niedziela, 21 lutego 2016

Bonus powalentynkowy z poślizgiem +18

E.... no bo widzicie, ja... 
To wszystko wina Rhandira. On powiedział, że mogę to napisać.
Mogę na niego zwalić i udać, że to wcale nie jest tak, iż jest noc z soboty na niedzielę a ja piszę grzeszne opowiadania? Powiedzcie, że mogę. 
Smacznego, 
Wasza Ast. 



Harry ocknął się tak nagle, jakby go ktoś uderzył. Sekundę po tym, jak wróciła mu świadomość, pojawił się kac. Usta miał wysuszone na wiór. Spróbował się podnieść, ale gdy tylko to zrobił, powalił go silny ból głowy.  Za wszelką cenę, starał sobie przypomnieć, co tak naprawdę wczoraj się stało.
Aha.
Ginny.        
Otworzył oczy i zorientował się, że ma przy policzku damską stopę. Nie byle jaką stopę, bo tą konkretnie bardzo dobrze znał. Należała do jego żony. Podniósł się na łokciach i ujrzał ją leżącą w nogach łóżka, owiniętą szczelnie prześcieradłem. Wyglądała jak najpyszniejsza sajgonka. Harry z miłym uczuciem w brzuchu, zauważył, że jego żona nie ma pod prześcieradłem zupełnie nic.
Wyplątał się ze skopanej pościeli, skanując podłogę w poszukiwaniu czegoś co mógłby na siebie założyć. On też, jak się po dłuższej chwili zorientował, był zupełnie goły. Narzuciwszy na siebie szlafrok, udał się do łazienki na dole. Na schodach leżało coś co wyglądało jak kula koronkowej tkaniny. Dalej jeden but na obcasie. W salonie wszędzie na podłodze porozrzucane były poduszki z kanapy. Zatrzymał się na chwilę przy stole w jadalni i zamyślił się. Co tu robiły takie głębokie rysy? Ruszył dalej, ale nadepnął na coś i aż za syczał. Znalazł drugą szpilkę żony. I to chyba ona była odpowiedzialna za te rysy. Jego buty leżały na progu przedpokoju. Za to bokserki zwieszały się z rogi regału z książkami. Aż żałował, że nie pamiętał całego wieczoru.
Przechodząc przez kuchnię nastawił kawę i powlókł się do łazienki.
 Stanąwszy przed lustrem, odkrył, że na policzkach, szyi i ustach ma ślady szminki. Jak bardzo oni się wczoraj spili?
Rozchylił szlafrok.
O jasna cholera. Bardzo.
Całą pierś miał w cienkich i czerwonych śladach paznokci. Wyglądał jakby zaatakowała go wściekła sowa. Albo napalona żona…
Przeciągnął się, aż chrupnęły mu kości. Odkrył kilka małych ognisk bólu na ciele. W coś uderzył? Ktoś go uderzył? Parsknął, kręcąc głową. Wspomnienia z wczorajszej nocy powracały falami. Dobrze, że dziś miał wolne, bo nie byłby wstanie wysiedzieć w pracy. Zrzucił szlafrok i wszedł pod prysznic. Chwilę potem skrzypnęły drzwi łazienki i pojawiła się Ginny. Harry, który właśnie polewał się mydłem w płynie, ścisnął butelkę, tak, że cała jej zawartość wylądowała na ścianie.
-        O reeeety… – westchnęła Ginny, opierając się dłońmi o zlew i pochylając ku tafli lustra. – Ale mnie wszystko boli. Nie miałam pojęcia, że potrafisz się jeszcze tak wygiąć… Że ja potrafię…
Cholera, jak to możliwe, że ona nadal jest taka seksowna, pomyślał Harry, polewając się zimnym strumieniem wody. Trzy ciąże, koniec kariery sportowej a jej ciało nadal było idealne. Czasem łapał się na tym, że reagował na nią tak, jakby nadal miał naście lat.
