poniedziałek, 23 grudnia 2013

Rozdział Dziewiętnasty, w którym jest rodzinnie, a na końcu tajemniczo.

Wesołych Świąt, kochani! Choinka ubrana? Ciastka już upieczone? Pierogi ulepione? Tradycyjna świąteczna kłótnia odbyta? Ja mam już wszystko odhaczone na mojej liście. 
Ściskam Was mocno i zapraszam do czytania. To ostatnia notka, przed dużym skokiem w czasie. Dziwnie się jakoś ułożyło, że przed Bożym Narodzeniem, piszę o Wielkanocy. Śmiesznie. 
Pozdrawiam, 
Wasza Astal



Harry został wypuszczony ze szpitala na Wielkanoc do domu, co cała rodzina przywitała z wielkim entuzjazmem. Nadal był posiniaczony i podrapany, ale zaleczone miał wszystkie złapania, pęknięcia i urazy wewnętrzne. Kuśtykał po domu, denerwując Ginny, bo nie chciał brać eliksirów uśmierzających ból.
W wieczór przed Wielkanocą Harry siedział i pakował czekoladowe jajka do koszyków. Musiał to robić w tajemnicy przed dzieciakami. Ginny nie chciała mu pozwolić łazić po ogrodzie i chować jajka, ale on się uparł. W końcu poddała się, nalała sobie kieliszek wina i siedziała na kanapie, skąd miała świetny widok na ogród. Przez otwarte dwuskrzydłe drzwi mogła słyszeć jak Harry przeklinał, za każdym razem, gdy coś go zabolało. Wybornie się bawiła.
Następnego dnia dom Potterów nawiedziła fala dzieciaków, które przybyły tu na poszukiwanie czekoladowych jajek. James oczywiście wiódł prym w całym tym chaosie, chociaż Lily, nie chcąc pozostawać w tyle, robiła prawie tyle zamieszania co on.
Do siedzącego na fotelu w kącie Harry’ego dosiadł się Ron.
-        Jakiś postęp? – zapytał przyjaciela, ale on pokręcił głową przecząco, od razu orientując się o czym jest mowa.
-        Dopóki siedzę tu, jak w więzieniu, nie mogę nic zrobić. Kingsley przejął na trochę moje obowiązki. Nie chcę wypaść z obiegu, kiedy właśnie na coś wpadliśmy.
-        Co dokładnie tam się stało? – zapytał ponownie Ron, bo do tej pory nie byli ani razu sami nie mogli na spokojnie porozmawiać.
-        Było cholernie ciemno, a my szliśmy na ostatni obchód. Obiecałem im, że następnego dnia wrócimy, jeżeli nic nie znajdziemy. Mieliśmy dobre nastroje, chyba zachowywaliśmy się o wiele głośniej niż wcześniej…
-        Ale co was zaatakowało?
-        Nic… Było niewidzialne, ale nie bezcielesne. Złapało mnie w pasie… jakby łapą, albo macką. Cholernie silne było.
-        Zaklęcia nie działały?
-        Odbijały się od niego. Brad przeżył, dlatego, że dostał czyimś zaklęciem paraliżującym i leżał płasko.
-        To naprawdę wygląda, jak pułapka. Ale ekipa ratunkowa nic nie znalazła.
-        Niby, jak mieli by to zauważyć, skoro było niewidzialne?
-        Miało tylko jeden cel, prawda? – wtrącił się Bill, przysiadając na brzegu kanapy. – Miało was zabić i zniknąć.
Harry pokiwał smętnie głową. W połowie, pomyślał, mu się udało. Stracił dwójkę ludzi. To nie byli przypadkowi aurorzy, tylko najlepszy z najlepszych. Sam ich szkolił, był za nich odpowiedzialny tam, na tych bagnach. A teraz oni byli martwi. Nie był w stanie przestać myśleć o tych ludziach. Miał problemy ze snem, bo poczucie winy nie dawało mu spokojnie zasnąć.
-        Muszą być jakieś ślady - powiedział z przekonaniem Ron. - Musieli popełnić błąd. Jeżeli nie na bagnach, to podczas tamtych ataków na pracowników ministerstwa.
Zamilkli, bo dzieciaki właśnie wróciły z polowania. Rose triumfowała, bo zdobyła największy koszyk, chociaż tak naprawdę nikomu nie powiedziała, że potknęła się na śliskiej trawie i przez przypadek wpadła w krzaki, gdzie koszyk był ukryty.
Podczas wspólnego świątecznego obiadu dzieciaki obsiadły tak Harry’ego, że nie miał już okazji porozmawiać z którymkolwiek ze szwagrów ani z Hermioną, z którą to wybitnie chciał przedyskutować parę spraw. Niestety Lily, dla której temat rozmowy niewątpliwie byłby nieodpowiedni, wprost nie chciała się odkleić od ojca. Chociaż nie lubiła quidditcha, to nawet szła z ojcem, aby popatrzeć na to jak James lata. Harry obserwował syna z dołu, wykrzykując jakieś wskazówki i uwagi. Jim był dumny, jak paw, że ojciec docenia jego technikę. Albus natomiast wcale nie był zainteresowany popisami sportowymi brata. Przesiadywał z nosem w książce, albo z matką w kuchni.
-        Jimbo mówił, że spotkałeś swoją małą przyjaciółkę w szkole i jesteście bardzo blisko – zagadnęła Ginny syna, zerkając ukradkiem znad miski puree.
Albus zaczerwienił się wściekle, ale bardzo starał się udawać, że wcale go nie obeszło to, co matka powiedziała.
-        Dlaczego nic mi o tym nie wspomniałeś?
Chłopiec wzruszył ramionami, a jego uszy były wiśniowo czerwone.
-        Mówi, że cały czas trzymacie się razem…
-        James za dużo mówi, mamo. Ona jest ze mną w klasie i przyjaźni się z Rose. Trzymamy się we trójkę.
-        Ożenisz się z nią? – zapytała nagle Lily, która niewiadomo skąd pojawiła się obok brata. Albus podskoczył, jak oparzony.
-        Rany, Lily! Co ty gadasz, ja mam przecież jedenaście lat!
-        A ja się ożenię z Amber – zadeklarował Jim, wkraczając do kuchni i od razu kierując się do lodówki. Ostatnio jadł dwa razy więcej niż normalnie. Tak naprawdę to cały czas coś żuł, ale nie tył praktycznie nic.
-        Może jednak będziesz bardziej rozsądny, jak brat? – powiedziała niewinnie Ginny, nie czując się dobrze, że jej pierworodny syn zaczyna myśleć tak poważnie o dziewczynach. Zawsze to ona była najważniejszą kobietą jego życia.
Albus chyba instynktownie wyczuł zazdrość matki, więc złapał ją za rękę i uścisnął. Wielka fala uczuć zalała Ginny, więc porwała syna w objęcia i ścisnęła najmocniej jak umiała.
-        Nigdy nie dorastaj Al – poprosiła, kiedy on frygał się w jej uścisku. – Bądź zawsze malutki, synku.
-        Ginny puść dzieciaka – zawołał Harry, śmiesząc na ratunek dziecku.
Albus czmychnął do rodzeństwa, które zataczało się ze śmiechu. Wszyscy zwiali do ogrodu, bojąc się, że matka będzie miała ochotę ściskać ich też. W tym czasie Harry uspokajał żonę, która właśnie zrozumiała, że jej dzieci są już bardzo duże.


