niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział Ósmy, w którym pojawiają się pióra, genealogia i zlepione ręce.


Nagromadziło mi się pomysłów na rozdziały podczas tej sesji. Jutro sesję kończę i wracam do domu. W prawdzie będę się uczyć na poprawkę, ale to nie znaczy, że pisać tu przestanę. Obiecuję unormować mój styl pisania tu. Bardziej zabiorę się za główne opowiadanie i będę się starała pisać jeden rozdział raz na tydzień albo dwa tygodnie. 
Dziś więcej o Harrym, bo mam ostatnio na niego fazę. Nie lubiłam go zbytnio, więc zrobiłam go w wersji Astal. Bardzo mi się natomiast podoba mój pomysł na Lily. Czy komuś też? 
A no i poznajcie szlachetny i starożytny ród Darcy. Starałam się wyjaśnić to ustami Amber jak mogłam najjaśniej. Myślę, że nie trzeba rozrysowywać drzewka, co?
Trzymajcie za mnie kciuki na jutrzejszym egzaminie.
Wasza,
Astal


Praca w sklepie Magicznych Dowcipów Weasleyów była czasami bardzo męcząca, dlatego gdy Ron wracał do domu, jedyne o czym marzył, to kolacja, papieros i Hermiona. Niestety dziś był dzień, w którym on i jego żona zgodzili się wziąć małą Potterównę na wieczór. Ona i Hugo robili taki rejwach w domu, że nie mógł spokojnie myśleć. Gdy tylko dotarł na Grimmauld Place, powlókł się od razu do kuchni. Hermiona siedziała za stołem i pisała coś na kawałku pergaminu. Ron pochylił się i oparł czoło o jej ramię.
-     Zły dzień? – zapytała zsuwając okulary niżej na nos.
-     Mmmm – zamruczał Ron, a ona sięgnęła i poczochrała mu włosy.
-     Pamiętasz, że dziś piątek, prawda?
-     Mmmm…
-     W takim razie idź na górę i zapanuj nad tymi dwoma rudymi diabłami. Całe popołudnie doprowadzali mnie do szału.
-     Nie chcę tam iść – wymamrotał Ron we włosy żony. – Pokaż mi, że mnie kochasz i pozwól mi iść spać.
-     Idź do salonu na górze i zobacz, co oni robią – rozkazała Hermiona. – Jest niezwykle cicho i boję się, że znowu coś podpalili.
-     Nienawidzę dzieci Harry’ego. Co on ma w genach? Płodzi nienormalne dzieci.
-     Przypominam, że płodzi je z twoją siostrą. Najwyraźniej mieszanka waszych genów jest wybuchowa. Ronaldzie, idź na górę.
Ron wgramolił się na górę i skierował się salonu, który używali za bawialnię. Dzieciaków nigdy nie było widać, więc wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i rzuciwszy się na fotel zapalił. Już chciał zamknąć oczy i zacząć powolny proces uspokajania się, gdy coś zaszeleściło za zasłonami. Przynajmniej wiedział gdzie są dzieci.
-     Tata mówi, że od papierosów się umiera – odezwała się Lily, która niewiadomo, kiedy pojawiła się przy Ronie. Zamknął oczy na sekundę, a gdy otworzył ona już przy nim stała. To dziecko skradało się jak kot.
-     A wyglądam, jakbym umierał?
-     Trochę…
-     Mogę cię zapewnić, że nie zamierzam w najbliższej przyszłości umrzeć, więc idź się bawić.
-     Skąd masz takie blizny na rękach, wujku? – zapytała szybko dziewczynka, wskazując na jego przedramiona.
Ron zaklął w myślach. Nieopatrznie podwinął rękawy koszuli. Obok Lily pojawił się Hugo. On nigdy nie interesował się bliznami ojca, ale teraz przyglądał się ciekawie.
-     Nie macie jakiejś szafy do podpalenia? – zapytał z nadzieją Ron.
-     Mama powiedziała, że ty i tata cały jesteście w bliznach po wojnie.
-     Tobie to powiedziała?