-        Gin… - jęknął Harry. Poderwała głowę i posłała mu figlarny uśmiech. – Chcesz mnie zabić?
-        Różdżki w dół – powiedziała złośliwie, rozsuwając drzwi prysznica. – Też muszę się ochlapać.
-        Woda jest zimna – poinformował ją uczynnie.
-        Cholera mam nadzieję, że jest.
Był piętnasty lutego.

Czternasty lutego, dzień wcześniej.
Walentynki nigdy nie były ulubionym świętem Harry’ego. Nigdy jakoś nie czuł potrzeby wysyłania komuś kartki i nie bardzo lubił wydawania małej fortuny na kwiaty, które zwiędną już kilka dni. Zupełnie zapomniał, że dziś jest czternasty lutego. Dlatego zgodził się zostać w pracy dłużej, aby nadrobić zaległości w raportach. Dopiero, jak zerknął na kalendarz, zrozumiał, dlaczego jego współpracownicy tak dziwnie na niego patrzyli.
No cóż, jeżeli Ginny coś planowała, to on dawno już to zepsuł, nie stawiając się o zwykłej porze w domu. Siedział za biurkiem w  gabinecie i skrupulatnie czytał wypociny swoich podwładnych, gdy nagle usłyszał szczęknięcie zamka.
Jego żona stała oparta o drzwi plecami i z niewinną miną przyglądała się mu. Coś zrobiła z włosami. Wyglądały zupełnie inaczej niż zawsze. Układały się w piękne loki i opadały miękko na ramiona. Miała na sobie swój ulubiony zielony flauszowy płaszcz.
Powitał ją przepraszającym uśmiechem, wskazując brodą na stos dokumentów. Ginny nie odrywając od niego oczu, zaczęła rozwiązywać pasek płaszcza. Oczy Harry’ego z sekundy na sekundę robiły się, co raz większe. Gdy okrycie wierzchnie jego żony wreszcie opadło na podłogę, wstał i jednym zamaszystym ruchem zmiótł wszystko z biurka.
Miała na sobie tylko koronkowe cudo, które absolutnie nie zasłaniało niczego, a jedynie ozdabiało jej bladą, piegowatą skórę. W ręce trzymała butelkę szampana. Do połowy pustą i ze śladami szminki na szyjce. Uśmiechnęła się figlarnie. Patrząc na nią Harry’emu zrobiło się gorąco i zimno jednocześnie.
-        Nie powinieneś mnie zostawiać samą w domu w walentynki – wyszeptała, przeczesując włosy wolną ręką. – Przychodzą mi do głowy głupie pomysły.
-        Szczerze mówiąc nie widzę w tym nic głupiego – wydusił z siebie Harry, a ona zbliżyła się, stukając obcasami szpilek. Podała mu butelkę, a on pociągnął z niej hojnie.
-        Podoba ci się?
-        Wyglądasz, jak połączenie wszystkich moich fantazji erotycznych… Tych dorosłych i nastoletnich.  Bardzo to jest niewygodne?
-        Koszmarnie – odparła, nie przestając się uśmiechać. – Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś wymyślił to narzędzie tortur, ale… czego się nie robi dla swojego męża.
-        Jesteś niesamowita – westchnął, łapiąc ją w objęcia. Jego ręce automatycznie trafiły na swoje ulubione miejsce – obie z lustrzaną symetrią powędrowały wzdłuż jej boków, aż do pośladków.
Całował ją tak, jakby nie widział jej, co najmniej miesiąc a nie kilka godzin. Tak jakby to była pierwsza randka. Ginny czuła, jak bardzo podniecony jest jej mąż. Nie tylko po rosnącym wybrzuszeniu w jego spodniach, ale po tym, jak ciężko oddychał przez usta, jak pociemniały mu oczy i po kolorze wypieków na jego szyi oraz policzkach. Odsunęła się na chwilę, patrząc na napaloną masę testosteronu przed sobą, którą w tej chwili był jej mąż. Uwielbiała podziwiać to, co z nim potrafiła zrobić.
