, Historia Lily cz.1

Dziś są moje urodziny, dlatego Wy dostajecie prezent. Nie, to nie szesnaste urodziny. A szkoda. Kto zgadnie ile mam lat? :D Ta notka będzie długa i zdobna w tajemnice, więc dzielę ją na pół. Nie miałam czasu napisać całej, bo do 6 stycznia muszę oddać 25 stron pracy magisterskiej, więc mało mam czasu napisanie dla przyjemności. Planowałam dodać bonus +18 na sylwestra, ale nie miałam czasu go pisać, więc musicie poczekać na ferie. 
Miłego czytania i szczęśliwego Nowego Roku, kochani. Bawcie się dziś dobrze - nie ważne czy na szalonej imprezie, czy z kotem i Tvp :D
Buziaki, 
Wasza Astal
P.S. Tak wiem, że Dominique to może być dziewczyna, ale ja chcę, żeby to był chłopak i bliźniak Louisa. To zarówno damskie, jak i męskie imię, więc wykorzystałam okazję. 



Albus i Lily już drugi rok kontynuowali tradycję wspólnego uczenia się w bibliotece. Zaczęli dosłownie kilka dni po tym, jak Lily przybyła do Hogwartu i od tego czasu spotykali się co tydzień w każdy piątkowy wieczór przy jednym i tym samym stoliku. Zawsze przemycali żelki czy ciasteczka w kieszeniach, na wypadek, jakby poczuli spadek motywacji. Czasami dołączali do nich James czy Mneme, ale przeważnie byli sami. To był ich czas. Zazwyczaj rozmawiali szeptem o tym co się wydarzyło podczas minionego tygodnia szkolnego, albo plotkowali o rodzinie.
Tym razem Lily jakoś miała opory przed rozmową. Wpatrywała się w jedną stronę książki od dłuższej chwili, zastanawiając się nad czymś intensywnie. Albus nie zauważył tego, zajęty pisaniem wypracowania na astronomię. Był już w trzeciej klasie i właśnie zaczął dodatkowe przedmioty. Wybrał opiekę nad magicznymi stworzeniami oraz starożytne runy. Wyśmiał Rose i Darcy, które wybrały wróżbiarstwo. Cała rodzina Potterów uważała to za idiotyczny przedmiot. Harry zawsze odradzał swoim dzieciom wszystko, co miało związek z przepowiadaniem przyszłości z fusów czy szklanych kul.
Lily przyjżała się bratu uważnie. Jego twarz była lekko pucułowata, ale nie już tak okrągła jak przed dwu laty, kiedy wyjeżdżał po raz pierwszy do Hogwartu. Albus nadal wyglądał jak dziecko, ale powoli zaczynał wchodzić w wiek, kiedy chłopcy rośli szybko i zmieniali się w mężczyzn. To samo stało się z Jamesem rok temu, gdy nagle okazało się, że wszystkie jego spodnie są za krótkie. W ostatnie wakacje chwalił się, że sypnął mu się zarost. Nikt nic nie widział, ale James zapewniał, że już niedługo będzie miał brodę godną drwala. Albus i tata udawali, że mu wierzą, ale gdy tylko się odwrócił chichotali za jego plecami. Na gwiazdkę chcieli mu dać siekierę.
W końcu Albus się poruszył, a Lily ocknęła się ze swoich myśli. Odłożyła książkę i westchnęła.
-        Al…
-        Hm?
-        Gdybyś wiedział coś, o kimś, kogo znasz i to mogłoby być przykre dla innej znanej ci osoby… To co byś zrobił?
Albus zastanowił się, marszcząc brwi.
-        Czy jesteś tego pewna?
-        Nie…
-        To wydaje mi się, że mówienie czegoś, czego nawet nie jest się pewnym jest bardzo krzywdzące dla obu tych osób.
Zamilkli na chwilę. Lily trawiła słowa brata.
-        Od kiedy wiesz tą rzecz?
-        Od dawna… od roku…
-        Rozumiem.
Zamilkli, a potem w ciszy powrócili do przerwanych czynności. Zmarszczka między brwiami Albusa nie znikła jednak. Cały czas zastanawiał się nad słowami siostry. Nie widział jakiejś wielkiej zmiany w jej zachowaniu. Był bardzo ciekawy, o kim ona mówiła, ale wiedział, że jeżeli nie była czegoś pewna, to umiała milczeć niczym grób.
Lily starała się nie patrzeć bratu w oczy, udając zainteresowaną książką. Znała wiele tajemnic, ale ostatnio niektóre z nich jej ciążyły.