Lily od jakiegoś czasu była nie w sosie. Nie chciała nikomu mówić, szczególnie braciom, ale udało jej się podsłuchać rozmowę ojca i jego podwładnego – Brada, który wpadł na chwilę z życzeniami. Po cichutku zakradła się pod gabinet i przystawiła ucho do drzwi, chociaż sama sobie tłumaczyła, że znalazła się tu zupełnie przypadkowo. Lily nigdy nie czuła się winna. Nie miała poczucia winy, gdy coś usłyszała, bo zazwyczaj były to sprawy tak szalenie ciekawe, że nie wydawało jej się, iż żyć by nie mogła, nie wiedząc tego. Informacje, w których posiadanie weszła tym razem zaniepokoiły ją.
Ojciec był zły, ale nie na Brada, tylko na sytuację, jaka zaistniała. Rozmawiali o pogrzebach aurorów z ich departamentu. Wszystko, co mówili, było bardzo złowieszcze i tajemnicze. Naturalnie Lily przejęła się tym bardzo.
Siedząc sama trawiła w ciszy to czego się dowiedziała.
Praca ojca była niebezpieczna. Inni ludzie też byli w niebezpieczeństwie. Działo się coś złego, ale nikt nie wiedział co.
Dziewczynka spojrzała na czekoladowe jajko, które rozpuszczało się jej w dłoni. Znała tatę, jako uroczego i śmiesznego człowieka. Jaki był naprawdę? Czy umiał radzić sobie z takimi strasznymi niebezpieczeństwami o jakich mówił Brad?
Przypomniała sobie to, co usłyszała zanim chłopcy wyjechali do szkoły. Tata walczył w wojnie.
Wojny były straszne. Lily słyszała o kilku w szkole, ale były one przecież tak dawno, że już wydawały się nierealne. Nudny ton pani Pincetone, nauczycieli historii, nie przekonywał, że wojny Greków z Persami miały miejsce naprawdę. Opowiadała ona o tym tak bez emocji, że usypiała wszystkich uczniów.
Lily w ostatniej chwili udało się czmychnąć spod drzwi, zanim Harry i Brad wyszli z gabinetu. Udała, że kręci się po przedpokoju, szukając czegoś pod koszem na szaliki i czapki. Obydwaj uśmiechnęli się do niej, tak jakby nie rozmawiali przed chwilą o koszmarnych rzeczach.
Wieczorem Harry siedział przed telewizorem i popijał eliksir łagodzący jego obolałe kości. Lily, która w sumie już powinna być w łóżku, ale nie mogła usnąć więc snuła się po domu, podeszła do niego i wdrapała mu się na kolana. Spojrzał na nią pytająco, ale ona nic nie powiedziała, tylko przytuliła się do jego piersi mocno.
-        Ja też chce być autorem – powiedziała nagle, a on zakrztusił się eliksirem. – Jak będę duża, to będę ci pomagać walczyć ze złem, ok.?
-        Hmmm możemy wrócić do tej rozmowy, gdy będziesz, co najmniej w piątej klasie?
-        Ale już teraz ostrzegam.
-        Niepokoisz mnie córko.
-        Babcia mówi, że jestem amwitna.
-        Ambitna. Szalenie, muszę przyznać.


