sobota, 9 lipca 2016

Rozdział Trzydziesty Czwarty - w którym Jim ma problem, Louis ma problem a Victorie i Teddy sami sobie problem zrobili.

 Niczym feniks z popiołów powracam do naszego opowiadania. Dobrze się bawiłam, pisząc je. Ostatnio cały czas piszę. Nie ważne czy w domu czy w pracy. Piszę też jadąc do Warszawy, kiedy to wracam z weekendu w domu, który w sumie też spędzam na pracy, tyle że na weselach. Pisanie daje mi radość i czuje, że nie jestem sama przez to. Mam Was, moi drodzy czytacze. Mam nadzieję, że wybaczycie mi nie jeden, ale dwa clifhangery :)
Następny odcinek już niebawem.
Pozdrawiam,
Wasza Astal - nadal nienawidząca swojej pracy




Albus gnał przez korytarz, wlokąc za rękę zapłakaną Lily. Wpadli z hukiem do skrzydła szpitalnego. James leżał na łóżku pod oknem i miał opatrunki na oczach oraz dłoniach. Uzdrowicielka – panna Applebloom – pochylała się nad nim polewając je czymś żółtym.
Lily na ten widok zaniosła się rozpaczliwym szlochem.  Albus uznał, że musi zachować zimną krew, chociaż coś mu się wydawało, że i tym razem jego brat ucierpiał z powodu swojego ptasiego móżdżku.  Uzdrowicielka przerwała i podniosła oczy na rodzeństwo Potterów.
- Czy to coś poważnego? – zapytał ją Albus przerażony.
- Twój brat miał chyba więcej szczęścia niż rozumu. To nic, czego nie mogłabym naprawić. Jednak nie będzie zachwycony, tym co mam mu do powiedzenia. Ten dziwny wywar, który wybuchł mu w twarz, spowodował, że przestał widzieć.
- Nie! – zawyła Lily, podbiegając do uśpionego starszego brata. Albus za jej plecami zrobił się najpierw zielony a potem biały.
- Spokojnie dzieci! – zawołała panna Applebloom, uspokajając ich gestem. – Nie oślepł na stałe. Niestety nie mogę w ciągu jednego dnia nareperować tego. Za dwa tygodnie, może trzy, odzyska wzrok. Poza oczami, spalił sobie brwi i trochę poparzył ręce. Nic poważnego, ale mocne było to, czym się uraczył. Profesor Adryk dostarczył mi w fiolce to, co zostało z jego tworu. Na razie nie umiemy tego zanalizować, ale być może, gdy odzyska przytomność, pomoże nam w identyfikacji składników.
Zostawiła ich przy łóżku Jamesa i poszła zająć się jakimś pierwszakiem, który wpadł do skrzydła szpitalnego rozhisteryzowany i z fioletowymi mackami, zamiast dłoni.
Albus usiadł w nogach łóżka brata, a Lily nadal pochlipując kucnęła obok, cały czas ściskając dłoń chorego w swoich rękach.
- Mama urwie mu głowę, jak się dowie – zawyrokował Al, a Lily kiwając głową, pociągnęła soczyście nosem.
- Jak myślisz, co on będzie przez te trzy tygodnie robił?
- Trzeba będzie go prowadzać jak ślepego… O rety, tylko on potrafi zrobić sobie coś takiego. Jak bardzo zidiociałym trzeba być, żeby zdetonować sobie kociołek w twarz?
- Albus… jeżeli za chwilę się nie przymkniesz, to ci przefasonuję buźkę.
Al i Lily podskoczyli z krzykiem, niespodziewanie słysząc zachrypnięty głos starszego brata.
- Dlaczego tu tak ciemno? –chciał wiedzieć Jim. – Zapalcie światło. Czemu w takiej ciemnicy siedzimy?
Rodzeństwo spojrzało po sobie. Lily oczywiście nie nadawała się na kogoś, kto powinien uświadomić Jamesa o jego temporalnej ślepocie. Chcąc, nie chcąc wziął na siebie tą rolę średni z Potterów. Wstał, odchrząknął i zbliżył się do brata.