Wielka sala naprawdę była wielka. Pewność siebie Lily zupełnie wyparowała z niej w momencie, kiedy przekroczyli wysokie dwuskrzydłe drzwi. Szła w środku rządku pierwszoroczniaków, a jako że nie była nigdy za wysoka, musiała wychlać się na boki, aby widzieć główny stół. Jim i Albus szczerzyli się do niej zza stołu Gryffindoru.
Lily patrzyła na czerwień i złoto – barwy gryfonów i czuła, że mimo wielkich nadziei jej braci, to może nie być jej przeznaczone. Zanim wyjechała do szkoły przekopała całą bibliotekę cioci Hermiony i jakoś nie czuła się mentalnie gryfonką. Wiedziała wszystko o założycielach Hogwartu, znała ich historię oraz idee, która przyświecała im, gdy tworzyli cztery domy szkoły.
Gdy została wyczytana, ruszyła niepewnie w stronę wicedyrektora. Zasiadła na stołku i w prawie tym samym momencie Tiara Przydziału opadła jej na oczy. Cichy głos w jej głowie opisywał ją sobie, czytając w niej jak w otwartej książce. „Pragnienie wiedzy… wielkie pragnienie…” – wyszeptała tiara. Lily poczuła dreszcz ekscytacji. To zapowiadało coś, czego oczekiwała od kilku lat.
-        Ravenclaw! – wykrzyknęła tiara, a Lily zerwała się ze stołka i popędziła do stołu krukonów, gdzie przywitały ją oklaski.
Ponad głowami innych uczniów widziała swoich braci i ich zbaraniałe miny. Ona jednak czuła się świetnie. Dopiero po uczcie zorientowała się, że nie będzie mogła widywać braci co wieczór i więcej wysiłku będzie musiała włożyć w to, aby iść do nich z jakimś problemem. Uczucie triumfu nagle z niej wyparowało i znów poczuła się przerażona. Jeszcze gorzej było, gdy zorientowała się, że jej przyjaciółka trafiła do innego domów. Próbowała ze wszystkich sił nie pokazywać po sobie obaw, ale zaciśnięte na brzegu spódniczki dłonie jej drżały. Ponad głowami krukonów zobaczyła Albusa. Brat uśmiechnął się pocieszająco i uniósł do góry kciuk. Lily skinęła głową i odetchnęła z ulgą.
Po uczcie od razu bracia do niej podbiegli, chcąc ją jakoś pocieszyć. Udawała, że to nic, ale trochę jej chciało się płakać, że nie będzie mieszkała z braćmi w tym samym miejscu. W końcu musiała iść, prefekt krukonów wołał wszystkich pierwszoroczniaków, ale wymusiła na braciach obietnicę, że następnego dnia oprowadzą ją po zamku.
Wszystkie jej obawy zniknęły, gdy tylko weszła do pokoju wspólnego krukonów. Westchnęła z zachwytem patrząc na ciemnogranatowe sklepienie pokoju wspólnego, upstrzone srebrnymi gwiazdkami.
-        Chłopcy po prawej, dziewczynki po lewej – poinstruowała ich prefekt, wskazując dłonią na dwie osobne klatki schodowe.
Lily wpięła się na górę i weszła do sypialni. Wszystko tu było zrobione z ciemnego drewna – szafki, łóżka z baldachimami, boazeria na ścianach oraz podłoga. Co nie było drewniane, było z granatowego weluru. Jej kufer stał przy łóżku najbliżej jedynego w pomieszczeniu okna. Pozostałe dziewczynki wydawały się tak samo jak ona onieśmielone. Łącznie w pokoju było ich cztery. Lily szybko zapamiętała ich imiona. Słuchała uważnie, gdy o sobie opowiadały, więc już po chwili wiedziała, że Arabella pochodziła z bogatej mugolskiej rodziny, która hodowała konie i jej rodzice byli trochę zawiedzeni, że córka nie ma zamiaru kontynuować rodzinnej tradycji, Fawn była półkrwi czarownicą, wychowywaną przez dwóch tatusiów – cukierników, a Evie także była mugolaczką, za to wielką fanką muzyki i grała prawie na każdym instrumencie.
Niepokój Lily mijał w miarę, jako poznawała nowe koleżanki. One też były przejęte i wcale więcej od niej nie wiedziały. Co więcej, wydawało się, że to ona jako pierwsza wypróbowywała najprostsze zaklęcia. Dzięki cioci Hermionie znała większość nazw składników eliksirów i praktycznie całą historię Hogwartu (ciotka uważała, że każdy uczeń powinien przeczytać tą książkę, chociaż z całej rodziny tylko ona i Lily ją przeczytały w całości).
Następnego dnia na śniadaniu Lily znalazła Mneme. Chciała się upewnić, że przyjaciółka ma się dobrze. Zaczęły porównywać swoje plany zajęć i okazało się, że mają aż trzy razy w tygodniu razem lekcje. W środy nawet miały aż podwójne zielarstwo. Obie dziewczynki były absolutnie zachwycone.
-        I jak tam twój plan, mała Lily? – usłyszała za sobą czyjś głos, a chwilę potem duża dłoń potargała jej włosy. Louis zaglądał jej przez ramię i uśmiechał się radośnie.
-        Nawet nieźle – odparła Lily, poprawiając opaskę, która zsunęła jej się na oczy.
-        O masz już koleżankę?
-        To jest Mneme Floros.
Dziewczynka dygnęła nieśmiało, a potem wbiła wzrok w swoje buty. Louis zaśmiał się krótko.
-        Postaram się zapamiętać – powiedział na odchodnym. – Jak wyrośniesz na zgrabną laskę, to na pewno się jeszcze zobaczymy.
-        Lou! – zawołała oburzona Lily, ale on tylko pomachał jej, nawet się nie odwróciwszy.


Lily siedziała na brzegu kanapy w pokoju wspólnym i studiowała z uwagą liścik od Mneme. Widywały się tylko trzy razy w tygodniu na lekcjach. Z początku, gdy zorientowały się, że trafiły do innych domów były przerażone, jednak z czasem przywykły do tego. Lily uznała, że powinny to potraktować, jako test ich przyjaźni. Mneme błagała ją, aby widywały się najczęściej jak tylko mogły, więc spędzały ze sobą prawie wszystkie wieczory oraz weekendy. Najczęściej siedziały w bibliotece, gdzie odrabiały razem prace domowe. Wymyśliły też system liścików, które przekazywały sobie na zajęciach, kiedy nie mogły rozmawiać.
-        Lily Potter! – powiedział ktoś tak nagle, że aż podskoczyła.
Podniosła oczy znad kartki i ujrzała przed sobą dwóch jasnowłosych chłopców.
-        Ach to wy – westchnęła, uśmiechając się ostrożnie do braci Scamander.
Lily miała dużą tolerancję dla dziwnych ludzi, w końcu każdy członek jej rodziny miał w sobie coś z oryginała, ale synowie ciotki Luny czasami znajdowali się poza jej granicami.
Byli absolutnie identyczni i uderzająco podobni do swojej matki. Ich włosy były jasne niczym słoma i układały się w niesforne fale i co dziennie sterczały pod innymi kątami. Oczy mieli duże, trochę dziewczęce, i do tego hipnotycznie niebieskie. Gdy parzyli na kogoś, miało się wrażenie, że zaglądali człowiekowi w duszę. Lily mimo ich dziwactw lubiła obu, chociaż jakoś nie mogła się przyzwyczaić do wszystkiego, co robili.
Teraz siedzieli przed nią i uśmiechali się, tak jakby na coś czekali. Zorientowała się, że chcieli, aby ich rozpoznała. Robili już to kilka razy i zawsze mieli wiele uciechy, gdy się myliła. Starała się za wszelką cenę znaleźć jakieś drobne elementy, po których mogłaby ich rozróżnić, ale naprawdę nie było w nich nic takiego.
-        Lorcan… i… Lysander… - powiedziała po namyśle, wskazując palcem.
-        Tak! – zawołali razem, a ona odetchnęła z ulgą. Tym razem miała prawdziwego fuksa.
To była kolejna dziwna rzecz. Mówili równocześnie. Tak, jakby czytali sobie w myślach. Lily znała inną parę identycznych bliźniaków, ale nie widziała nigdy, aby Domi i Lou mówili coś w tym samym czasie. Przeciwnie bracia Weasley, chociaż podobni z wyglądu, to jednak charaktery mieli różne. Dało się ich nawet poznać po sposobie mówienia, czy poruszania się. Lily zawsze wiedziała który jest który, choćby nie wiadomo jak się starali ją oszukać.
Bliźniacy Scamander byli też trochę tajemniczy. Podobno połowę życia spędzili z ojcem na podróżach po świecie. Do domu wpadali tylko dwa razy w roku na święta, aby zobaczyć się z matką. Wiedzieli, jak przetrwać w dżungli i jak tropić najróżniejsze magiczne bestie, ale nie bardzo znali się na kontaktach z rówieśnikami. Większość dzieciaków z klasy trzymała się od nich z daleka. Jedynie Lily ich tolerowała, więc czy tego chciała czy nie, chodzili za nią wszędzie. Starała się z całych sił ochronić Mneme przed nimi, bo była pewna, że przyjaciółka bardzo by się ich bała.
-        Co to…
-        …za list?
Lily spojrzała na nich skosem. Oni kończyli swoje zdania! Jak im się to w ogóle udawało? Jakby byli jedną osobą w dwóch ciałach.
-        Możecie tego… nie robić?
-        Czego?
Dziewczynka westchnęła. Ich zaskoczenie było autentyczne. Spojrzeli najpierw na nią, a potem na siebie i zmarszczyli w tym samym momencie jasne brwi.
-        Gadacie równocześnie…
-        Naprawdę?
-        No nie mówicie, że nie wiecie o tym – burknęła Lily, patrząc na nich spode łba.
Uśmiechnęli się i wzruszyli ramionami. Dziewczynka miała ochotę przyłożyć im po tych bladych nosach.
Wstała, wpychając list od Mneme do kieszeni.
-        Gdzie…
-        …idziesz?
-        Byle dalej od was – burknęła, ruszając ku wyjściu z pokoju wspólnego.
Nie mogła spotkać dziś przyjaciółki, bo nie wiedziała nawet gdzie znajdowało się wejście do domu ślizgonów. Do braci też nie mogła zajrzeć. Zeszła na sam dół a potem, zamyśliła się. Myślała, że należałoby odwiedzić dziadka Hagrida, gdy nagle zobaczyła jakiś cień, przemykający w oddali korytarzem. Doskonale znała ten sposób skradania się. Przylgnęła do ściany a potem zaczęła się skradać na paluszkach. Chwilę to trwało, zanim dogoniła Albusa. Utrzymywała bezpieczną odległość, aby tylko brat nie zorientował się, że jest śledzony. Z resztą, pomyślała Lily, uśmiechając się złośliwie, Al zawsze był beznadziejny w podchody. Ona i Jimbo za każdym razem znajdywali go bez problemu.
Albus, będący pewnie niesamowicie z siebie dumny, że nikt go nie widział, dotarł do obrazu z misą pełną owoców. Minął go i wszedł do jakiegoś pomieszczenia za zielonymi drewnianymi drzwiami. Lily zatrzymała się przed nimi i skrzywiła się.
-        O co tu chodzi? – mruknęła, przystawiając ucho do drzwi. – Co ty knujesz, Albi?