W chwili, gdy jego żona analizowała każdy fragment jego twarzy, Harry niewiele myślał. W uszach szumiała mu krew i miał bardzo sprecyzowane potrzeby. Głównie potrzeby cielesne. Podniósł żonę i posadził na blacie swojego biurka. Otoczyła go nogami, przyciągając gwałtownie do siebie.
-        Zawsze chciałam to zrobić – szepnęła, gdy Harry ssał jej dolną wargę, rozmazując przy tym jej cynamonową szminkę. 
Przełknął widocznie ślinę. Bardzo dobrze znała taką reakcję u niego. Sięgnęła i przesunęła palcem po jego ustach. Złapał delikatnie go zębami, nie mogąc odwrócić zafascynowanego wzroku od niej. Mimo, że doskonale ją znał, nadal umiała go czymś zaskoczyć. W szybkim czasie udało jej się pozbyć bluzy jego munduru a teraz pracowała nad tym, co było pod spodem. Miała trochę problemu z guzikami.
-        Zabijesz mnie za to – powiedziała nagle, podnosząc na niego głowę. Właśnie pił kolejny łyk szampana, więc tylko podniósł brwi pytającą, a ona bez ceregieli rozerwała mu koszulę. Guziki posypały się po podłodze.
Harry przełknąwszy z trudem, zaczął się śmiać, kręcąc głową z niedowierzaniem. Ginny wyglądała, jakby była bardzo z siebie zadowolona. Odebrała mu butelkę. Z czułością pocałował żonę w czoło.
-        Jesteś szalona.
-        I pijana – uściśliła beztrosko, łapiąc go za kark. Pochylił się tak nisko, że stykali się nosami. Czuł podniecającą mieszaninę jej perfum i alkoholu. Przez głowę przemknęła mu myśl, że ostatni raz mieszaninę tych dwóch zapachów czuł pewnej gorącej letniej nocy. A dziewięć miesięcy później urodził się ich drugi syn.
Złapał ją za kolana i przyciągnął je do swoich bioder. Zarzuciła mu ręce na szyję, zmuszając go, aby się do niej zbliżył. Ucho, wzdłuż kości szczęki, w dół szyi aż do obojczyka a potem jeszcze niżej, aż do zagłębienia między piersiami – to była ulubiona droga ust Harry’ego, gdy wędrowały po ciele jego żony. Jednym palcem przytrzymał jej brodę w górze. Odchyliła głowę, podpierając się dłońmi z tyłu o blat biurka.
-   Musisz mi wierzyć, że wcale nie planowałam tego od dawna…
-   Nie wierzę.
-   I dobrze.
Oboje dostali ataku śmiechu i chwilę im to zajęło, aby się uspokoić. Ginny chichotała nawet wtedy, gdy Harry zaczął rozpinać swoje spodnie. Aby ją opanować, Harry pochylił się, nie zważając na jej wesołość, rzucił się na nią i zaczął całować. Po chwili oporu w końcu uległa, oddając pocałunki. Jej język był ciepły i bardzo ruchliwy, a Harry już po chwili poczuł go w ustach. W tym samym czasie jego palce wędrowały po wewnętrznej stronie jej ud, sukcesywnie posuwając się co raz to wyżej, aż w końcu dotarły do celu. Wyprężyła plecy, mrucząc niczym kotka.
-   Harry… - westchnęła niemal błagalnie, gdy on przesunął ciepłym językiem po czarnej koronce na jej piersi. Wbiła paznokcie w jego kark. – Myślisz, że damy radę znowu całą noc?


piątek, 12 lutego 2016

Rozdział Trzydziesty Drugi - James

Mam słabość do Jamesa. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. 