- Jimbo, słuchaj…  Panna Applebloom powiedziała nam, że przez jakiś czas możesz mieć problemy z oczami.
- Czyli nie jest ciemno?
- No, nie.
James zaklął na głos a Albus oburzył się, upominając brata, że robi to w obecności Lily. Najstarszy Potter jednak nie przejął się i zaczął miotać się na łóżku, obmacując sobie twarz i przy okazji odkrywając, że opatrunki ma także na dłoniach.  W końcu uświadomił sobie, że cokolwiek zrobi, nie poprawi swojego stanu na chwilę obecną, więc usiadł spokojnie i zwrócił twarz w stronę, skąd dochodził głos Albusa.
- Ile? – zapytał, ale odpowiedziała mu pełna napięcia cisza.- Albus, pytam się ile to będzie trwało!
- D-do trzech tygodni – odezwała się wreszcie Lily i złapała go ponownie za rękę.- Nie martw się, to niedługo, Jimbo. Będziemy się tobą zajmować i… i pomagać ci… Jeżeli chcesz, napiszę do mamy i zabiorą cie na ten czas do domu…
- Nie!
- James nie krzycz na nią!
- Uhm…. Przepraszam Lil…
- Nie ma sprawy – zabulgotała Lily, a potem wysmarkała się głośno. – Tak myślałam, że nie będziesz chciał wrócić.
- No cóż - odezwał się Jim po dłuższej przerwie, najwyraźniej podejmując w głowie jakąś decyzję. - Trzydzieści dni to nie jest tak długo, prawda?
- To cały miesiąc - uściślił Albus, a James zacisnął usta.
- Al…
- Tak?
- Bądź tak miły i przypomnij mi po tym miesiącu, że mam cię udusić, dobrze?


Harry nienawidził pokoju do przesłuchań równie intensywnie, co sami przesłuchiwani. Przypominały mu się czasy Ministerstwa Magii kiedy to ludzie Voldemorta przejęli nad nim kontrolę, zamieniając je w coś na kształt organizacji policyjnej i sam musiał występować tu w roli oskarżonego. Jednak był szefem aurorów i musiał być dziś tu obecny.
Na krześle, zakuty w kajdanki, siedział blady, wymizerowany czarodziej o ciemnych włosach i złym, wściekłym spojrzeniu.
- Więzień numer 005789 - zahuczał Mortimer Crowdley, auror odpowiedzialny za schwytanie tego człowieka. - Imię, nieznane, nazwisko, nieznane. Pojmany na miejscu zbrodni z różdżką w ręce. Śledztwo wykazało, że to on rzucił zaklęcie uśmiercające,  Oskarżony nie ma obywatelstwa Wielkiej Brytanii, przebywa na terytorium kraju prawdopodobnie nielegalnie.
Mężczyzna na krześle wpatrywał się w Crowdleya nieruchomo, nienawistnym wzrokiem, nie dając po sobie poznać nawet najmniejszym ruchem, że rozumie co mówi auror.
Harry spojrzał na papiery, które leżały przed nim na stole. Między kartki wsunięte były także zdjęcia miejsca zbrodni. Gdy na nie patrzył, robiło mu się niedobrze - zdewastowane mieszkanie, wszędzie pełno krwi. To wyglądało na robotę więcej niż jednej osoby, jednak gdy aurorzy dotarli na miejsce, oprócz ciała pracownika ministerstwa, znaleźli tylko tego mężczyznę. Był nieprzytomny i ranny, ale żył.
- Czy oskarżony rozumie postawione mu zarzuty?
Blady człowiek nadal ani drgnął. Wyglądał jak szaleniec z tymi poczochranymi włosami i podkrążonymi oczami.