Pierwszoroczniacy byli zwolnieni z obowiązku brania udziału w festiwalu. Ich zadaniem była aklimatyzacja w zamku i pilna nauka. Lily od razu poczuła się w szkole jak w domu. Co do nauki, to nie miała żadnych problemów.
To nie tak, że lubiła się uczyć. Po prostu wydawało jej się, że w Hogwarcie było o wiele więcej ciekawych rzeczy do roboty. Zamek był pełne tajemnic do odkrycia. Dziewczynce zdawało się, że te długie korytarze wołały ją, aby wędrowała nimi i zaglądała za każde drzwi. Albus i James czasem musieli ją zaganiać do pokoju wspólnego, bo wałęsała się wieczorami po zamku. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu James zawsze wiedział gdzie ona jest. Za każdym razem, gdy tylko zbliżała się pora, kiedy Lily miała już być w łóżku, najstarszy brat pojawiał się przed nią. To była kolejna tajemnica, którą miała zamiar rozwikłać. I to w miarę szybko, bo te sposoby Jima na śledzenie jej były naprawę imponujące.
Było sobotnie popołudnie w środku listopada. Lily wędrowała z Mneme w stronę biblioteki. Rozmawiały z ożywieniem o pracy domowej zadanej przez nauczyciela transmutacji. Przyjaciółka opowiadała Lily właśnie o tym, jak jej siostra jest świetna w tego rodzaju zaklęciach, gdy zza rogu wyłoniła się Amber.
-        O Lizy – uśmiechnęła się do nich. Za jej plecami zatrzymał się jakiś wysoki, ponury puchon.
-        Lily...
-        Och tak… Haha mam taką słabą pamięć do imion – zaśmiała się nerwowo Amber, czerwieniąc się lekko. – Idziecie do biblioteki, tak? To fajnie.
Amber wyglądała, jakby nie miała pojęcia, co powinna teraz powiedzieć. Chłopak szturchnął ją, ponaglająco.
-        Ach no tak… - zawołała, machając ręką. – Śpieszymy się. Miłej nauki.
-        Dzięki…
-        To było dziwne – uznała Lily, gdy Amber i jej towarzysz oddalili się już na tyle, aby jej nie mogli słyszeć.
-        To dziewczyna twojego brata?
Lily skinęła głową, popychając przed sobą wysokie drzwi biblioteki. Weszły między regały, rozglądając się za książkami, których potrzebowały do wypracowania na eliksiry.
-        Jest bardzo ładna – podjęła rozmowę Mneme.
-        Kto? Amber?
-        Tak. Ma takie śliczne włosy. Chciałabym mieć takie…
-        Przecież ty też masz jasne.
-        Ale jej są takie piękne złote…
Jedna książka była zbyt wysoko, by mogły jej dosięgnąć, więc musiały przyciągnąć drabinę. Mneme wspięła się na nią, a Lily asekurowała przyjaciółkę.
-        Moja siostra czasem chodzi na randki z kolegą z pracy. Mówi, że to nie jej chłopak, ale ostatnio jak był u nas, widziałam jak się całowali.
-        Łał…
-        Ja bardzo lubię Bradleya. Jest śmieszny i zawsze przynosi mi słodycze. Kiki mówi, że to tylko, dlatego, że chce się jej podlizać. Ale ja wiem, że on robi to, bo jest po prostu miły.
Lily pokiwała głową, zastanawiając się nad czymś intensywnie. Mneme paplała radośnie o swojej siostrze i jej adoratorze, ale przyjaciółka jej nie słuchała, zatopiona w swoich myślach. Czuła wielkie poczucie winy w stosunku do Jamesa i całej swojej rodziny. Oni nie mogli się nachwalić Amber. Albus też ją lubił, a to naprawdę dużo znaczyło, bo młodszy z braci Potter nie marnował pozytywnych uczuć na byle kogo. Ta dziewczyna naprawdę była miła, zawsze się uśmiechała i opowiadała takie ciekawe rzeczy. O każdym umiała powiedzieć coś dobrego, znaleźć jakąś jego cechę, którą warto było pochwalić. Jednak Lily jej nie lubiła. Starała się, och sam wielki Merlin wiedział ile ona włożyła wysiłku w to, aby polubić Amber, jednak nie umiała się do tego zmusić. Czuła gdzieś głęboko w sobie, że nie będzie tego nigdy potrafiła. W obecności Jamesa i jego dziewczyny czuła się podle, tak jakby robiła im coś złego.
Myślała, że zmieni się to z czasem, na przykład wtedy, kiedy będzie widywała ją częściej w szkole. Jednak Amber nie dała się lubić nawet tu. Ciągle gdzieś się śpieszyła, albo wsiała na szyi Jamesa. W ogóle nie zwracała na Lily uwagi, jakby dziewczynka była tylko bardziej trójwymiarowym obrazem na ścianie. Niby to nie było nic złego, w końcu kto tak naprawdę poświęcał uwagę młodszej siostrze swojego chłopaka, ale Lily czuła, że powinna dostać odrobinę więcej uwagi, aby być spokojna.
-        Lily?
-        Oj… coś mówiłaś?
-        No… tak cały czas do ciebie mówiłam…
-        Przepraszam – zawstydziła się Lily, pocierając pięścią oko. – Zamyśliłam się.
Mneme przyglądała się przyjaciółce przez chwilę, przekrzywiając głowę. Miała taki zwyczaj, za każdym razem, gdy nie była czegoś pewna.
-        Źle się czujesz, Lil?
-        Nie – skłamała Lily, uśmiechając się i machając niedbale ręką. – Wszystko super.