-     Nie – przyznała Lily, trochę się jakby mieszając. – Podsłuchałam, jak to mówiła cioci.
-     Zdecydowanie za dużo podsłuchujesz, Lily. Musisz uważać, bo nie znajdziesz męża. Żaden facet nie chce takich ciekawskich kobiet.
-     Ciocia jest ciekawska – zauważyła Lily rezolutnie, a Ron ze śmiechu o mało nie zakrztusił się dymem z papierosa. – No przecież jest, a ty się z nią ożeniłeś.
-     Ale ty możesz mieć pecha. Drugiego takiego, jak ja może już nie być.
-     Ale skąd masz te blizny, tato? – nie odpuszczał Hugo, patrząc na ojca zza okularów. Ron spojrzał na swojego jedynego syna i poczuł się, tak jakby patrzył we własne oczy w lustrze. Hugo był taki niesamowicie podobny do niego, że niektórzy mówili, że jest jego malutką kopią.
-     Z wojny – odpowiedział Ron zrezygnowanym tonem. Jakoś nie umiał wymigiwać się, gdy pytał go o coś jego własny syn. – Kiedy byłem młodszy walczyłem na wojnie z wujkiem Harry’m.
-     Byliście tymi dobrymi, prawda? – dociekał Hugo.
Ron spojrzał na syna i uśmiechnął się. O ile Rose odziedziczyła po nim zdolność do siania katastrofy przy każdym kroku, to Hugo był podobny do Hermiony, jeżeli chodzi o charakter. Nie mówił za dużo, ale za to doskonale obserwował ludzi, a gdy już się odezwał zazwyczaj mówił z sensem i nad wiek poważnie. Tylko przy Lily zachowywał się jak mały diabeł.
-     Byliśmy tymi dobrymi i wygraliśmy – uspokoił dzieci Ron i zaciągnął się papierosem. Zerknął na zegarek, ale niestety do ósmej było jeszcze daleko. – Idźcie się bawić, bo za dwie godziny przychodzi Harry, żeby cię zabrać, Lily.
-     Oni czasami chcą być sami, wiesz wujku? – powiedziała nagle Lily, a Ron zachichotał. – Mówią, że mieli mało czasu żeby być sami, więc cieszą się, że mają was. Co to znaczy, wujku?
-     To znaczy, że każdy ma prawo do pobycia trochę sam na sam – powiedziała Hermiona, wchodząc do pokoju. – Idźcie się bawić, bo ja muszę porozmawiać z mężem.
Dzieciaki pognały na korytarz, a potem na górę, a Hermiona zasiadła w fotelu obok tego, na którym siedział Ron.
-     To jak Ginny i moja matka w jednym – westchnął Ron, patrząc za siostrzenicą i kręcąc głową z niedowierzaniem.
Harry pojawił się pięć minut po ósmej. Wyglądał na za bardzo zadowolonego, jak na gust Rona. Lily z piskiem radości przywitała ojca.
-     Tato, wujek powiedział, że nie znajdę męża – poinformowała Lily, promieniejąc.
-     Lily idź pozbieraj swoje rzeczy – nakazała Hermiona, więc mała pognała na górę a razem z nią Hugo. – Ron jak możesz jej mówić takie rzeczy?
-     Spokojnie moje dzieci same dają sobie radę z tym – powiedział Harry, a w jego tonie było słychać dumę.
-     Och wiem! Rose napisała mi o Jimbo!- zawołała podekscytowana Hermiona. – To takie słodkie, że znalazł sobie dziewczynę!
-     To niesamowite, nie? – Ron uśmiechnął się złośliwie do Harry’ego.-  Jego ojcu zajęło czternaście lat odkrycie, że dziewczyny to inna płeć. 
-     To o wiele wcześniej niż tobie – odgryzł się Harry, a Hermiona parsknęła śmiechem.  Lily wpadła do przedpokoju niosąc swoją torbę. – Gotowa? To idziemy. Mama zrobiła pizze i jak się nie pośpieszymy, to sama zje całą.