Przy takiej ilości ślicznych kuzynek można było zwariować i wpaść w kompleksy. Darcy siedziała na kanapie w dużym pokoju i obserwowała sunącą w jej stronę Jade. Kuzynka miała, jak powiedziałby ktoś ze świata mugoli, figurę modelki i coś takiego w swoim zachowaniu, że Darcy kochała ją i jednocześnie nienawidziła z całego serca. Miała jasną cerę, jak cała rodzina Darcy, jednak matka natura obdarzyła ją też (co niesprawiedliwe) pięknymi włosami koloru młodego kasztana. Układały się one w romantyczne fale i wyglądały o wiele bardzo imponująco niż króciutkie i proste włosy Sapphire.
Głębiej w pokoju ciotki Beryl i Pearl zachwycały się Amber. Wszystkie trzy siedziały przed lustrem i doradzały jak powinna się malować. Sapphire uważała to za kompletny idiotyzm, aby malować się w wieku trzynastu lat. W Hogwarcie można było oberwać nawet szlaban za zbyt mocny makijaż czy przykrótką spódniczkę. Amber, znana ze skłonności do wpadania w przesadę zapewne już za kilka lat będzie miała na sobie grubą tapetę z makijażu, pomyślała z satysfakcją Darcy. Wszyscy tatusiowie plus Amethyst i Jasper siedzieli przy stole i dyskutowali na temat polityki i sportu.
-        Na Merlina co jest nie tak z tą Thyssią? – westchnęła Jade, z gracją opadając na kanapę obok Sapphire. – Jest jak chłopak.
-        Ona tak lubi – burknęła Darcy, zerkając skosem na kuzynkę. Siedziała ona w jakby wypracowanej pozie, którą każdy uznałby za elegancką i pełną klasy.
-        Aż mi wstyd, kiedy musze się przyznać, że ona to moja rodzina. Jej siostra to samo…
Darcy spojrzała na Emerald i uśmiechnęła się. Kuzynka siedziała obok babci i obie o czymś po cichu dyskutowały. Kilka godzin temu Emerald stoczyła ze swoją mamą batalię, gdyż rodzicielka nie akceptowała kolejnej zmiany koloru włosów córki. Tym razem dredy Eme były biało-zielone. Darcy uważała, że to dowcipnie wpisuje się w kolorystykę Wielkanocy, ale reszta rodziny (głównie ciotki i kuzynki) była oburzona.
W tym czasie Amber zaśmiała się srebrnie, gdy matka rozpływała się nad tym jaka jej córka jest słodka.
-        Mamo przestań, bo jej się w głowie przewróci – wtrąciła się Jade, trochę zazdrosnym tonem. Wstała i podeszła do nich, a potem potargała siostrze włosy.
Darcy poniosła głowę i napotkała fioletowe spojrzenie Amethyst. Kuzynka wsadziła sobie palec do ust i udała, że wymiotuje.


-        Wszystkiego dobrego na Wielkanoc, pani Bumer!
-        A dziękuję, dziękuję… Słyszała pani o tym co się stało w lesie starego Johnsona?
-        Tam na bagnach?
-        Mój Joe mówił, że w nocy kilka dni temu słuchać tam było krzyki i jakieś wybuchy.
-        No pacz pani. Jakieś głupie nastolatki się bawiły. Spokoju przed świętami nie można mieć nawet w naszym mieście.
Koło rozmawiających przy płocie starszych pań przeszła wysoka osoba owinięta w ciemny płaszcz. Kobiety przerwały na chwilę, aby przyjrzeć się nieznajomej i potem oplotkować ją. Niestety nie poznały w niej żadnej z mieszkanek miasta. Z ekscytacją uznały, że to zapewne jakaś nowa mieszkanka, która przysporzy im wiele tematów do rozmowy.
Jednakże kobieta nie była z tego miasta. Nie miała też zamiaru się tu zatrzymywać. Jej czarny płaszcz był za gruby jak na wiosenną aurę. Na głowie miała chustkę, także czarną, ale nie na tyle grubą, aby nie widać było spod niej białych jak śnieg włosów. Niestety twarz jej była zasłonięta przez wielkie, ciemne okulary przeciwsłoneczne. Szła powoli wzdłuż głównej ulicy miasta, aż do samych rogatek. Zamiast ruszyć dalej, w stronę farm, które znajdowały się na wzgórzach dookoła miasta, skręciła w błotnistą drogę prowadzącą do lasu. Nie zatrzymała się nawet przy dużej metalowej tablicy, która mimo że pokryta rdzą, w widoczny sposób ostrzegała o tym, iż tu zaczynał się teren niebezpiecznych bagien. Długi płaszcz ciągnął się po ziemi, ale nie brudził się ani błotem ani ściółką leśną. Wydawało się, że nic nie może sprawić, aby utracił swój kolor niepokojąco głębokiej czerni.
Kobieta zatrzymała się w końcu w głębi lasu i skrzywiła usta. Jej plan się nie powiódł. To był naprawdę dobry plan.

Zdjęła okulary, a jej oczy okazały się tak samo czarne, jak płaszcz. 

wtorek, 10 grudnia 2013

Bonus pomikołajkowy

 Niniejsza notka odzwierciedla podły nastrój autorki. 
A.