W dzień Bożego Narodzenia Lily dostała zaproszenie na urodziny bliźniaków Scamander. Z początku nie chciała iść, już samo zaproszenie było bardzo dziwne - było wypisane na błyszczącym fioletowym papierze, a litery były zdobne w dużą ilość zawijasów i mieniły się na tęczowo – ale miała silne podejrzenia, że była jedynym gościem.
Na przyjęcie zaprowadziła ją Ginny. Zatrzymały się przed domem Scamandów i przyglądały mu się przez chwilę. Wiele razy odwiedzały Lunę, ale nie udało im się przywyknąć do dziwnego widoku tego budynku. Składał się jakby z trzech części – prawe skrzydło było fragmentem dużego wiktoriańskiego domu, pomalowanego w odcienie fuksji, turkusu i fioletu, lewe natomiast było wielką ośmiokątną szklarnią. Zza tego wszystkiego wyrastała wysoka wieża, zakończona tarasem z pokracznymi gargulcami.
-        Jak oni to sprzątają? – mruknęła Ginny, patrząc na dom przyjaciółki, przekrzywiwszy głowę.
Drzwi otworzyła im Luna. Miała na głowie wieniec z jemioły i ostrokrzewu.
-        Lily… - powiedziała, uśmiechając się ciepło. – Jak miło.
Zaprosiła dziewczynkę do środka gestem dłoni. Od razu przy niej pojawili się Lorcan i Lysander. Mieli na sobie odświętne stroje. Jeden z nich włożył dziewczynce na głowę taki sam wieniec, jaki miała na głowie ich matka, i powiódł ją do salonu. Przy krągłym stole siedziało dwoje dzieci – nastoletni chłopiec i kilkuletnia dziewczynka.
-        To nasi kuzyni – oświadczył jeden z bliźniaków. – Artur i Quinn.
-        A to ich mama, ciocia Amel – dodal drugi, pokazując na stojącą w drzwiach do kuchni. Była ona wysoka i bardzo szczupła. Bardzo jasne blond włosy miała zaplecione w luźny warkocz, sięgający do pasa.
Lily przywitawszy się z każdym, zasiadła za stołem. Rozglądała się dookoła zaciekawiona. żadna szklanka ani żaden talerzyk na ciasto nie był elementem kompletu. Jedne miały złoty wzorek, a inne były w kwiaty. To było tak bardzo w stylu cioci Luny. Nigdy nie przywiązywała uwagi do szczegółów. Rzeczy miały być użyteczne, a nie piękne. Dookoła pod ścianami było wiele regałów zapchanych najróżniejszymi książkami oraz dziwnymi przedmiotami – niektóre wyglądały jak bibeloty czy pamiątki z podróży a inne jak skomplikowane urządzenia o nieznanym zastosowaniu. Lily gdy była jeszcze mała lubiła je oglądać, ale nigdy nie umiała odgadnąć ich przeznaczenia. Uwielbiała też oglądać książki Luny, chociaż mama zawsze jej potem tłumaczyła, żeby nie ufała temu co w nich czytała.
-        Czy to już wszyscy nasi mali goście? – odezwał się tubalny głos. Do pokoju wszedł ojciec bliźniaków, Rolf Scamander.
Lily widziała go dwa razy w życiu. Był to wysoki, postawny mężczyzna o szerokich barkach i popielatych, wiecznie potarganych włosach. Jego policzkach i przedramionach lśniło wiele większych lub mniejszych blizn. Niektóre były zagojonymi oparzeniami. Lily słyszała od ciotki Luny, że jej mąż za młodu studiował smoki.
Na ścianie, tuż nad kominkiem, w centralnej części pokoju wisiał portret Newtona Scamandra – sławnego dziadka Rolfa. Nie byli ani odrobinę do siebie podobni. Legendarny badacz magicznych stworzeń był drobnym, chudym i bladym człowieczkiem za to o imponujących wąsach.
Luna podała podwieczorek – grające lody według własnego przepisu z musującymi herbatnikami. Lily miała pewne trudności z jedzeniem, ale nie była jedyna. Ciotka bliźniaków, Amel, miała niewyraźną minę podczas przeżuwania, kiedy z jej ust wydobywały się dźwięki. Najbardziej ucieszona tym niecodziennym podwieczorkiem była mała Quinn, która śmiała się do rozpuku, za każdym razem, gdy wkładała do ust herbatniki.
Tort był tak samo szalony, jak cała rodzina. Był w kształcie dwugłowego smoka. Bliźniacy byli zachwyceni. Jak potem wszystkim wyjaśnili, chcą iść w ślady ojca i także zostać znawcami wszystkich magicznych stworzeń. Gdy to mówili, ich rodzice wyglądali, jakby zaraz mięli pęknąć z dumy.