-     Możemy się teleportować? – zapytała z nadzieją Lily, ale Harry potrząsnął przecząco głową.
-     Jesteś za mała na to. Nie wolno mi się teleportować łącznie z tobą, zanim nie skończysz jedenaście lat.
-     To już za rok.
-     Cały rok. Chodź cwaniaro, użyjemy kominka i zaraz będziemy w domu.


W sobotę rano Harry i Ginny jedli śniadanie, a Lily siedziała w salonie i czytała książkę. W nocy spadł śnieg, więc po śniadaniu planowali wyjść do ogrodu i lepić bałwana. Lily zanim Harry zdążył zrobić sobie kawę, naszykowała już swoje śniegowce przy drzwiach wejściowych.
-     Lil weź gazetę! – zawołał Harry, gdy usłyszał skrzeczenie sowy za oknem. Chwilę potem dziewczynka przyczłapała niosąc gazetę pod pachą.
-     Coś ciekawego? – zapytała, gdy rozłożył gazetę i zaczął czytać.
-     Nic w sumie… - nagle Harry zawiesił głos i zamarł w miejscu. Lily i Ginny spojrzały na niego wyczekująco, ale on tylko mrużył oczy i szybko czytał. Nagle wstał, nadal wpatrując się w gazetę. – Chyba będę musiał iść do pracy wcześniej.
-     Ale Harry… - zaczęła Ginny, ale nie udało jej się dokończyć, bo nagle ktoś zapukał do ich tylnych drzwi.
W chwili, gdy Ginny owijała się szlafrokiem, aby móc otworzyć drzwi, Harry już był na górze i ubierał się pośpiesznie. Lily klęknęła na krześle i sięgnęła po gazetę.
„Seria niewyjaśnionych ataków na pracowników Ministerstwa Magii. Czy obywatele powinni się obawiać o swoje życie?” – głosił tytuł na pierwszej stronie. Lily zmarszczyła nos i zaczęła czytać artykuł. W tym momencie Ginny otworzyła drzwi. Na progu stał młody czarodziej, bardzo blady i zdyszany.
-     Ja… ja do szefa – wydusił z siebie.
-     Brad! – zawołał Harry, który właśnie zbiegł na dół ubrany w jeansy i bluzę. Z tylnej kieszeni spodni wystawała mu różdżka. – Co się stało? Czemu nikt mnie nie zawiadomił?
-     Dopiero to odkryliśmy, sir. Nie wiem, jak dowiedział się ten piekielny Prorok. Musi iść pan ze mną. W głównej jest chaos, bo wszyscy, którzy czują się ważni w ministerstwie żądają ochrony. Kazali mi po pana lecieć…
-     Idziemy – oświadczył Harry, zwracając się do żony. Ginny skinęła głową, w tym samym czasie, zabierając gazetę sprzed nosa córki. – Jakby coś się działo dam znać. 
Harry i Brad skorzystali z kominka i po chwili byli już w budynku ministerstwa. Harry nawet nie miał czasu zgarnąć z domu swoich szat, aby się teraz w nie przebrać. Był wściekły, że został zawiadomiony tak późno. W chwili, gdy wpadł do Kwatery Głównej Aurorów, cały rwetes, który wypełniał pomieszczenie nagle ucichł. Wszyscy odwrócili się w stronę Harry’ego.
-     Vasiliki! – zawołał Harry. Wcale niepotrzebnie, bo dziewczyna od razu znalazła się przy jego łokciu.
-     Jestem, sir.
-     Melduj.
-     Pięć ataków na różnych pracowników ministerstwa – mówiła podążając w pośpiechu za Harrym i Bradem, którzy szli bardzo szybko w stronę biura Harry’ego. Zadziwiające było to, jak ona mogła utrzymywać ich tempo, skoro była od nich o połowę niższa.
-     Jakiś udany?
-     Nie, sir.
-     Dlaczego dostaliśmy to my, a nie uderzeniowi?