Na korytarzu szkolnym było tak zimno, że oddech Teddy’ego zmieniał się w obłoczki pary. Cały się trząsł, ale wiedział, że nie może jeszcze wrócić do łóżka.
Na wspomnienie łóżka, poczuł kolejną falę ciarek. Nie spał dziś w ogóle. Chciał się oczywiście trochę zdrzemnąć, ale nie mógł zmrużyć oka, nawet jak owinął się kołdrą i zagrzebał w poduszki. Serce biło mu za szybko. Czuł uderzenia pulsu na skroniach i nadgarstkach. Wszyscy jego koledzy z dormitorium chrapali smacznie w swoich łóżkach. Oni nie mieli tak napiętych nerwów, jak Teddy. Ich problemy niczym nie różniły się od kłopotów zwykłych jedenastolatków.
Porzucił ciepło i miękkość łóżka i udał się na korytarz.
Musiał iść. Musiał znaleźć to miejsce. Musiał jeszcze raz na nich popatrzeć. Czuł się, jakby miał obsesję na tym punkcie. Odkąd podsłuchał rozmowę wujka Harry’ego i babci, nie umiał przestać myśleć o tym przedmiocie.
W końcu dotarł na miejsce. Był tu wczoraj rano i nie wydawało się takie straszne, ale teraz, po zapadnięciu zmroku, w kątach czaiły się cienie, a światło księżyca zmieniało wszystko na straszniejsze i dziwniejsze. Serce waliło mu tak mocno, że wydało mu się, iż widać to pod piżamą.
Zatrzymał się przed właściwymi drzwiami i przełknął głośno ślinę. Jeszcze ostatni raz obejrzał się za siebie, aby upewnić się czy nikt go nie widział, a potem nacisnął klamkę.
Nigdy, przenigdy nie odczuł, że jest tak naprawdę sierotą. Miał babcię, miał Potterów. Nawet Hagrid nalegał, aby nazywał go dziadkiem, jako, że żadnego już nie miał. Miał wielką, wspaniałą rodzinę i aż do tamtego momentu, gdy podsłuchiwał skulony za kanapą babcię i wujka. „Sierota” to słowo zakuło Teddy’ego bardzo mocno, chociaż tak naprawdę Harry nazwał tak siebie.
Nie mógł przestać o tym myśleć, więc za dnia przeszukał cały zamek. W końcu je znalazł. Nie podszedł do niego, tylko się przyglądał z progu. Chciał poczekać do wieczora, do jakiejś dogodniejszej chwili, kiedy zza drzwi nie będzie słyszał gwaru szkoły. Wolał wyruszyć na taką wyprawę w nocy, bo wydawało mu się, że tak jest bardziej intymniej.
Zwierciadło Ain Eingarp.
Na palcach podszedł do niego, tak jakby wydawało mu się, że może przestraszyć to, co pokaże mu odbicie.
-        Cześć – powiedział cicho, kładąc obie dłonie na tafli lustra.
Stali tam przed nim i patrzyli na niego z zachwytem. Byli tacy, jak na zdjęciach, które babcia oprawiła w ramki i powiesiła w salonie. Chociaż tu wydawali się o wiele wspanialsi.
Mama miała śliczne fioletowe włosy. Teddy nawet nie wiedział, że jego włosy zmieniły się na ten sam kolor. Miała nawet jego własny pękaty, zadarty nos. W twarzy ojca rozpoznawał swoje kości policzkowe i nawet usta. Teddy siadł powoli na zimnej podłodze, nie mogąc oderwać od nich oczu. Poczuł, że chce mu się płakać, więc zaczął szybko mrugać powiekami. Nie chciał sprawiać rodzicom przykrości.
-        Wujek Harry wszystko mi o was powiedział.
Mama spojrzała na niego i uśmiechnęła się przez łzy. Ojciec złapał ją za rękę, splatając swoje palce z jej. Zdawał się uważnie słuchać syna i nawet kilka razy skinął głową, na znak, że rozumie, kiedy Teddy opowiadał im o sobie. A buzia się chłopcu po prostu nie zamykała. Miał im tyle do powiedzenia. Tyle stracili z jego życia i nie chciał, aby poczuli się źle z tego powodu.
Przychodził co noc. Zasypiał na lekcjach, ale nie dbał o to, bo przestały się one nagle dla niego liczyć. Victorie zaniepokojona jego zachowaniem, postanowiła łazić za nim i obserwować go bez przerwy. Przez to był jeszcze bardziej wściekły i nawet ominął kilka posiłków, aby tylko móc z nimi chwilę pobyć.
Pewnej nocy, gdy znowu siedział przed lustrem, ktoś niespodziewanie otworzył drzwi komnaty. Teddy poskoczył na równe nogi, przerażony. Na progu stał wujek Harry. Pod pachą miał zwiniętą w kulkę jakąś szarą, mieniącą się tkaninę.  