Po świętach w szkole szalała epidemia gobliniej wysypki. Lily i jej bracia już na nią chorowali, więc się nie bała. Mneme jednak była zagrożona. Tak bardzo nie chciała trafić do skrzydła szpitalnego, że stało się to jej małą obsesją. Wiecznie myła ręce i unikała dużych grup ludzi. Lily już wcześniej zauważyła, że Mneme ma skłonności do przesady.
Lily nie chciała być dla niej niemiła, ale trochę ją to denerwowało. Przyjaciółka chciała jej towarzyszyć wszędzie gdzie tylko szła, ale wiecznie marudziła. Siedzieć w swojej sypialni też nie chciała, bo uważała, że tam też może się zarazić. Jedna z jej współlokatorek już była w skrzydle szpitalnym.
-        Obiecałam bliźniakom Scamander i Hugo, że zrobimy z nimi pracę grupową z zaklęć – westchnęła Lily, patrząc jak Mneme idzie przez korytarz, rozglądając dookoła niepewnie, jakby choroba nagle miała wyskoczyć na nią zza rogu.
-        Czemu ty się tak boisz?
-        Nie lubię szpitali…
-        Czy coś złego się stało ci w jakimś?
Mneme odgarnęła jasną grzywkę, która zawsze właziła jej w oczy i westchnęła.
-        Moja mama długo chorowała – powiedziała w końcu z wyraźnym trudem. – Tata najpierw mówił, że to nic takiego, ale my nie wierzyłyśmy. Znaczy ja na początku tak… ale potem usłyszałam jak Kiki i Demi mówią w nocy o tym, że z mamą jest bardzo źle…
-        Demi?
-        Moja najstarsza siostra… Ona została w domu. Nie chciała nigdzie jechać…
Lily była niesamowicie zaskoczona. Do tej pory nigdy nie słyszała nic o rodzinie swojej przyjaciółki. Bardzo chciała wiedzieć więcej, więc tylko kiwała głową i słuchała uważnie.
-        Mama cały czas kaszlała i w końcu tata zabrał ją do szpitala. Posiedziała trochę i wyszła. Mówiła, że to nic, ale potem na urodzinach Demi zemdlała. No i jak wtedy poszła do szpitala to nie wróciła kilka miesięcy.
-        Co… co jej było?
-        Nie wiem… Tata nie chciał mówić. Chyba moje siostry wiedziały, ale nie chciały mi powiedzieć, bo byłam mała. Tylko, że ja rozumiałam więcej niż oni myśleli. Mama kaszlała cały czas i pluła krwią, więc nie dało się nie zobaczyć tego.
-        Teraz już rozumiem – powiedziała cicho Lily, czując się źle, że wcześniej złościła się na przyjaciółkę.
-        Dlatego nie lubię szpitali.
-        Ale nasze skrzydło szpitalne wcale nie jest straszne. Panna Applebloom jest przemiła i podobno zawsze dosładza niesmaczne eliksiry. Podobno ci, którzy mają kwarantannę mogą grać w gry i jedzą żelki.
Mneme uśmiechnęła się blado. Trochę się rozluźniła, ale chwilę potem podskoczyła w miejscu, gdy usłyszała czyjeś szybkie kroki dwóch osób, idących w ich stronę. Zza rogu korytarza wyłoniła się Emerald pod rękę z jednym z bliźniaków Weasley.
-        O witaj kuzyneczko.
-        Och ty jesteś małą siostrą Jamesa Pottera? – zawołała zachwycona Emerald, podając dziewczynce rękę na powitanie. – Ale jesteś do niego podobna!
-        Hm… dziękuję?
Oboje parsknęli śmiechem, a chłopak pogładził ją pogłowie, a potem specjalnie zsunął opaskę jej na oczy.
-        Lou nie dokuczaj jej! – zawołała Emerald, trochę z rozbawienie a trochę z naganą. Chciała też mu potargać włosy, ale uchylił się i uciekł. Pobiegli przed siebie, śmiejąc się do rozpuku.
Lily odwróciła się gwałtownie, patrząc za nimi. Zmarszczyła brwi w zamyśleniu.
-        Lou? – powtórzyła cicho, jakby nie wierząc w to, co usłyszała.
-        Coś nie tak? – zdziwiła się Mneme, przekrzywiając głowę.
-        Nie… nic. Może mi się wydawało. Chodźmy, bo już jesteśmy spóźnione.
Dotarły do pustej klasy, w której umówiły się z chłopcami. Gdy weszły do środka, oni już tam byli. Zaśmiewali się z czegoś do rozpuku. Jeden z bliźniaków tłumaczył coś Hugo, machając ręką i podskakując na jednej nodze. Lily podziwiała swojego kuzyna za to, że tak dobrze znosił towarzystwo Lorcana i Lysandra. Hugo zwykle był cichy i zamyślony, ale przy nich przemieniał się jakby magicznie. Był gadatliwy i bez przerwy się uśmiechał. Chłopcy bardzo mu imponowali, a ich opowieści o przygodach, które przeżyli chłonął z zachwytem. On sam nie mógł się pochwalić niczym szalonym w swoim życiu. Hermiona całe dnie wypełniała mu nauką i zajęciami pozalekcyjnymi. Dzieciństwo spędzał na korepetycjach z matematyki, lekcjami na pływali czy w domowej bibliotece. Jedyne szalone chwile przeżywał z ojcem w sklepie z dowcipami Weasleyów. Hugo był trochę maminsynkiem i nigdy nie narzekał na swój los. Do czasu, aż spotkał nie jednego, ale dwóch najbardziej interesujących chłopców na świecie. Zieleniał z zazdrości i Lily, patrząc na niego, już wiedziała, że kuzyn zrobi wszystko, aby zmienić swoje nudne życie.
-        Nas nie musisz się bać! – oświadczył radośnie Lysander, widząc, że na ich widok Mneme zrobiła krok w tył.
-        My już przechodziliśmy wszystkie choroby…
-        Nawet te tropikalne!

-        I kilka, których nawet nie zdiagnozowano! 

sobota, 6 grudnia 2014

Rozdział Dwudziesty Czwarty, Historia Emerald.

Pewnie się takiej nie spodziewaliście, prawda? Nie, nie chodzi o to, że słodki romans - z tego Astal jest znana przecież, po to w sumie piszę tego bloga - chodzi o to, że do tej pory nigdy nie pisałam nic ani o bliźniakach, ani o Emerald. No cóż, muszę przyznać, że sama nawet nie planowałam tego rozdziału. Mam nadzieję, że wystarczająco namieszałam, żebyście nic zupełnie nie rozumieli :D 
Piszę coś teraz sobie na boku, taki mały eksperyment. Może kiedyś opublikuję, ale nie wiem czy wszyscy tu państwo są pełnoletni :P 
Pozdrawiam mikołajkowo, 
Wasza Astal 




To, że na siebie wpadli, było chyba darem od losu. Mijali się wiele razy na korytarzach, rzucając sobie przeciągłe spojrzenia. Nie spotykali się często na zajęciach, pomimo, że byli na tym samym roku. Razem mieli tylko zaklęcia i transmutację, a tam nie było czasu na rozmowy, ani nawet ukradkowe uśmiechy. Zawsze siedzieli daleko od siebie. Z resztą on nigdy nie był sam, więc nie miała odwagi podejść i się przywitać. Pierwszy raz rozmawiali dopiero ostatniego dnia szkoły rok temu, kiedy szukali swoich rodzin w przedziałach pociągu do domu. Wydał się jej wtedy miły, zabawny.
Zwracał zawsze jej uwagę. Jego jasne włosy przyciągały zawsze jej oczy. Zawsze głośno się śmiał. Jego dobry nastój był chyba zaraźliwy, bo nigdy nie widziała nikogo w złym nastroju obok niego. Wszyscy słuchali go z uwagą.
Gdy widziała go w stroju do quidditcha, z miotłą w ręce, jej serce biło szybciej. Uwielbiała jego zawadiacki uśmiech, ciepły głos i srebrno błękitne oczy. Słyszała, że w jego żyłach płynęła krew will. To pewnie sprawiało, że był taki urzekający.
Emerald wiedziała, że nie wszystkim podobało się to, co zrobiła ze swoimi włosami i uszami. Niektórzy chłopcy komentowali to złośliwie. Koleżanki zawsze radziły jej, żeby zrezygnowała z kolorowych dredów i wróciła do naturalnych włosów. Jednak ona nie lubiła tej naturalnej siebie. Jej włosy były szaro mysie, uszy małe a buzia bez makijażu wydawała się blada i nieciekawa. Dziewczyna lubiła mocny makijaż i swoje kolorowe włosy. Mimo, że nauczyciele wiecznie się na nią skarżyli, nie miała zamiaru wracać do starej siebie. Wychodziła z założenia, że jeżeli nie urodziła się taka, jaką chciała być, to musiała sama na to zapracować. Od momentu, gdy tylko dostała różdżkę do ręki, zaczęła swoją przemianę. Rodzice na początku byli wściekli, potem się przyzwyczaili. Wszyscy w końcu się przyzwyczajali.
Zderzyli się dość dużym impetem. Emerald straciła równowagę i byłaby upadła, gdyby ktoś jej nie złapał.
-        Przepraszam – usłyszała koło ucha chłopięcy głos. Był niski i aksamitny, a do tego słodki, niczym czekolada. – Jesteś cała?
-        Um…- zdołała tylko wydusić z siebie, patrząc na swojego wybawcę. – Cała…
-        Tak się cieszę – powiedział z ulgą Louis.
-        To moja wina – zreflektowała się Emenrald, poprawiając nerwowo włosy. – Nie patrzyłam gdzie idę.
-        A ja się zagapiłem… Na ciebie…
Louis ukłonił jej się niczym książę z bajki i odszedł. Dziewczyna została tam gdzie stała. Serce waliło jej w piersi tak mocno, że zdawało się, że można by to zobaczyć pod bluzką. To była chyba najbardziej romantyczna chwila w jej życiu.
Doszła do siebie, gdy już go dawno nie było w pobliżu. Jak we śnie udała się do wielkiej sali na kolację. Nie miała pojęcia co jadła i czy ktoś w ogóle coś do niej mówił. Miała wrażenie, że cała jej głowa była wypełniona watą cukrową.
Następnego dnia zauważyła go na śniadaniu. Mrugnął do niej i wrócił do rozmowy z kolegą obok. Emerald poczuła, że wszystko w jej środku skręca się ze szczęścia. Odtąd codziennie wypatrywała go w tłumie. Z początku nie wiedziała o nim nic, ale potem stopniowo zaczęła dowiadywać się od koleżanek różnych ciekawostek. Co dziwne, dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że braci Weasley było dwóch. Owszem, widziała w jego towarzystwie jeszcze jednego blondyna, ale nigdy jakoś nie zwracała na niego uwagi. Faktycznie, byli bardzo do siebie podobni. Rozróżnić można było ich tylko po kolorze krawata. Kilka razy zdawało jej się, że bliźniak Louisa patrzy na nią wrogo, ale gdy tylko orientował się, że go zauważyła, odwracał głowę.