Mam pytanie, bo nie mam pomysłu na nowy rozdział. O kim teraz? Kogo chcecie śledzić następnym razem? Wesołych walentynek, kochani. Może uda mi się wcisnąć jakiś bonus w sobotę ew. w poniedziałek. Cały weekend siedzę w pracy i w sumie ciężko jest pisać w sklepie. Staram się - chowam się w przymierzalni z zeszytem albo piszę, jak nie ma ruchu i odwalę już dostawę jednak łatwo nie jest :D Dorosłe życie jest straszne. 
Wasza,
Astal 



O tym jak słodkie jest współczucie, gdy jest się posiadaczem sławnego nazwiska i niebrzydkiej twarzy, Jim dowiedział się bardzo szybko. Po tym, jak złamano mu serce zrobiło się głośno raz jeszcze, gdy Amber wróciła do szkoły po zawieszeniu. Jim bardzo to przeżył, kiedy zobaczył ją znowu w szkole. Przez kilka dni chodził przybity. Koleżanki z klasy bardzo go żałowały, więc postanowiły go jakoś pocieszyć. Po tygodniu Jim pławił się w uwielbieniu żeńskiej części klasy. Dziewczęta miały oczywiście swoje ukryte motywy, nie robiły nic bezinteresownie, ale James był za młody i za głupi na to, aby to odkryć. Rozkoszował się zainteresowaniem, na jakie w jego mniemaniu zasłużył.
Carl i Thoper uważali, że absolutnie nie zasłużył na takie zainteresowanie ze strony płci pięknej z ich klasy. Ze źle skrywaną nienawiścią przyglądali się przyjacielowi, gdy ten siedział otoczony wianuszkiem swoich wielbicielek i był karmiony najwykwintniejszymi smakołykami.
Za każdym razem gdy Jim i jego świta przechadzali się po korytarzach, Amber chowała się po kątach. Spodziewała się, że ludzie będą dokuczać jej dwa razy bardziej, ale tak naprawdę wszyscy ją ignorowali. Tak, jakby w ogóle nie istniała. To było chyba gorsze, niż podkładanie żaby do torby.
James natomiast, bawił się świetnie i nie miał pojęcia, że tuż pod jego nosem rozgrywają się zawody  o tytuł jego dziewczyny. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie musiał w końcu wybrać jedną ze swoich pocieszycielek i stracić pozostałe. Był święcie przekonany, że może zostać władcą tego małego haremu i że dziewczęta wcale nie miały wobec niego większych planów.
Gdy Albus i Carl starali się mu to wytłumaczyć, on tylko ich wyśmiał. Dla Jamesa świat nie był skomplikowany, wszystko co widział, zdawało mu się proste i oczywiste. Te dziewczyny były tylko miłe. Nic poza tym.
-        Twój brat jest tępy jak wiadro… - oświadczył ciężko Carl Albusowi, wpatrując się w plecy swojego przyjaciela, któremu towarzyszyły trzy dziewczyny.
-        Staramy się tego nie rozgłaszać, ale… no… jest.
-        Jak to możliwe, że jesteście z jednej matki i z jednego ojca?
-        Dzieci są jak naleśniki – uśmiechnął się złośliwie Albus. – Pierwsze zawsze jest nieudane.
Jim pozostawał w stanie słodkiej niewiedzy na własne życzenie. Dziewczęta natomiast, zaostrzały rywalizację.


-         To co zrobiły bliźniaki jest po prostu paskudne! – wypluł James, a Albus pokiwał
głową.
-        Ale przecież to Louis… - zaczęła Rose, a James uciszył ją ręką.
-        Ja wiem, że to był jego pomysł, ale Dominique wiedział o tym wszystkim i nikomu nie powiedział.
-        Obaj są winni.
Chwilę temu minęli Emerald.  Nie wyglądała jak ona. Rozczesała włosy u wróciła do swojego naturalnego koloru. Wyjęła też wszystkie kolczyki i przestała się mocno malować, jak to miała w swoim zwyczaju. Bladła z dnia na dzień. Wszystkim przyjaciołom ściskały się serca, gdy widzieli ją w takim stanie. Chciała jak najlepiej wtopić się w tło i zapomnieć, co się stało.