-        Cześć młody – powiedział swobodnie, jakby nie widzieli się parę dni, a nie trzy miesiące temu.
-        Skąd wiedziałeś, że tu jestem? Vic ci powiedziała, tak?
-        Powiedziała, że jest problem, ja sam wpadłem jaki.
-        Ale…
-        Teddy chciałbym z tobą porozmawiać.
-        Znowu ta rozmowa, jak mężczyzna z mężczyzną?
-        Powiedzmy. Wiem, że ostatnia ci się nie podobała, ale tą musimy przeprowadzić. Wiesz już co to za lustro, prawda?
-        Tak. Pokazuje to, czego najbardziej pragniemy. Przepraszam… podsłuchiwałem, jak rozmawiałeś z babcią. Nie chciałem… tak jakoś wyszło.
-        To zupełnie normalne, że chcesz poznać swoich rodziców. Nie winię cię za to. Ale nigdy naprawdę nie rozmawialiśmy o tym, co tak naprawdę znaczy bycie sierotą.
-        A co ty widzisz? – zapytał szybko Teddy. – Co widzisz, gdy patrzysz w to lustro?
Harry uśmiechnął się. Wyminął chrześniaka i stanął naprzeciw zwierciadła. Tak dawno ich nie widział. Tak wiele lat temu stał w takiej samej pozycji. Tak dawno… wydawało mu się, że to działo się w zupełnie innym życiu. Był wtedy taki mały, że lustro wydawało mu się ogromne. To było nawet zabawne, jak wszystkie rzeczy, które się wydarzyły w życiu Harry’ego, zmieniły sposób postrzegania lustra. Wtedy to bardzo bolało, tak bardzo, że myślał, iż bardziej nie może. Wydawało mu się, że teraz powinno mniej boleć. Nie był gotowy na to, co tym razem lustro dla niego przygotowało.
Ujrzał swoją matkę i ojca, byli tam jak wtedy. Jednak zamiast rodziny, którą wcześniej widział, całego zastępu ciotek, wujków, babć i dziadków, ujrzał Syriusza…Remusa…Tonks…Freda… Dumbledore'a.
Serce ścisnęło mu się tak gwałtownie, że zrobił nagły krok w bok.
-        Wujku? – szepnął przejęty Teddy.
-        Widzę moją rodzinę. Tych, którzy zmarli, zanim zdążyłem ich poznać i tych, którzy odeszli za wcześnie…
-        Ty też?
Harry spojrzał na chłopca, uśmiechając się pokrzepiająco.
-        Doskonale wiem co czujesz, młody. Ale muszę ci powiedzieć to, co kiedyś powiedział mi bardzo mądry człowiek. To lustro nic nie zmieni, Teddy. Nie przywróci ich do życia. Sprawi, że będziesz się czuł co raz gorzej, bo ani ty nie możesz być z nimi, ani z tobą.
Kątem oka uchwycił błękitny błysk niebieskich tęczówek należących do Albusa Dumbledore'a. Dyrektor patrzył na niego, jak zwykle uśmiechając się tajemniczo i wszystkowiedząco. Sprawiał wrażenie, że słyszy jego słowa. Harry nie zamierzał kłamać chrześniakowi, bo on nie pragnął pary wełnianych skarpet na gwiazdkę.
-        To zupełnie normalne, że chciałbyś ich poznać – powiedział do Teddy’ego, kładąc mu rękę na ramieniu. – Ale to nie jest dobry pomysł. Oni by tego nie chcieli. Wyglądasz okropnie i słyszałem, że opuszczasz lekcje. Twój tata by tego nie pochwalił.
-        To jak mam ich poznać inaczej?
-        Zapytaj mnie, babcię… ciotkę Hermionę albo Hagrida. Teddy nasi bliscy tak naprawdę nigdy nie umierają, jeżeli żyją w naszej pamięci. Ty nie masz z nimi wspomnień, więc musisz je pozbierać od innych. Też tak robiłem. Czasami to nie były miłe wspomnienia, czasami bardzo smutne. Obiecuję ci, że powiem ci całą prawdę. O cokolwiek zapytasz.
-        Dzięki, wujku. Jesteś naprawę spoko.
-        Chodź odprowadzę cię do twojego pokoju wspólnego – zaproponował Harry, zerkając na zegarek. – Nie powinieneś się wałęsać sam po korytarzach.
-        A ty się wałęsałeś? – zadał niewygodne pytanie Teddy.
-        No…
-        Wujku miała być cała prawda.
-        Wałęsałem się… Twój tata z resztą też.
-        Super!
Harry otworzył drzwi, przepuszczając chrześniaka. Spojrzał jeszcze ostatni raz przez ramię na lustro stojące pod przeciwległą ścianą. Wszyscy jego ukochani pomachali mu na pożegnanie. Zwalczył w sobie przemożną chęć zostania i ruszył za Teddym. 