- Oczywiste jest, że oskarżony jest niepoczytalny - odezwał się ze zniecierpliwieniem przedstawiciel nieobecnego na sali ministra magii. - Proponuję, żeby umieścić go ośrodku dla obłąkanych o zaostrzonym rygorze i…
Urwał, bo zimny histeryczny śmiech potoczył się po sali. Wszyscy zgromadzeni zamarli, przerażeni tym dźwiękiem.
- Możecie mnie nazywać szalony - odezwał się niespodziewanie oskarżony, pochylając się na krześle najgłębiej, jak tylko pozwalały mu kajdanki. - Ale ja wiem co nadchodzi!
Miał ostry rosyjski akcent. Gdy mówił jego twarz jakby ożyła, wróciła mu mimika twarzy a oczy poruszały się szybko, jakby chciał spojrzeć na każdego siedzącego przed nim człowieka w tym samym czasie.
- Czy oskarżony chce złożyć zeznania? - zaryzykował Crowdley, niepewnie zerkając na Harry’ego.
- Zeznania - wypluł mężczyzna, potrząsając głową. - A co was, na tej wyspie na końcu świata obchodzą nasze sprawy? Co wy, głupi Anglicy, możecie wiedzieć o wschodzie?
- Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanych mu win?
Mężczyzna znów zaczął się śmiać. Wierzgał dziko nogami i rzucał się na krześle, jakby w konwulsjach.
- Dość tego cyrku - odezwał się Harry, wstając. - Przynieście veritaserum. To oczywiste jest, że nic tak z niego nie wyciągniemy.
Nagle mężczyzna umilkł, zatrzymując swoje szalone oczy na Harrym. Uśmiechnął się paskudnie.
- Złota księżniczka was zniszczy! Pożałujecie, że się w to wplątaliście…
Urwał, otwierając usta, tak jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zakrztusił się i zaczął niespodziewanie charczeć. Oczy wyszły mu na wierzch, a twarz zrobiła się bordowa jak od wysiłku.
- On się dusi! - zawołał przedstawiciel Kingsley, podrywając się z miejsca. - Przestańcie natychmiast! Kto to robi?
Harry dopadłszy do oskarżonego, potrząsnął go gwałtownie za ramiona. W słabym świetle sali przesłuchań, udało mu się dostrzec, że coś błyszczącego i cienkiego niczym włos, ciasno oplata szyję mężczyzny. Paznokciami próbował to zedrzeć, ale bezskutecznie. Zaciskało się to tylko mocniej i mocniej, a Harry mógł tylko patrzeć, jak człowiek przed nim desperacko łapie hausty powietrza, a potem blednie, jego oczy mętnieją i w końcu głowa opada na pierś. Jego całe ciało zwiotczało, a potem osunęło się z krzesła na podłogę z makabrycznie siną skórą i rękami wykręconymi przez kajdanki.
- Harry spieprzaj od niego! Może mieć na sobie jakąś klątwę! - krzyknął Crowdley, zapominając o formułkach grzecznościowych i o tym, że zwraca się do swojego szefa.
- To nie klątwa - odezwał się Harry, sięgając po dziwną tęczową linkę, która teraz luźno zwisała na szyi trupa. - To coś jakby…
Syknął z bólu, odskakując. Linka oplotła na chwilę jego palec, przecinając skórę w paru miejscach, a potem zaczęła się wić dziko, niczym wściekły wąż i uciekła na podłogę. Zanim ktoś zdołał nawet pomyśleć co zrobić, targnęła się konwulsyjnie a potem po prostu wyparowała, zostawiając na podłodze czarny ślad.
Harry zaklął. Zaczął dzień z jednym trupem, a skończy z dwoma, z dziwnymi groźbami i do tego z najdziwniejszym narzędziem zbrodni, jakie widział w całym swoim życiu.






Zły humor Jima skutecznie utrzymywał się przez cały okres jego pobytu w szpitalu. Mimo wielu gości, kilogramów pocieszających słodyczy, nadal był wściekły i obrażał wszystkich dookoła. W końcu nikt poza rodziną nie był na tyle odważny, aby wytrzymać z nim dłużej niż pięć minut.