-        Tak bardzo bym chciała, żeby Louis dostał nauczkę – pisnęła Rose, oglądając się przez ramię.
James zmarszczył brwi i zamyślił się. Albus zerknął na niego badawczo. Znał brata na tyle dobrze, że wiedział, iż ten już w głowie układa jakiś plan. Duże szanse były, że ten plan był szalony i nierozważny tak samo jak Jim.
-        Jimbo – odezwał się, starając się, aby brat wyczuł przestrogę. – Nie mieszaj się do tego. Bardzo cię proszę.
-        Ale…
-        To ich sprawa.
-        Nie no przecież…
-        Jim – powiedziała Rose, zatrzymując się i stając naprzeciw kuzyna. – Słuchaj. Nie jesteś mistrzem subtelności, a to sprawa bardzo delikatna.
-        Historia pokazała, że nie znasz się na ludziach.
-        No wiesz co, Albus?
Al uśmiechnął się pod nosem, udając, że zainteresowały go przelatujące za oknem kruki. Rose z irytacją zdmuchnęła rudy lok z twarzy. Bracia Potter za szybko się dekoncentrowali. Wycelowała palcem w pierś Jamesa.
-        Zostaw ich w spokoju.
Jim zrobił obrażoną minę i wyburczawszy, że już jest spóźniony na zielarstwo, odszedł w swoją stronę. Albus i Rose patrzyli za nim chwilę, a potem zrezygnowani poszli na swoje zajęcia. Nie byli pewni czy przemówili mu do rozsądku. To było wątpliwe. Jim miał to do siebie, że rzadko rezygnował z tego, co sobie już raz postanowił.
-        Powinniśmy go pilnować? – zapytała w końcu Rose, ale Albus wzruszył tylko ramionami. – Nie chce, żeby zrobił większego zamieszania.
-        Przecież to jest to, co James robi.
-        To znaczy?
-        Każdy ma jakąś rolę. Lily wszystkich szpieguje, ja jestem fajtłapą a Jim robi zamieszanie.
Ruszył powoli w stronę sali zaklęć. Rose trawiła powoli to, co powiedział.
-        A ja?
-        No przecież wiesz – zaśmiał się Albus. Rose zrównała się z nim w marszu. – Ty wszystko wysadzasz.


Gdyby jednak ktoś zechciał zapytać Rose, za co ona sama chciałaby być pamiętana przez ludzi to bez wahania powiedziałaby – za miłość.
Rose przeżywała właśnie swoją pierwszą.
Adam był ideałem. Był bogiem jej dziewczęcego serca. Rozmawiali zaledwie parę razy w życiu, ale ona już wiedziała, jaką suknię włoży na ich ślub i jak dadzą na imię swoim dzieciom.
Każdy dzień był wspaniały, kiedy udało jej się go spotkać na korytarzu między lekcjami. Uśmiechała się do niego zawsze. Czasem nawet ją zauważał.
Zbliżały się walentynki i miała cichą nadzieję, że uda jej się wsunąć mu liścik między książki, kiedy nie będzie patrzył. Nie miała jeszcze odwagi, aby wyznać mu swoich uczuć wprost. Miała codziennie nadzieję, że któregoś dnia Adam obudzi się z myślą, że kocha ją nad życie.
To były tylko marzenia, do których nigdy, ale to przenigdy by się nie przyznała do nich nikomu. Szczególnie nie Darcy. Przyjaciółka wyśmiałaby jej marzenia i zaczęła mobilizować do działania. Rose nie była gotowa na to, aby zacząć swoje pragnienia wprowadzać w życie.