W końcu przyszedł ten cudowny dzień. Całą lekcję transmutacji patrzył na nią. Gdy przez przypadek jego kolega sprawił, że żółw, którego mieli zamienić w czajnik, dostał takiego przyśpieszenia, że zwiał pod biurko nauczyciela i narobił zamieszania, Louis odwrócił się do Emerald i wyszczerzył radośnie. Odwzajemniła uśmiech. Cały czas wpatrywała się w jego plecy, marząc o okazji, żeby zanurzyć palce w jego jasnych włosach. Zawsze, gdy był blisko niej, czuła ładny zapach jego perfum.
Po zajęciach, które przez atak wściekłego żółwia skończyły się wcześniej, Louis podszedł do Emerald. Dziewczyna przerwała pakowanie książek do torby i spojrzała w górę. Chłopak nachylił się do niej bardzo nisko, tak aby ich twarze były na tym samym poziomie.
-        Emerald masz plany na najbliższe Hogsmeade? – zapytał tym swoim czekoladowym głosem, a jej serce zaczęło walić jak oszalałe.
-        Nie…
-        To tak sobie myślę, że już masz – był tak pewny siebie, że nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Kiwnęła tylko głową, a on nagle rozpromienił się.
Wybiegł z klasy w szampańskim humorze, a ona jeszcze chwilę siedziała, nie mogąc uwierzyć, jakie cholerne szczęście ją spotkało.
Dwa dni później szli za rękę do wioski Hogsmeade. Robiło się już co raz zimniej, był w końcu już listopad. Mimo, że Emerald wybierała całe dwa dni strój na wyjście, to nie była pewna czy dobrze wygląda. Absolutnie nie chciała iść na randkę w spodniach, więc założyła spódnicę i dwie pary rajstop, aby nie odmrozić sobie nóg. Potem, gdy już byli w połowie drogi, żałowała jednak swojego wyboru. Trzęsła się z zimna, modląc się, aby Louis tego nie zauważył.
-        Chyba pójdziemy pod Trzy Miotły, żeby się rozgrzać, co? – powiedział, gdy dotarli do wioski. Pokiwała głową entuzjastycznie. Był niczym wyjęty z książki książę. Doskonale wiedział zawsze, co powiedzieć, do tego był taki troskliwy i dobry.
Gdy siedzieli już przy stoliku i popijali piwo kremowe, rozmawiali o szkole i quidditchu. Okazało się, że są fanami tej samej drużyny. Parę godzin spędzili na dyskutowaniu różnych taktyk swoich szkolnych drużyn i porównywaniu zawodników. Emerald skarżyła się na swoją kapitan, która co rusz wymyślała nowe zagrania, a on słuchał ze zrozumieniem. Rozmawiali tak, jakby znali się od dawna. Louis był czasami za trochę złośliwy i wprost uwielbiał się droczyć, ale ona dawała świetnie sobie radę i równie dobrze szło jej odcinanie się mu, co flirtowanie z nim. Sama nawet nie wiedziała, że potrafi być taka kokieteryjna.   Emerald z każdym jego zdaniem, utwierdzała się w przekonaniu, że są po prostu dla siebie stworzeni.


Trening się skończył i Emerald od razu z boiska ruszyła do zamku. Ominęła intencjonalie szatnię, gdyż koleżanki bardzo ją ostatnio denerwowały. Bez przerwy marudziły jej, że chodzi z wrogiem. Nie lubiły Louisa, bo był bardzo ważnym członkiem drużyny puchonów. Był drugim najważniejszym z drużyny, zaraz po kapitanie. Emerald nie dbała o to, uważała, że przesadzały, dlatego, iż były zazdrosne. Ona sama czuła się przy nim świetnie. Nareszcie znalazła kogoś, przy kim nie musiała nic udawać. Mogła być absolutnie sobą. Dla odmiany to było miłe uczucie.
Dziś też się mieli spotkać, tyle, że wieczorem, po obiedzie. Gdy szła przez błonia, zauważyła Louisa czekającego w wejściu do zamku. Uśmiechnął się trochę nerwowo na jej widok i pomachał jakoś niezgrabnie.
-        Cześć  - powitał ją, a potem odchrząknął.
-        Co tu robisz? Mieliśmy się widzieć dopiero wieczorem.
-        Chciałem… chciałem cię zobaczyć w stroju sportowym.
-        O rety… jestem cała zgrzana i w błocie – zorientowała się, odskakując od niego. – Nie patrz na mnie!
-        No co ty, głuptasie. Zawsze ładnie wyglądasz.
-        Nie patrz! Nie patrz! – powtarzała, machając ręką i zasłaniając się miotłą. – Wieczorem! Będę wtedy ładna!
Pobiegła przez salę wejściową i w górę po schodach. Louis patrzył za nią, śmiejąc się do siebie. Pokręcił głową, westchnął, po czym poszedł na obiad.
Wieczorem faktycznie Emerald wyglądała trochę inaczej. Miała staranny makijaż, a jej włosy miały kolor fioletowo-złote. Louis wyraził podziw na ich widok, co bardzo dziewczynę ucieszyło. Spotkali się w jakiejś pustej klasie, jak zawsze, gdy na dworze było już za zimno. Siedzieli na podłodze i rozmawiali.
-        Czy coś dziś się złego stało? – zapytała nagle Emerald, zaglądając uważnie Louisowi w twarz.
-        N-nie czemu?
-        Wyglądasz jakoś na spiętego – powiedziała czule, sięgając i gładząc go po policzku. Najpierw wyglądał na zaskoczonego, ale w końcu wyraz jego twarzy złagodniał.
-        Jestem trochę zmęczony – wyjaśnił, przymykając oczy. Wyglądało, że jej dotyk sprawia mu przyjemność.
-        Masz dużo nauki?
-        Mhm…
Przysunęła się do niego jeszcze bliżej, a on otworzył jedno oko. Kąciki jego ust od razu powędrowały w górę. Emerald gładziła jego ciepły policzek końcówkami palców. Z tej odległości widziała jego drobne złote piegi na nosie.
-        Ale ty masz te rzęsy długie – powiedział aksamitnie, a Emerald zamrugała kilka razy szybko.
-        Nigdy nie mówiłeś mi, że ci się podobają.
-        Bardzo – wyszeptał Louis prawie w jej usta, a potem zamknął oczy i pochylił się jeszcze głębiej.