-     Czarna magia, sir – wtrącił się Brad, wykorzystując moment, w którym Vasiliki przeglądała w pośpiechu notatki, które ściskała w objęciach niczym skarb. Dziewczyna spojrzała na niego z nienawiścią. Nienawidziła, gdy ktoś wpadał jej w słowo, szczególnie, gdy mówiła do szefa.
-     Vasiliki dawaj mi wszystkie swoje raporty, a ty, Brad, weź sobie do pomocy jakiegoś z młodszych i przegoń mi tych ważniaków, którzy chcą ochrony. Jak się ktoś będzie stawiał, to powiedzcie, że w razie zagrożenia roześlę informację, a na razie mają mi się wynosić sprzed nosa.
-     Tak jest, sir – powiedzieli równocześnie asystenci.
-     A jeszcze jedno, Vas – zawołał Harry, zanim zamknął za sobą drzwi gabinetu.- Napisz do…
-     Pani Weasley? – zapytała dziewczyna z uśmiechem, jakby czytając w myślach przełożonego. – Zaraz napiszę, czy ma czas wpaść do pana.
-     A mogłabyś…
-     Kawa jest na pana biurku, sir.


Półgodziny później Harry był już na zebraniu kryzysowym u Kingsleya w gabinecie. Minister Magii zwołał do siebie wszystkich szefów departamentów. Harry siedział obok Percego i przeglądał raporty. Ofiarami byli trzej pracownicy departamentu kontroli nad magicznymi stworzeniami, jeden z departamentu transportu a dwóch kolejnych z międzynarodowej współpracy.
-     To wszystko nie ma sensu – warknął do siebie Harry, a Percy drgnął i spojrzał z niego z zawodem, tak jakby liczył, że szwagier wyskoczy nagle z jakimś rozwiązaniem.
-     Wszystkie ataki były podobne, ale nikogo po takim stylu nie możemy zidentyfikować – mówiła Hermiona, siedząca na skraju biurka Kingsleya i pochylająca się, tak jak minister, nad mapą gdzie zaznaczone były miejsca ataków. – Jedyne co łączy ofiary to, to, że żyły samotnie, w domach w niezbyt zamieszkałej okolicy. Wsie, albo przedmieścia.
-     Żadnych sąsiadów, więc żadnych świadków? – zapytał Amos Diggory.
-     Sąsiadka Alice Moore nic nie słyszała – westchnęła Hermiona. – Mam jej zeznanie. To ona znalazła Alice i wezwała nas. Harry, jaki jest stan ofiar ataku?
-     Dwie nieprzytomne, jedna ranna dość poważnie, a dwie kolejne są na obserwacji, ale nie mają większych obrażeń.
-     Czy ktoś z nimi już rozmawiał?
-     Moi ludzie nie zostali jeszcze do nich wpuszczeni. Uzdrowiciele utrudniają mi śledztwo.
-     Co z raportami z miejsca ataków? – zapytał Kingsley, a Harry zaczął grzebać w notatkach, które wcisnęła mu Vasiliki, zanim udał się do biura ministra.
-     Mmm…. Mam na razie tylko dwa – przyznał Harry, starając się szybko czytać pismo swojej asystentki. – Ślady walki… ofiary się broniły… po zniszczeniach, można ocenić, mniej więcej, jakich zaklęć używano. W obu raportach jest coś o wysokim poziomie czarnej magii wyczuwalnych na czujnikach.
-     Świetnie… - zdenerwował się Percy. – Jeszcze tego brakowało, żeby jakieś świństwo wróciło.
Drzwi gabinetu otworzyły się i Brad wszedł niepewnie do środka.
-     Kolejny raport, sir – wyjaśnił, podając Harry’emu rolkę pergaminu, zapisanego równym i pochyłym pismem Vasiliki. – Główny uzdrowiciel z Munga przysłał sowę, że zgadza się na przesłuchanie ofiar ataków najwcześniej jutro rano, kiedy będą mieli pewność, że wszystko z nimi w porządku i, że… em…
-     No? – ponaglił go Harry. W międzyczasie przez drzwi wleciało siedem papierowych samolocików. Sześć z nich wylądowało na biurku Kingsleya, a siódmy zaplątał się we włosy Hermionie.