sobota, 23 listopada 2013

Rozdział Osiemnasty, w którym cała rodzina siedzi w szpitalu.

Szpitalnie i zagadkowo. Osobiście nie lubię szpitali. A teraz mam zapalenie zatok i moje dnie składają się ze smarkania i leżenia w łóżku. Moje życie nie jest tak interesujące, jak bym chciała... Na razie choruję luksusowo w domu, ale jutro jadę do Łodzi i jest mu smutno. 
Pozdrawiam, 
Wasza Astal
P.S. Uregulowałam sprawę ze starym blogiem. Zrobiłam z niego archiwum i usunęłam niedokończone opowiadanie. Nie będę tam już nic pisać, więc zapraszam do czytania tu.

~*~

Jamesowi było niedobrze. Siedział w poczekalni szpitala Św. Munga i było mu niedobrze. Niecałe dwie godziny temu profesor Longbottom pojawił się w pokoju wspólnym gryfonów i zawołał do siebie Jamesa i Albusa. Doskonale widać było po jego minie, że stało się coś złego. Poprosił chłopców, aby udali się z nim do jego gabinetu. Tam czekał na nich wujek Ron, który, choć bardzo się starał, nie umiał ukryć tego jak bardzo jest zdenerwowany.
-        Wujku coś jest nie tak, prawda? – zapytał tknięty nagłym przeczuciem James.
-        Wasz tata miał mały wypadek – wyjaśnił Ron, kładąc dłonie na ramionach obu chłopców. – Nie bójcie się! – zawołał, widząc, że oboje bledną ze strachu.- Żyje, ale jest w szpitalu.
-        Możemy iść tam, żeby go zobaczyć? – zapytał Albus dziwnie małym i słabym głosem.
-        Właśnie po to tu jestem – wujek starał się uśmiechnąć, ale wyszedł mu zaledwie grymas.
Odkąd dotarli do szpitala nie udało im się jeszcze zobaczyć ojca, bo wciąż, jak mówili im uzdrowiciele, których wypytywał wujek Ron, jeszcze się zajmowano jego obrażeniami. Lily pojawiła się wcześniej niż chłopcy, ale nie mieli okazji z nią porozmawiać, bo teraz spała w ramionach babci zmęczona płaczem. Siedzieli więc bez słowa i czekali. James bał się odezwać, bo wydawało mu się, że jeżeli otworzy usta, to się pochoruje. Tylko mamie pozwolono czekać tuż pod drzwiami sali operacyjnej. Reszta musiała zadowolić się twardymi ławkami na korytarzu.
Zbliżała się północ i nadal nie było żadnych wieści. Ciotka Hermiona, która do tej pory czekała w domu z Hugo na Rose wracającą z Hogwartu pociągiem do domu, pojawiła się, aby zabrać ze sobą dzieci na Grimmauld Place. Stoczyła zażartą bitwę z Jamesem, który absolutnie odmówił opuszczenia szpitala. W końcu Ron musiał obiecać Jamesowi, że wrócą tu ciut świt, więc ten zgodził się iść z nimi. Ciocia zdecydowała się zostać, a Ron wziął Lily na ręce i wraz z chłopcami ruszyli w drogę powrotną.
W domu na Grimmauld Place czekali na nich Rose i Hugo. Oboje byli w piżamach, ale chyba nie mogli zasnąć, więc siedzieli w salonie przy kominku i pili kakao. Ron zagonił ich wszystkich do sypialni i kazał spać.
James leżąc w ciemności, wsłuchiwał się w senny oddech brata i rozmyślał. Nadal czuł mdłości, ale tym razem wraz z tym czuł potrzebę porozmawiania z kimś. Słyszał kroki na dole, więc domyślił się, że wujek jeszcze nie poszedł spać. Wstał z łóżka i po cichu wyszedł z pokoju.  Tak jak się James przypuszczał, Ron siedział w fotelu, w którym wcześniej siedziała Rose i palił papierosa. James siadł w fotelu naprzeciwko i podkulił nogi.
-        Nie zasnę dziś – oświadczył, a wujek pokiwał głową.
-        Ani ja. Nie cierpię, kiedy Harry jest w szpitalu. Zawsze się martwiłem, że kolejny raz to będzie coś naprawdę poważnego.
-        Często był w szpitalu?
-        Miał zwyczaj lądowania tam dwa albo trzy razy na semestr – zachichotał Ron. James skrzywił się, trochę oburzony jego wesołością. – Wybacz młody. Przypomniało mi się, jak raz pewien kretyn chciał naprawić Harry’emu rękę, a usunął mu wszystkie kości z niej. Żebyś widział minę swojego starego wtedy…
-        Co będzie… co będzie jak mu się coś naprawdę stało?- zapytał nagle James, a Ron przestał się uśmiechać.
Zgasił papierosa w popielniczce i pochylił się ku Jamesowi.
-        To naturalne, że się martwisz. Ale pamiętaj, że nie ważne, co się stanie, twój tata nigdy się nie zmieni. Rozumiem, że boisz się go zobaczyć leżącego na łóżku i słabego. Możesz mi wierzyć, że wiele razy widziałem go w bandażach, ale zawsze się wylizywał z tego.
-        Ale tym razem to stało się na misji, a nie w szkole.
-        Zapewniam cię, że w tej szkole wszystko się może przydarzyć. Zwłaszcza komuś, kto nazywa się Harry Potter.
James rozluźnił się nieco i uśmiechnął się do Rona.
-        Każdy ojciec dla dzieciaka to bohater, Jimbo. Twój tata jest szczególny, bo w końcu nie każdy może znaleźć ojca na karcie z czekoladowych żab. Ale musisz pamiętać, że nawet największy bohater, jest tylko człowiekiem. Z reszta, właśnie dlatego, że był człowiekiem, został bohaterem.
Naglę przez okno do pokoju wpadła smuga srebrnego światła. Na dywanie, tuż obok fotela, na którym siedział Ron, wylądowała srebrna wydra.
-        Wszystko w porządku. Harry nadal nieprzytomny, ale jego stan jest stabilny. Przyjdziemy na śniadanie – przemówiła wydra głosem Hermiony.

-        Zawsze mnie to wkurzało, że ona to umie robić, a ja nie – mruknął Ron pod nosem, wpatrując się w rozpływającego się w powietrzu patronusa żony.  – Idź spać Jimbo. Sam słyszałeś – twój ojciec jest w jednym kawałku. Jak tylko wstaniesz pójdziemy tam wszyscy. Zmiataj teraz do łóżka, bo twoja matka rzuci na mnie klątwę, jeżeli będziesz wyglądał jak upiór jutro. 