Gdy w końcu wypuszczono go ze skrzydła szpitalnego, był początek marca. Przegapił mecz quidditcha z ślizgonami, którzy roztarli na proch gryfonów, pozbawionych szukającego oraz ducha walki, i pięli się w górę po zwycięstwo. Najgorszy dzień miał jeszcze nadejść, bo oto gdy wychodził ze szpitala, pod drzwiami czekała na niego kapitan drużyny - Natalia. Albus poinformował go szeptem na ucho, że dziewczyna ma w rękach wielką kartkę z napisem “witaj z powrotem Potter” i jeszcze większy uśmiech.
Niestety uśmiech Natalii zrzedł, gdy zobaczyła, że jej najlepszy zawodnik ma na oczach opaskę i opatrunki.
- Czemu on to ma na twarzy? - powiedziała zimnym głosem, opuszczając kartkę.
- Natalio widzisz… - zaczął Albus, starając się nie dopuścić do wybuchu wulkanu wściekłości.
Natalia Bendig była czarownicą polskiego pochodzenia urodzoną na wyspach. Jej rodzice przyjechali na studiach do Wielkiej Brytanii w ramach projektu badawczego i już zostali. Tu tez urodziła się ich córka. Dbali jednak o porządną edukację jej w zakresie historii kraju przodków oraz języka. Natalia płynnie mówiła po polsku i czasami, w stanach wielkiego wzburzenia, automatycznie przechodziła na język ojczysty, przerażając kolegów dziwnie brzmiącymi dźwiękami.
- Młodszy Potter! - krzyknęła Natalia, dopadając do Jamesa. - Czemu nie zdjęli mu tego z ryja? Dlaczego on nadal nie widzi?!
- Jego oczy wrócą do siebie dopiero za dwa do trzech tygodni - pisnął Albus, starając się ratować brata ze szponów wściekłej Polki.
- Ile? Potter my mamy mecz do wygrania! Puchar do odzyskania!
- Natalia nie drzyj się tak! - warknął Jim. - Ja jestem ślepy, nie głuchy!
- Ale dlaczego jesteś ślepy? Dlaczego mi to robisz, James?
Zaczęła mówić coś bardzo szybko i bardzo po polsku. Obaj bracia instynktownie zrobili krok w tył, aby odejść z pola jej rażenia.
- To się tak nie skończy! - zawołała w końcu, czystą angielszczyzną. -Nie mogę cię wywalić z drużyny, Potter, ale wiedz, że pożałujesz!
- Wiesz nie tylko ty cierpisz z powodu moich oczu! - warknął James, a Albus poklepał go pocieszająco po ramieniu.
- Już poszła, Jimbo.
- Boże, jak dobrze, bo wściekłaby się na mnie jeszcze bardziej.
Dalszą drogę do wieży Gryffindoru przebyli w ciszy, groźba Natalii wisiała nad nimi jak fatum. Wszystkie ciekawskie, wściekłe, rozbawione spojrzenia kierowane na Jamesa dzielnie brał na siebie Albus, taktownie milcząc. Członkowie drużyny byli zrozpaczeni, ale na szczęście żaden z nich nie zareagował tak, jak Natalia. Starali się być wspierający i podtrzymywać załamanego starszego z braci Potter. Thoper i Carl litościwie zgodzili się zaopiekować Jamesem. Od razu, gdy tylko przekroczył próg dormitorium, ruszyli z pomocą, ale nie mogli darować sobie złośliwych komentarzy. Jim znosił to dzielnie, nie buntując się, dziękując przyjaciołom raz po raz, bo wiedział, że nic innego nie pozostało mu w takiej sytuacji. Nie miał się na kogo złościć, bo sam był sobie winny tego stanu rzeczy. Absolutnie nie mógł też winić Lany, która nie chciała podzielić się z nim książką, bo przecież nie kazała mu miksować wszystkiego co miał w przyborniku ze sobą. Nie mógł być zły, ale też honor nie pozwalałby mu nad sobą użalać, dlatego jedyne co mu pozostało to siedzieć nienaturalnie cicho, słuchając tego co działo się dookoła, kisząc się w upokorzeniu i nienawiści do samego siebie. Była to jakaś odmiana dla wszystkich z jego otoczenia. Do tej pory nie zamykała mu się buzia a dziś był nienaturalnie spokojny. Powodowało to lawinę pytań typu “czy dobrze się czujesz?” albo “czy nie chcesz wrócić do skrzydła szpitalnego?”. W końcu zmęczony tym wszystkim, powlókł się na górę i wymacawszy sobie drogę do łóżka, rzucił się na nie ciężko. Owinąwszy się kołdrą, pomyślał, że chyba czas na zmianę niektórych życiowych przyzwyczajeń.