-     Kazał też przekazać, że… Vas mówiła, żebym jednak panu tego nie powtarzał… - Brad ponownie się zawahał, ale Harry ponaglił go wzrokiem.- Kazał przekazać, że nie ważne ile razy będzie pan wysyłał do niego aurorów, on nie ma zamiaru narażać zdrowia chorych i ma pan sobie wsadzić upoważnienia w tyłek…
Kilka osób parsknęło z rozbawieniem, a Harry westchnął i machnął na Brada.
-     I co mówi kolejny raport? – zapytał Kingsley, gdy już Harry rozwinął rolkę pergaminu.
-     Nic nowego… - zawiesił głos i zamarł. Na pergaminie Vasiliki napisała słowo „ptasie pióra” i podkreśliła je dwukrotnie.
-     Pióra? – zapytał Kingsley, zaglądający Harry’emu przez ramię. – Amosie wyślij swoich ludzi pod ten adres, żeby zbadali, od jakiego zwierzęcia pochodzą te pióra.
Amos Diggory skinął głową, przyjął od Kingsleya pergamin z adresem, po czym wyszedł z gabinetu ministra.
-     To wszystko jest po prostu nie logiczne – zdenerwowała się Amanda Parks, szefowa departamentu transportu. – Nie dość, że Prorok od rana wiesza na nas psy, to jeszcze mój najlepszy pracownik leży nieprzytomny w szpitalu. 
Wszyscy zaczęli wstawać i rozchodzić się. Hermiona jeszcze zwlekała, czytając raporty od Harry’ego, jakby mając nadzieję, że coś nowego się w nich pojawi.
-     Percy – odezwał się nagle Harry, bo do głowy wpadł mu pewien pomysł. – Masz możliwość skontaktowania się z innymi ministerstwami i dowiedzenia się czy u nich nie zdarzyło się coś podobnego?
-     Myślisz, że to mogło przyjść z zagranicy? – zapytał Percy sceptycznie.
-     Warto spróbować – zgodził się Kingsley.

Była już szesnasta a Harry na nic nie wpadł. Siedział za swoim biurkiem i wpatrywał się w pióro, które przyniósł mu Brad.
-     Wygląda na orle – odezwała się Hermiona, patrząc na to samo, co on.
-     A znasz jakiegoś seryjnego zabójcę, który jest orłem?
-     W tym świecie wszystko jest możliwe, Harry.
Do gabinetu weszła Vasiliki, trzymając tacę z dwoma filiżankami herbaty i cukiernicą. Postawiła ją na biurku i już miała się wycofać, gdy zobaczyła pióro, które Harry trzymał i zamarła.
-     To znaleziono na miejscu ataku? – zapytała bardzo niepewnie. Harry potwierdził skinieniem głowy. – Sir, to nie są przypadkiem pióra harpii?
-     Czego?
-     Harry, harpii – westchnęła Hermiona. – Takich mitycznych stworzeń. – Zwróciła się do Vasiliki. – Weź to i wyślij kogoś do departamentu kontroli nad magicznymi stworzeniami. Niech ocenią.
Dziewczyna skinęła głową, po czym złapała pióro i ruszyła do drzwi.
-     Skąd harpie w środkowej Anglii? – zapytał ze złością Harry. Nie lubił, gdy wychodziło na jaw, że czegoś nie wie. Na pewno gdzieś słyszał tą nazwę, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak to stworzenie wygląda.  
-     Wydaje mi się, że tego właśnie będziemy musieli się dowiedzieć. Kolejna zagadka, Harry. Jesteśmy dobrzy w zagadkach, nie?
Spojrzał na nią tak ponuro, że porzuciła dziarski ton.
Godzinę potem do gabinetu wpadła Vasiliki. Była zdyszana i niosła przyciśnięty do piersi rulonik pergaminu. Harry i obecny w gabinecie Brad, spojrzeli na nią wyczekująco.