-        Okay jeszcze raz… ile kuzynek?
-        Ha ha widziałam, że nie zapamiętasz!
Minął kolejny miesiąc. Był już początek grudnia. Na zewnątrz szalała śnieżyca i okna były całe zalepione śniegiem. W zamku było ciepło i przytulnie. Zbliżały się święta, ale uczniowie nie mieli czasu na odpoczynek. Nauczyciele prześcigali się w zadawaniu im prac domowych. Emerald i Louis mieli tyle roboty, że nabrali zwyczaju uczenia się razem. Nie mogli tracić czasu na siedzenie bez sensu. Zbliżały się SUM-y i oboje chcieli je zdać jak najlepiej. Musieli też godzić naukę, randki i treningi quidditcha, więc ich plany dnia były wypełnione po brzegi.
Dziś też postanowili zająć się nauką na randce. Emerald stała po jednej stronie klasy, a Louis po drugiej. Trenowali zaklęcie przyzywające używając poduszek z szafki profesora Flitwicka.
-        Sapphire, Jade, Amber, ja, moja siostra Amethyst, no i Jasper.
-        A Jasper to… twój kuzyn… Brat Sapphire?
-        Tak! A jednak trochę pamiętasz – ucieszyła się Emerald, machając różdżką. – Accio!
Louis wypuścił poduszkę z rąk i patrzył, jak szybuje ona spokojnie w ramiona Emerald.
-        Nie gap się tak – powiedziała, mrugając do niego. – Wyglądasz, jakbyś sam chciał być tą poduszką.
-        Bo chcę.
Emerald zrobiła głupią minę i zaczerwieniła się po same uszy. Żeby ukryć zdenerwowanie cisnęła w niego poduszką, śmiejąc się złośliwie.
-        I tak mnie nie pokonasz w ilości kuzynów – podjął temat Louis.
-        Ile was jest?
-        Dwanaścioro. Czasami mam wrażenie, że co dzień ich przybywa…
-        Musicie mieć niezły tłok na święta. Accio! Uch… Accio!
-        A żebyś wiedziała. Istny dom wariatów. Jim i em… Dominique są najgorsi.
-        Twój brat jest zupełnie inny niż ty, prawda?
-        Domi? Czy ja wiem… może. Wyglądamy tak samo. Accio!
-        Wydaje mi się jakiś niemiły. Zawsze tak na mnie patrzył skosem. Nigdy z nim nie rozmawiałam…
Louis opuścił ręce, w których trzymał poduszkę i odłożył ją na ławkę. Emerald wsunęła różdżkę za pasek spódnicy. To był znak, że trening skończony. Siedli razem na ławce, bardzo blisko siebie. Louis pochylał się w stronę Emerald, trącając ją w nos swoim nosem. Przez te ostatnie kilka dni bardzo się do siebie zbliżyli. Dziewczynie wydawało się, że on rozluźnił się przy niej i był jakby łagodniejszy w zachowaniu. Był mniej ironiczny i rzadziej żartował, a częściej mówił coś od serca. Zaczął bardzo interesować się nią i jej rodziną. Co raz mniej rozmawiali o sporcie, a częściej o swoich upodobaniach, muzyce czy rodzinie. Opowiadał wiele też o sobie. Zabawnie mówił o swojej wszystko kontrolującej pięknej matce i starszej siostrze, która za wszelką cenę chciała być taka jak ona. Z wielkim szacunkiem opowiadał o ojcu z dumą opisując jego blizny. Emerald lubiła słuchać jak mówił. Jego głos był czasami dla niej hipnotyczny. Tak samo jak bliskość jego osoby. Sam fakt, że dotykali się ramionami, siedząc obok siebie, przyprawiał ją o szybsze bicie serca.


-        Jaka cudna pogoda – Emerald zsunęła szalik z twarzy i wystawiła buzię do słońca.
-        Uważaj, bo się przeziębisz – zaniepokoił się Louis, łapiąc ją w pasie i przyciągając do siebie. – Chorowałaś już na goblinią wysypkę? Podobno teraz panują epidemia.
-        Chorowałam. Ach to słońce jest cudowne, prawda Lou?
-        Prawda…
-        Oj czemu jesteś taki nachmurzony? Taka pogoda w środku grudnia a ty się na coś boczysz.
Louis pocałował ją w czoło i pokręcił głową.
-        O patrz! Czy to nie twój brat? – ucieszyła się Emerald, wskazując na koniec ulicy. – Jest na randce? Nie wiedziałam, że ma dziewczynę.
-        Hm… chodźmy tam, co?
-        Ale dlaczego?
-        Mam taki kaprys. Idziemy tam, na spacer.
Pociągnął ją w boczną uliczkę, a potem dalej ku obrzeżom miasta. Emerald była zaskoczona, ale dała się mu powieść. Po chwili namysłu, uznała, że zapewne jej chłopak pokłócił się ze swoim bratem o coś, albo po prostu nie miał ochoty się z nim spotykać. Doskonale to rozumiała. Też czasami nie miała ochoty rozmawiać ze swoimi kuzynkami czy narwaną siostrą. Domyślała się, że tak wielka rodzina mogła czasami męczyć.
Puściła rękę Louisa i zgarnęła trochę śniegu z gałęzi drzewa, które mijali. Ulepiła szybko małą kulę i cisnęła nią w chłopaka. Podskoczył aż z zaskoczenia, ale szybko się zreflektował i schował się za drzewem.
-        To nie fair! – zawołał, gdy ona ponownie cisnęła go śnieżką. – Nie mogę cię bić, jesteś dziewczyną!
-        Tchórzysz!
-        Ha! Pokaże ci kto zaraz stchórzy!
Ciskali w siebie śniegiem dłuższy czas, chociaż nie wszystkie śnieżne kule trafiały celu. Emerald była świetną ścigającą, więc nie było problemu, ale to Louis oszukiwał. Udawał, że celuje w dziewczynę, a potem rzucał tak, aby chybić. W chwili, gdy był już prawie cały oblepiony śniegiem, a Emerald triumfowała, śmiejąc się głośno, wyskoczył zza drzewa, podciął ją i runęli razem w gęsty śnieg.
-        Jesteś szalony! – zapiszczała Emerald, wtulając się w jego pierś. Jego czarno-żółty szalik łaskotał ją w twarz.
-        Musiałem coś wymyślić. Nie mogłem cię uderzyć, ale też nie honorowo było dać się pokonać.
-        Nieczyste zagranie.
-        Nie. To było posunięcie strategiczne. To będzie nieczyste.
To powiedziawszy Louis ujął jej buzię w obie ręce i pocałował ją prosto w usta.