I właśnie tak przebiegł pierwszy dzień Jima bez jednego ze zmysłów.


Pierwsze, czego nauczył się Louis o Emerald Lennox było to, że była odporna na wielkie, dramatyczne gesty. Przemalował sobie dla niej łeb a potem wyznał jej miłość przy całej klasie, a ona i tak dała mu w pysk.
Następnego dnia spróbował znowu, bo nie był typem faceta, który się łatwo poddaje, gdy wie, że ma o co walczyć. Czatował całe rano pod jej dormitorium ze snopem kwiatów. Gdy ją tylko zobaczył, padł na kolana, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo Emerald wyrwała mu bukiet z objęć i wsadziła na głowę, po czym odeszła z nosem wycelowanym w sufit.
Trzecia próba okazała się najtragiczniejsza w skutkach, bo skończył zamieniony w oposa. Krztuszący ze śmiechu Dominique musiał go zanieść do nauczyciela transmutacji, żeby go odczarował, bo zaklęcie Eme było takie silne.
Czwartego dnia zdecydował się na szczerą rozmowę, ale zamiast tego dostał lanie. Rozjuszona niczym wściekła kotka dziewczyna, sprała go swoją miotłą. Ok, musiał przyznać, że nie wybrał odpowiedniego momentu. Ona śpieszyła się na trening, a on właśnie wracał z zajęć opieki nad magicznymi stworzeniami. W Sali Wejściowej było pełno ludzi, a co za tym idzie dużo świadków ich spotkania. Po wszystkim, wydłubując witki z włosów, uznał, że mógł z tym poczekać do następnego dnia.
Musiał mieć plan. Dobry, solidny i niezawodny. Tak niezwykły, jak niezwykła była sama Emerald. Nie mógł sobie pozwolić następnym razem na porażkę.
- Um… - Louis podniósł głowę i ujrzał przed sobą dziewczynę w szacie w barwach Gryffindoru. Od razu rozpoznał w niej przyjaciółkę Emerald. - Przepraszam… Nie przeszkadzam?
- Nie! - wykrzyknął, odsuwając dla niej tak energicznie krzesło, że wywalił je na podłogę. - O rety przepraszam! Poczekaj!
- Ała - jęknęła dziewczyna, odskakując i sięgając, aby rozetrzeć zgniecioną stopę. - Nic się nie stało. Ojej uważaj!
Machnął tak energicznie ręką, że na podłogę ze stolika posypały się wszystkie jego książki i kałamarz. Granatowy atrament chlupnął na buty Louisa.
- A to kaszana - jęknął, wyciągając różdżkę, aby sprzątnąć cały ten bajzel. - Bardzo cię przepraszam… - zawiesił głos, aby dać jej szansę przedstawienia się.
- Mimi - powiedziała, wyciągając rękę, którą on uścisnął. - Mimi Holmes.
- Miło mi cię poznać Mimi. Wybacz, nie jestem specjalistą od robienia dobrego pierwszego wrażenia.
- Mhm… zamruczała, ogarniając wzrokiem go od pochlapanych atramentem butów, aż po turkusowe włosy, które raziły w oczy swoim kolorem, mimo półmroku panującego w bibliotece. - Zauważyłam. Przychodzę z wiadomością od Emerald. Bardzo grzecznie cię prosi, abyś się od niej odczepił i przepadł na zawsze.