-     Sir! – zawołała z niezwykłym dla siebie entuzjazmem. – Miałam racje! Ci z kontroli nad magicznymi stworzeniami potwierdzili. To nie są pióra ptaka! To były harpie!


Hogwart był zawalony śniegiem. Aby dostać się do szklani Chris musiał brodzić w śniegu po kolana. Oczywiście jego kolana były wyżej niż te, które posiadał Carl, więc szło mu się całkiem nieźle, chociaż i tak było to marne pocieszenie, bo i tak miał mokre nogawki spodni. James wlókł się za nimi z tyłu, ale gdy tylko zobaczył, że klasa Amber wychodzi ze szklarni, popruł naprzód niczym pług śnieżny.
I tym razem Amber miała owinięty złoty warkocz w ogół głowy. Jim patrzył na nią i wprost nie mógł od niej oderwać oczu. Na jej włosach i rzęsach osiadały płatki śniegu, a jej blade policzki zaróżowione były od mrozu. Odkąd się zapoznali, spędzali ze sobą każdą możliwą wolną chwilę. Potrafili godzinami rozmawiać o quidditchu. Amber marzyła o tym, aby poznać drużynę Harpii z Hollyhead i zazdrościła Jamesowi, że jego mama grała w tym zespole.
Chris lubił Amber. Cóż było w niej, żeby nie lubić? Była ładna, mówiła zawsze ciekawe rzeczy i wiele się śmiała. Znała wiele osób w szkole, bo bez przerwy się z kimś witała. W myślach Chris nazywał ją przyjaciółką wszystkich.
-     Cześć Thoper – powitała go dziewczyna, na chwilę tylko przenosząc swoje wielkie oczy z Jamesa na Chrisa.
-     Cześć – odezwał się, zastanawiając się, kiedy pozwolił jej mówić na siebie w ten sposób.
-     I co? Macie już jakiś kolejny dowcip w planie? – zapyta beztrosko, a oni zaczęli syczeć, aby ją uciszyć. - Oj przestańcie – zachichotała. – Przecież nikt nie wie, o co chodzi. Posłuchajcie, jak następny raz będziecie iść na jakąś akcję, to…
-     Ej Amber! – zawołał jakiś chłopak z jej klasy.- Nie gadaj z gówniarzami, tylko chodź, bo zaraz mamy zajęcia.
-     Kto to? – zaciekawi się James, zerkając złowrogo na wysokiego chłopaka, który wołał.
-     Już idę! – zawołała ze śmiechem, a potem odwróciła się do Jamesa. – To tylko mój przyjaciel, Robin. On tylko tak groźnie się zachowuje. Nie przejmuj się nim.
Pognała do swoich znajomych, a Jim i Chris weszli do szklarni.
-     Jesteś wściekły, bo twoja dziewczyna ma przyjaciela? – zapytał dyskretnie Carl, który całą scenę obserwował z daleka.
-     Wcale nie – burknął Jim, sięgając do torby po swoje rękawice ochronne. – Z resztą to nie jest tak, że ona jest moją dziewczyną. O niczym takim na razie nie rozmawialiśmy.
James był zadowolony, że dzisiejsza lekcja zielarstwa wymagała założenia osłon na uszy, bo nie musiał już słuchać Carla. Czy to, że Amber nazwała tego chłopaka swoim przyjacielem go wkurzyło? Nie, nie wkurzyło, tylko ukłuło. Pocieszał się tylko faktem, że to on jest jej najważniejszym przyjacielem. W końcu to z nim spędziła całą wczorajszą niedzielę, na grze w szachy. Dziś wieczorem też mieli zamiar się spotkać. Tamten osiłek zapewne się złościł, bo wiedział, że nigdy nie może być tak ważny dla Amber, jak James. Zatopiony w swoich myślach nawet nie zauważył, że coś się dookoła niego dzieje i gdy zobaczył przed sobą profesora Longbottoma, trzymającego mandragorę, aż wrzasnął. Na szczęście nikt nie usłyszał go.