Następnego dnia Hermiona i Ginny pojawiły się na śniadaniu. Od razu zostały zasypane pytaniami. Obydwie były bardzo zmęczone, ale odpowiadały wytrwale, upewniając wszystkich, że życiu Harry’ego nic nie zagraża.  Podczas śniadania James poganiał wszystkich. W końcu, gdy Albus zjadł ostatni kawałek tosta, Jim zerwał się na nogi i pognał do przedpokoju, aby założyć kurtkę i buty. Reszta rodzeństwa i Ron podążyli za nim.
Dotarli do Św. Munga o jedenastej. Harry, jak poinformowała ich czarownica w recepcji, został umieszczony na czwartym piętrze, na wydziale urazów pozaklęciowych. James, Albus i Lily wbiegli po schodach na górę, tak szybko, że Ron nie mógł za nimi nadążyć. Jednak, gdy dotarli do sali numer trzy, wszyscy troje zatrzymali się w progu, jakby obawiając się tego, co mogą zastać w środku. Ron wepchnął ich do środka.
Harry leżał na łóżku najbliżej okna. Na czole miał duży opatrunek, który zachodził mu aż na lewe oko. Klatkę piersiową i ramiona miał ciasno owinięte bandażami. W miejscach gdzie nie miał bandaży ani opatrunków był posiniaczony i podrapany. Mimo wszystko na ich widok uśmiechnął się i poprawił się na poduszkach. Lily rozpłakała się i przylgnęła do brzucha ojca.
-        Lily nie płacz – zaśmiał się Harry, gładząc rudą główkę córki. – Nic mi nie jest, widzisz?
-        Tato wyglądasz strasznie – ocenił Albus i uśmiechnął się. Przez cały ten czas, tak jak James, martwił się o ojca, ale teraz widząc jego uśmiech, poczuł ulgę.
-        Dziękuję ci synu. Tak zazwyczaj wyglądają aurorzy.
James nic nie powiedział, tylko wpatrywał się w Harry’ego intensywnie. W końcu, trochę pod pretekstem odciągnięcia Lily od taty, zbliżył się i uścisnął mocno jego dłoń.
-        Harry – odezwał się w końcu Ron.- Co to na gacie Merlina było?
-        Hmmm… coś? Nie mam pojęcia. Nie dało się z tym walczyć, bo było niewidoczne i żadne zaklęcia nie działały. Rozwaliło nas, a potem… potem po prostu zniknęło.
-        Kingsley mówił, że wysłali już kolejną grupę – poinformował przyjaciela Ron. – Nic nie znaleźli. Po waszych obrażeniach nie można nic rozpoznać.
Harry potrząsnął głową i spojrzał na dzieci znacząco. Ron porzucił temat, rozumiejąc od razu, że przyjaciel nie chce, aby słyszały o innych aurorach, szczególnie tych zabitych.
-        Wychodzi na to, że będę całe święta w domu dzieciaki – Harry zwrócił się do dzieci, a Lily słysząc to rozpromieniła się.
-        Mam nadzieję, że dadzą ci długi urlop, tatusiu. Ostatnio tyle pracujesz, że ominęło cię tyle fajnych zabaw, które wymyśliłam!
-        Nie będziesz jak miał uciec od niej, skoro będziesz leżał w łóżku – zażartował James, a Lily prychnęła oburzona. Jim przygarną do siebie siostrę i ścisnął, aż zapiszczała.
-        Tato czy coś ci się stało w oko? – zapytał nagle Albus, który od jakiego czasu dokładnie przyglądał się obrażenia ojca.
-        Nic magicznego – zapewnił Harry, podnosząc opatrunek i ukazując wielkie fioletowe limo dookoła oka. – Nie bój się, nie będę miał takiego oka jak Szalonooki Moody.
Spędzili u Harry’ego w odwiedzinach prawie cały dzień. Po południu przyszła Ginny i przyniosła mężowi obiad. Lily uparła się, że nakarmi ojca, ale szło jej to koszmarnie, więc zajęła się tym Ginny. W międzyczasie Albus i James opowiadali ojcu o szkole. Mówili jeden przez drugiego, bo żaden z nich nie chciał być tym drugim w kolejce do opowiadania. Z racji tego, że wpadali sobie w słowo co chwila, wybuchały między nimi małe wojny na poszturchiwanie. Ginny w końcu wysłała Jamesa z Lily i Hermioną, która przyszła w międzyczasie, do herbaciarni. Albus, gdy został sam mógł w spokoju cieszyć się uwagą ojca. Młodszy syn zawsze uspokajał Harry’ego. Nigdy nie tracił głowy i zawsze wszystko analizował na spokojnie. Uwielbiał o wszystkim opowiadać rodzicom, więc często siadał w kuchni, kiedy oni kręcili się dookoła, i mówił do nich. Czasami szedł za nimi do ich gabinetu, a oni pozwalali mu na to, bo wiedzieli, że Albus szuka z nimi kontaktu nie bez powodu. James i Lily nie potrzebowali tak dużo mówić o swoich emocjach, u nich wszystko było na wierzchu, niczego nie dusili w sobie.
-        James się o ciebie bał – powiedział nagle Albus, podnosząc na ojca swoje wielkie oczy. – Miał taką samą minę, jak wtedy, kiedy mama zaczęła rodzić.
-        Pamiętam.
Mimo wszystko dla Albusa James był czymś uspakajającym w życiu. Gdy Jim się bał, to naprawdę należało się bać. Starszy brat zawsze przecierał wszystkie szlaki i bronił pozostałą dwójkę, nawet wtedy, kiedy to on sam był powodem kłopotów. Widząc przerażonego brata, Al i Lily nie czuli się pewnie.
-        Dobrze, że ci się nic nie stało, tato… Znaczy nie bardzo się stało. Nie wiedziałem, że twoja praca jest taka niebezpieczna.
Zielone oczy, takie jak jego matki, ale też jego samego, analizowały każdego siniaka Harry’ego.
-        Wcześniej aż taka nie była.
-        Ja też się bałem.
-        Przepraszam, Al.
Harry sięgnął i potargał synowi miedziane włosy. Spokojny głos Albusa brzmiał trochę oskarżycielsko i zrobiło mu się trochę głupio. Tak jakby ganił ojca za nierozwagę. Jedenastoletni dzieciak sprawiał, że dorosły człowiek czuł się trochę głupio.
Atmosfera rozluźniła się, gdy wrócili Jim i Lily. Robili wokół siebie takie zamieszanie, że matka musiała ich kilka razy upominać, żeby nie krzyczeli tak bardzo. Przy nich Harry zapominał na chwilę, że są w szpitalu i to on jest tym poszkodowanym.