- Auć niemiłe - westchnął, kręcąc głową z rezygnacją.
- Ułagodziłam trochę to, co powiedziała - poinformowała go uczynnie Mimi, uśmiechając się ze współczuciem.
Nagle coś huknęło obok nich tak gwałtownie, że aż podskoczyli. Jak spod ziemi wyrósł przed nimi pan bibliotekarz.
- Coś ty najlepszego zrobił tym książkom? - krzyknął, wskazując na poplamione atramentem podręczniki, leżące nadal na podłodze.
- Ale to są moje własne! Nie te z biblioteki!
- Jak można tak traktować słowo pisane? - kontynuował bibliotekarz, wymachując rękami niczym wiatrak. - Powiedz mi jak się nazywasz, gagatku. Zakaz wstępu do biblioteki! Na tydzień!Szlaban!
Louis, wykazując się niecodziennym refleksem, pochylił się zgarniając wszystkie swoje książki, po czym złapał Mimi za rękę i puścił się biegiem w stronę wyjścia.
Gdy już był przy drzwiach, odwrócił się, jakby podjął w ułamku sekundy jakąś decyzję.
- Dominique Weasley! - zawołał, szczerząc się szaleńczo.
Gdy już byli na tyle daleko od biblioteki, aby czuć się bezpiecznie, zwolnili, a potem kompletnie się zatrzymali. Mimi dyszała ciężko.
- Czemu, na Merlina, powiedziałeś imię swojego brata? - wydusiła, trzymając rękę na falującej piersi.
Louis wzruszył ramionami.
- On i tak rzadko tu przychodzi… A nawet jeżeli się pojawi, to i tak wykręci się sianem. Zawsze tak robi.
- Jesteś inny, niż się spodziewałam - oceniła,uśmiechając się figlarnie.
- A jaki myślałaś, że jestem?
- Poukładany.
- A okazałem się?
- Szalony.
Podziękował jej skinieniem głowy, jakby właśnie powiedziała mu komplement.
- Jesteś inny, dlatego wyświadczę ci przysługę, Louisie Weasley - powiedziała ostrożnie, jakby trochę jeszcze wahała się wypowiadać te słowa. - Dlatego nadstaw uszu.   





Victorie i Teddy siedzieli na kanapie ramię w ramię, usilnie wpatrując się w podłogę. Przed nimi stał pluton egzekucyjny składający się z Fleur, Andromedy, Hermiony i Ginny.
Dwójka dziewiętnastolatków, właśnie ogłosiła wspaniałą nowinę, wszystkim kobietom ze swojej rodziny, a reakcja, jaką dostali, nie była tą, jakiej oczekiwali.. Z początku wydawali się zachwyceni i pełni entuzjazmu, ale gdy tylko skończyli mówić, zorientowali się, że wszyscy obecni w pokoju, nie podzielają ich szczęścia. To co się właśnie stało, można było tylko porównać do reakcji atomowej - Fleur zbladła, Andromeda poczerwieniała a Ginny i Hermiona jednocześnie zakryły usta dłońmi. A potem nastąpił wybuch. Matka Victorie  upuściła filiżankę z kawą, natomiast babcia Teddy’ego wydała z siebie okrzyk pełen grozy. Wszystkie cztery na raz zaczęły mówić.
Teraz, gdy się już trochę uspokoiły, stanęły w równym rzędzie, młodym rozkazując zająć miejsce na kanapie. Dowodziła rozwścieczona Fleur, ale jej złość była prawie równa, jak ta, którą pałała Andromeda. Twarze pozostałych dwóch kobiet wyrażały raczej zaniepokojenie niż złość, ale nadal nie była to czego spodziewali się Teddy i Victorie.
Gdy się wreszcie odezwała, głos Fleur był zimny niczym lodowce na Antarktydzie i ostry jak nóż.
- Co to znaczy w ciąży?!