Scorpius Malfoy szedł powoli w stronę lochów, rozmyślając jak bardzo nienawidzi odrabiania swojego szlabanu w bibliotece. Gdy przemykał między półkami, roznosząc książki na ich miejsca, ludzie patrzyli na niego wrogo. No cóż, już zdążył się do tego przyzwyczaić. Był już wieczór i na szczęście nie było za dużo ludzi na korytarzu. Myślał tylko o tym, aby dostać się jak najszybciej do swojego dormitorium i odpocząć. Bolały go przedramiona od dźwigania książek. Ciekawe czy Russel już śpi, pomyślał Scorpius, zbiegając lekko ze schodów w dół, do Sali Wejściowej. Moglibyśmy pogadać chwilę. W sumie miło jest z kimś porozmawiać. Szczególnie, że to jedyna osoba, która odnosi się do mnie w miarę przyjaźnie.
Było już prawie po kolacji, więc w Wielkiej Sali zostało kilka osób. Scorpius nie był głodny, ale zastanowił się, czy może jednak powinien coś zjeść. Zanim zdążył podjąć decyzję, coś małego, długiego i ciemnego przemknęło mu pod stopami.
-     Blueberry! – rozległ się krzyk nad jego głową, a potem ktoś wpadł w niego z wielką siłą i ściął z nóg. Potoczyli się po ostatnich kilku stopniach i gruchnęli w woźnego, który właśnie wychodził z lochów, niosąc stos starych kociołków.
-     Uwaga! – ryknął profesor Adryk, dotychczas nadzorujący spokojnie proces usuwania wadliwego sprzętu z jego pracowni. Jednak nic nie mógł zrobić, aby zapobiec lawinie kociołków, która przysypała dwójkę uczniów, którzy właśnie stoczyli się ze schodów.
-     O rety… - usłyszał Scorpius gdzieś pod sobą, gdy już łomot, który zrobiły kociołki ustał. Damski głos, jakby znajomy… Rose Weasley? Znowu ona?!
-     Malfoy! Weasley! Co wy wyprawiacie?! – huknął im nad głowami profesor Adryk.
-     Potknęłam się – powiedziała Rose, głosem nabrzmiałym płaczem. Scorpius zdążył już usiąść, ale ona sama nadal leżała na podłodze. Na czole miała wielkiego guza.
-     Wstawać oboje! Dlaczego, na Merlina, biegłaś dziewczyno po korytarzu? Widzisz, jakie to niebezpieczne?
-     Fretka mojego kuzyna – powiedziała cicho Rose. – Uciekła mi.
Adryk westchnął ze złością. Rose i Scorpius zaczęli się gramolić z kolan, ale zamarli, orientując się, że oboje mają dłonie w kałuży jakiegoś eliksiru, który rozlał się na podłodze.
-     Ojej – pisnęła dziewczyna i rzuciła się w tył, chcąc jak najszybciej zabrać dłoń.
Scorpius zaklął. Palce ich dłoni połączyły się. Jednak nie było to jakieś ścisłe połączenie. Wyglądało to tak, jakby ich palce były połączone grubymi, cielistymi nitkami spaghetti. Im dalej się od siebie odsuwali, tym dłuższe się one robiły.
-     To jest naprawdę obrzydliwe – ocenił Scorpius. Spojrzał wyczekująco na nauczyciela.
-     Do skrzydła szpitalnego – zakomenderował profesor, pomagając wstać obojgu.
-     Moja ręka… moja ręka… - chlipała Rose.
-     Daj – powiedział do niej Scorpius. – Złap mnie za rękę. Musimy być blisko, bo inaczej będzie to trzeba ciągnąć po ziemi.
Dziewczyna wykonała polecenie machinalnie, bo była zbyt głęboko w szoku, aby zastanawiać się nad faktem, że bardzo nie lubi Malfoya.


Amber naprawdę się starała rozproszyć Jamesa i zyskać dzięki temu przewagę w szachach, ale on już znał jej sztuczki. W ostatnim przypływie kreatywności rozpuściła włosy i pozwoliła im spływać z ramienia.