Co innego Darcy. Ona wiedziała, że powinna działać. Katowała się lekcjami numerologii, tylko po to, aby widywać swojego ukochanego profesora Tuckera. Godzinami ślęczała nad pracami domowymi i starała się być najlepsza w grupie. Nienawidziła tego przedmiotu, ale zmuszała się w imię miłości. Albus uwielbiał zamęczać ją pytaniami w stylu „po co ci to” albo „naprawdę tego potrzebujesz”. Darcy traciła już cierpliwość, chociaż nadal zmagała się z liczbami. Nie chciała, aby Albus dowiedział się o jej miłości do nauczyciela. Rose musiała przysiąc przyjaciółce pod groźbą śmierci w męczarniach, że nigdy nic nie powie kuzynowi.
Codziennie Rose siadała na obiedzie w tym samym strategicznym miejscu, żeby mieć dobry widok na Adama. Lubiła patrzeć jak je i rozmawia z kolegami. Znała każdy jego gest, każdy wyraz twarzy. Czasami marzyła, że siedzi obok niego i karmi go frytkami. Oczywiście nikomu nigdy by tego nie powiedziała.
Teraz też zasiadła na swoim miejscu, ale Adama jeszcze nie było. Jej uwagę zwrócił natomiast Malfoy. Jak zawsze siedział sam z nosem w książce. Nie rozmawiał z nikim z jego kolegów z klasy. Wyglądał na wiecznie obrażonego. Czasami gdy Rose na niego patrzyła robiło jej się go przykro, ale potem przypominała sobie, jakim on był dupkiem i od razu jej przechodziło. Scorpius podniósł głowę i nieprzytomnie rozejrzał się dookoła. Miał taki dziwnie rozmarzony wzrok, nie była pewna, ale chyba nawet się uśmiechał. Ciekawe co on takiego czytał. Nagle ich spojrzenia skrzyżowały się. Rose aż podskoczyła, a potem wbiła wzrok w swój talerz, zła, że została przyłapana na gapieniu się na niego.
Na szczęście do Wielkiej Sali wkroczył Adam i wszystkie inne myśli wyparowały z głowy Rose. Wpatrywała się w niego jak w obrazek. Szedł sprężyście, wyprostowany i pewny siebie. Wyróżniał się z tłumu. Rose uśmiechnęła się mimowolnie, widząc jak on uśmiechem pozdrawia znajomych.
I nagle zamarła. Scorpius Malfoy, wychodząc Wielkiej Sali, potrącił Adama, wbijając mu łokieć między żebra, a potem odszedł pośpiesznie, nawet nie racząc przeprosić.


To nie tak, że James to lubił. Po prostu, gdy widział Amethyst Lennox po prostu coś w niego wstępowało. Nie knuł całymi dniami, jak ją wkurzyć. To działo się w ułamku sekundy. W jednej chwili był normalny, a potem przeobrażał się w koszmarnego dupka.
-        W tym roku zaczęliśmy o wiele wcześniej treningi – usłyszał charakterystyczny zachrypnięty głos. Wyciągnął głowę, aby odnaleźć ją w tłumie.
-        James – powiedział ostrzegawczo Carlisle.
-        Co? Nie mów mojego imienia tak, jakby to było coś złego.
-        Bo czasem jest – westchnął Carl.
Thoper idący za nimi, zachichotał złośliwie. Jim spojrzał na niego z żalem.
-        Nie wiem czy zauważyłeś, J.S., ale ostatnio ty…
Nie dane było Carlowi dokończyć, bo Jim wystrzelił jak sprężyna do przodu, znajdując się w strategicznym miejscu, czyli tuż za plecami Amethyst.
-        W czymś ci mogę pomóc, Potter? – zapytała dziewczyna, oglądając się przez ramię.
-        Nie,  nie… Lennox…- westchnął teatralnie James.- Chciałem tylko posłuchać o waszych próbach zdobycia pucharu. Szkoda, że to pozostanie w sferze marzeń…
-        James! – zawołał ostrzegawczo Carl, ale w tym momencie otworzyły się drzwi jednej z klas i duża grupa uczniów wypłynęła na korytarz. Tłum połknął Carla, oddzielając go od Jima.