Przez cały dzień przy łóżku Harry’ego pojawiały się różne delegacje znajomych i rodziny. Sąsiedzi z łóżek obok nie mogli uwierzyć, że do jednej osoby, może przyjść aż tyle odwiedzających. Przez te siniaki i bandaże nikt nie rozpoznawał Harry’ego, dzięki czemu mógł się on cieszyć anonimowością. Skończyło się to jednak przed wieczorem, kiedy to do sali wpadł zdyszany Bradley.
-        Szefie! – ryknął, podbiegając do łóżka Harry’ego. Ginny, która siedziała w nogach łóżka męża, aż podskoczyła.
Brad wcale nie wyglądał lepiej niż Harry. Nos miał cały spuchnięty, chyba wcześniej był złamany, a do tego wszędzie miał siniaki. Za nim, wystraszona i za wszelką cenę starająca się go zatrzymać, szła Vasiliki. Ciągnęła go za piżamę, aby się zatrzymał, ale nie miała tyle siły.
-        Szefie, ja coś odkryłem!
-        My odkryliśmy – wtrąciła Vas, wychylając się zza jego pleców. Spojrzała przepraszająco na Ginny, odpychając na bok Brada. – Bardzo przepraszam, pani Potter. Prosiłam, żeby poczekał, ale napoili go czymś przeciwbólowym i jest jak nakręcony.
Brad jej nie słuchał. Rozłożył jakąś mapę na kolanach Harry’ego i zaczął coś na niej rysować palcem.
-        Domy zaatakowanych pracowników ministerstwa, sir – tłumaczył, dźgając pergamin. – A po środku miejsce, gdzie my oberwaliśmy. To nie jest blisko, ale wszystko układa się we wzór.
-        Idealne odległości, tylko, że to setki kilometrów…
Harry pochylił się nad mapą, totalnie zapominając o swoich obrażeniach. Ginny chciała protestować i wygonić Vas i Brada, ale zerknęła na to, co pokazywali i zamilkła. Rzeczy, które mówili były straszne.
-        To wygląda, jakby zastawiali na nas pułapkę – wyjaśniał Brad. – Chcieli, żebyśmy pojawili się na tych bagnach, ale ich tam nie było.
-        Ataki nie miały nic na celu, oprócz postawienia nas w gotowości – wtrąciła się Vas, a oczy jej błyszczały z emocji.
-        Jacy oni? – zapytała Ginny, a pozostała trójka spojrzała na nią. W milczeniu, jakie zapadło, jej pytanie zabrzmiało wyjątkowo złowieszczo.
-        Tego nie wiemy, pani Potter. Tam naprawdę nikogo, oprócz nas, nie było.
-        I nie miało być. Doskonale wiedzieli, że po takich atakach i po bardzo silnym impulsie czarnej magii, poślemy tam najlepszy skład.
-        I tak się stało…
Harry nie patrzył na nich, tylko na pergamin rozłożony na swoich kolanach. Minę miał taką, jakby wszystko, co działo się w ostatnich kilku miesiącach, układało mu się w jakąś całość. Jednocześnie czuł się przerażony, ale też podekscytowany, bo w końcu zagadka, która męczyła go od tak dawna, zaczynała się rozwiązywać. Gdyby tylko mógł, to wstałby i pobiegłby do siedziby ministerstwa, tak jak tu siedział.
-        Jest za dwadzieścia minut północ – oświadczyła Ginny, a Harry otrząsnął się z zamyślenia. – Dziś już i tak nic nie zrobicie. Obaj nadal jesteście hospitalizowani. Nikt nie wypuści was ze szpitala w środku nocy. Harry miał połamane obie nogi, a ty, Brad, wyglądasz, jakbyś miał gorączkę.
Vasiliki złapała Bradleya w pasie i odholowała z sali, chociaż ten sprzeciwiał się, bo chciał jeszcze wiele spraw omówić ze swoim szefem.
-        Harry ja znam to spojrzenie… Przestań – powiedziała ostro Ginny, patrząc na niego i marszcząc brwi.
-        Ale ja nic…
-        Posłuchaj mnie, nie pozwolę ci wrócić do pracy przynajmniej przez miesiąc. Jestem za młoda, żeby zostać wdową. Jak znowu będziesz chciał iść gdzieś umierać, to ja obiecuję, że osobiście cię przykuję do ściany w piwnicy.
-        Kochanie…
-        Zapamiętaj to, Potter.
-        Dobrze, zapamiętam – zgodził się Harry, przygarniając ją do siebie i przyciskając jej głowę do swojej piersi. Doskonale wiedział, że ona nie żartowała. Często mu groziła, a on doskonale wiedział, iż każda z tych gróźb zostałaby spełniona, gdyby tylko zrobił coś, czego mu zakazywała.

Odnalazła jego rękę w pościeli i ścisnęła mocno.