-     Jesteś beznadziejna w szachy – zachichotał Jim, nie zauważając jej prób podstępu.
-     Ojej – westchnęła, gdy zbił jej wierzę. – Nie lubię szachów.
-     No a co lubisz?
-     Gry planszowe są głupie. Moja siostra zawsze była ode mnie lepsza, więc mało grałyśmy– zaczęła się tłumaczyć, wydymając usta zalotnie. Pochyliła się nad planszą, tak nisko, że dotykała czubkiem nosa swojej królowej. Jim uśmiechnął się mimowolnie. 
-     O masz siostrę? Też jest czarownicą?
-     Oczywiście, że jest. Ma na imię Jade i…
-     Jade? Ta wysoka, ruda?
Amber pokiwała głową entuzjastycznie.
-     Jest świetna, prawda? – zapytała z dumą w głosie. – Jesteśmy z niej tacy dumni, że jest prefektem i jest taka ładna…
-     Noo… - zgodził się James, chociaż niechętnie. – Ty jesteś ładniejsza.
Na te słowa dziewczyna rozpromieniła się, ale chwilę później opanowała swoją radość i spojrzała w bok. Bardzo często tak robiła, gdy Jamesowi zdarzyło się powiedzieć jej komplement. Komplementowanie jej przychodziło mu łatwo, gdyż Amber naprawdę była ładna. Miała mały, zadarty nos, który często marszczyła, gdy się śmiała. Nie miała natomiast na swoim obliczu ani jednego piega, a to dla Jamesa było poniekąd uroczą odmianą, gdyż osiemdziesiąt procent jego rodziny była piegowata. Oczy Amber były okrągłe, duże jak dwa sykle. Miały kolor nieokreślony i to właśnie najbardziej intrygowało Jamesa, gdy w nie patrzył. Gdy Amber patrzyła na wprost miały kolor bladej zieleni, ale gdy tylko zerkała skosem, zmieniały barwę na złotobrązową.
-     Wcale nie – bąknęła, udając, że jej uwagę pochłania sypiący za oknem śnieg.
-     Skoro Jade jest twoją siostrą, a Darcy mówiła, że to jej kuzynka…
-     Sapphire Darcy to też moja kuzynka – wyjaśniła Amber, bez entuzjazmu. – Jej tata to brat mojej mamy. Mam też inne kuzynki, tu w szkole. Emerald, Amethyst, Diamond…
-     Wasze imiona…
-     Kamienie szlachetne, czaisz?
-     Ok. rozumiem. Dziwne imiona. 
-     Nie dziwne, James! – zawołała, udając oburzenie. – Mamy ładne imiona, chociaż muszę przyznać, że naszych rodziców trochę pogięło.
-     Umówili się?
-     Masz rację. Moja babcia, miała czworo dzieci, w tym trzy córki: Topaz, Beryl i Pearl. No i jednego syna, Heliodora. Wszyscy podłapali ten pomysł no i mamy resztę kamieni szlachetnych.
-     Dużo imion – skrzywił się James, a Amber zachichotała. Sięgnęła do swojej torby i wyciągnęła kawałek pergaminu i pióro.
-     Patrz – zaczęła szybko wypisywać imiona i łączyć je liniami. – Moja babcia miala trzy córki i syna – Topaz, Beryl, Pearl i Heliodora.
Narysowała linie odchodzące od poszczególnych imion. James marszcząc czoło przyglądał się uważnie jak stawia małe, okrągłe literki na pergaminie.
-     Heliodor Darcy ma córkę i syna – Sapphire i Jaspera. Ciotka Beryl Lennox ma dwie córki – Emerald i Amethyst. Ciotka Topaz Caroll ma jedną córkę – Diamond. A moja mama, czyli Pearl Green ma mnie i Jade. Proste?
-     Kompletnie nie, ale zachowam sobie ten kawałek papieru, jako ściągę w razie, jakbym miał poznać twoją rodzinę.
Amber zaśmiała się głośno i spojrzała na niego skosem. I tym razem jej oczy wydały się złotobrązowe, niczym bursztyny.