Emerald martwiła się o siostrę. Co raz częściej widywała ją wściekłą. Fakt, Thyssia faktycznie często się denerwowała, ale nigdy tak bardzo jak ostatnio. Nie chciała rozmawiać z nią o swoich problemach, mimo że starsza siostra wiele razy próbowała wydusić z niej coś.
-        Nie martw się – pocieszał ją Louis, gdy siedzieli razem w bibliotece. Emerald nie mogła skupić się na nauce do SUM-ów, bo cały czas niepokoiła się humorami siostry.
-        Nigdy tak się nie zachowywała… Zawsze mówiła mi co ją gryzie.
-        Każdemu czasem trzeba dać czas, żeby powiedział prawdę – Louis poklepał ją po ręce uspokajająco. Jednak jego zabiegi uspakajania dziewczyny na nic się zdawały. Bo Emerald wyglądała tak, jakby w ogóle go nie słuchała. – Emer, proszę nie martw się.
-        Dobrze ci mówić, twój brat jest twoją kopią, więc pewnie zawsze wiesz co on myśli.
Louis uśmiechnął się krzywo, kręcąc głową.
-        Bliźnięta to nie jakieś ponadnaturalne byty.
Emerald przyjrzała mu się, studiując uważnie zmarszczkę, która pojawiła się między jego jasnymi brwiami.
-        Czy czasami żałowałeś, że jesteście identyczni? – zapytała nagle, a on spojrzał na nią z zaskoczeniem, a potem nagle zrobił się dziwnie smutny.
-        Może… wiesz… Dominique jest moim najlepszym przyjacielem, ale bardzo trudno się z nim czasami żyje. Zawsze byliśmy razem, więc nie umiem chyba wyobrazić sobie żeby było inaczej.
Skinęła głową, jakby dziękując mu za odpowiedź, ale nic nie powiedziała. Gdzieś głęboko czuła, że nie powiedział jej całej prawdy. Jednak nie chciała naciskać. Wydawało jej się, że coś między braćmi zadziało się ostatnio. Rzadziej widywała ich razem, a gdy już byli w swoim towarzystwie, Dominique wyglądał na jeszcze bardziej naburmuszonego niż zwykle.
Żałowała Louisa, że kłócił się z bratem, chociaż jakiś mały głos w jej głowie podpowiadał jej złośliwie, że to nawet dobrze, bo takie złe przeżycia ich do siebie zbliżają.


Nadszedł upragniony weekend, w którym odbywał się szkolny festiwal. Emerald nie brała czynnego udziału w nim, praca klubu krawieckiego polecała na przygotowaniu kostiumów i dekoracji wcześniej, dlatego teraz jego członkowie mieli dużo wolnego. Emerald obeszła wszystkie stoiska na błoniach, a potem obejrzała kilka przedstawień. Chciała wieczorem iść na pokaz klubu pojedynków, w którym byli obaj bracia Weasley. Ostatnio obaj ciężko pracowali nad jakimś tajemniczym projektem. Louis nabrał nowej energii. Nie był już taki przygnębiony jak wcześniej. Opowiadała z wypiekami na twarzy o treningach w klubie. Mówił o tym nawet więcej niż o quidditchu, co trochę dziwiło Emerald, bo przecież niedługo miał się też odbyć ważny mecz krukoni przeciwko ślizgonom.
Po przedstawieniu klubu teatralnego, podczas którego szczerze śmiała się z nieszczęśliwej miny Jamesa, wyszła z Wielkiej Sali, chcąc poszukać Louisa i opowiedzieć mu o upokorzeniu jego kuzyna. W drzwiach minęła ja Rose Weasley. Emerald chciała za nią zawołać i przywitać się, ale dziewczyna najwyraźniej się śpieszyła, bo nawet nie zareagowała na swoje imię. Przebiegła i już po chwili jej rudy warkocz zniknął gdzieś w tłumie.
Nagle ktoś krzyknął i rozległ się wysoki damski pisk. Na środku sali wejściowej zrobiło się małe zamieszanie. Emerald, tknięta złym przeczuciem ruszyła w samo serce awantury. Zanim zdążyła się przepchnąć, już słyszała wściekły głos profesora Adryka. Gdy już wreszcie się dostała do centrum, ujrzała swoją siostrę, szarpiącą się z Amber. Rzuciła się do przodu i, jak to już miała od wielu lat wyćwiczone, obezwładniła Amethyst.
-        Co wy sobie myślicie?! – krzyczał wicedyrektor, cały czerwony na twarzy. – Kto to widział, żeby biły się dziewczyny.
-        Thyssia, spokój – warknęła Emerald, ściskając mocniej siostrę.
-        Zabiję ją… po prostu ją zabiję. Puść mnie Eme!
Nagle z tłumu wyłonił się James. Dopadł do Amber i pomógł jej wstać. Jej włosy były w nieładzie a na budzi miała kilka czerwonych zadrapań. Po policzkach płynęły jej łzy. Jim spojrzał na Amethyst tak, jakby była czymś obrzydliwym. Otoczył opiekuńczo ramionami swoją dziewczynę, a ona zaczęła chlipać w jego pierś. Miał na sobie nadal strój księcia z przedstawienia i pewnie w innym wypadku Emerald była by bardzo tym rozbawiona, ale na obecną chwilę była zajęta siłowaniem się z siostrą.
W końcu jednak straciła siłę i Amethyst udało się wyrwać. Profesor Adryk już chciał ją pochwycić, ale jako, żeby była mała i wyjątkowo zwinna, uciekła mu, nurkując pod jego ramieniem i czmychnęła w tłum. Rozpychając gapiów i wrzeszcząc na nich uciekła w głąb zamku. Wszyscy uciekali jej z drogi, tak jakby bali się, że to teraz na nich się rzuci.
Emerald została w sali wejściowej, zupełnie nie wiedząc, co robić. Profesor Adryk oczywiście pobiegł za Amethyst, pokrzykując. James zdążył już odprowadzić Amber w jakieś bezpieczne miejsce, a ludzie zaczęli się rozchodzić, rozbawieni.

-        O co do cholery chodziło? – zapytała sama siebie Emerald.