Amethyst zmarszczyła grube brwi nad okularami. Kiedy była wściekła, wykrzywiała się komicznie. Jamesa zawsze to bawiło.
-        A możesz mi wyjaśnić, dlaczego to tak sądzisz? – zapytała groźnie, podpierając się pod boki.
-        Wasza drużyna jest tak słaba, że dałbym im radę sam.
-        A więc ja też będę słuchać o twoich marzeniach… Albo o chorej wyobraźni.
-        Wasi ścigający to kretyni. Nie wiedzą gdzie jest bramka.
-        Twoja drużyna to banda bab. Nie umieją grać!
-        Sama jesteś babą!
-        Ale ja umiem! W przeciwieństwie do was, dokładnie wiem co robię!
-        Złościsz się, bo wiesz, że to co mówię, jest prawdą.
-        Nie sądzę, żebyś mógł wsiąść na miotłę w tym sezonie.
-        A niby dlaczego to?
-        Bo twój wielki łeb cię przeważy, ty nadęty bucu!
-        Nie bądź taka pewna siebie, karle!
Tego było dla niej za dużo. Odepchnęła od siebie jednym zwinnym ruchem, a potem stanęła naprzeciw, z różdżką wycelowaną w jego pierś.
-        Nie nazywaj mnie tak! – wrzasnęła, a jej głos zabrzmiał trochę za piskliwie.
-        Co się stało, mała myszko? – kontynuował James, świetnie się bawiąc. – Może tak się zezłościsz, że trochę urośniesz?
Zawarczała niczym rozjuszona kotka i wykrzyczała zaklęcie galaretowatych nóg. Jim jednym, zwinnym ruchem wyciągnął różdżkę z rękawa i odbił jej klątwę. Zaczęli w siebie ładować tyle magii, że starczyłoby na powalenie małego oddziału trolli.
-        Ascendio!- wrzasnęła Amethyst, a James poczuł, że siła zaklęcia porywa go i ciska nim o ścianę.
-        Drętwota! – wydyszał, błyskawicznie wracając do pozycji pionowej. Ale Amethyst zwinnie uniknęła jego zaklęcia. Była od niego o rok wyżej i o wiele bardziej przykładała się do nauki. Jej zaklęcie tarczy nie było takie łatwe do przebicia. 
Po kilku intensywnych minutach, w których tynk sypał się ze ścian od chybionych zaklęć, Jim i Amethyst zupełnie ochrypli. W tym samym czasie ryknęli „expelliarmus”, a ich różdżki odleciały pod sufit. Amethyst niewiele myśląc rzuciła się z pazurami na Jamesa i oboje chwilę później leżeli na podłodze, tarzając się i szarpiąc. Gdzieś z tyłu głowy Jim czuł, że nie powinien jej bić, dlatego jego udział w bójce polegał bardziej na osłanianiu się i przytrzymywaniu jej, aby nie mogła go drapać.
-        Nienawidzę cię Potter! Mdli mnie na twój widok!
-        Świetnie! – warknął James, przyciskając jej drobne ręce do boków, tak, aby nie mogła go dosięgnąć. – Właśnie tego chciałem!
Dookoła zebrał się spory tłumek. Wszyscy uczniowie z upodobaniem przyglądali się tej szarpaninie. Od ich pierwszej bójki stali się sławni. Czasami ludzie ich nawet mobilizowali to kłótni. Wszystkich to strasznie śmieszyło.
Niestety nie Carla.
-        Boże to już się robi nudne – westchnął, patrząc jak jego przyjaciel fryga się po podłodze, a Amethyst Lennox siedzi mu na piersi i okłada go pięściami.
-        A pomyśl, co by było, gdyby się lubili – wtrącił Thoper z tyłu, wbijając ręce w kieszenie.
Carl otrząsnął się ze zgrozą, gdyż ta wizja nawiedzała go w najgorszych koszmarach.
-        Thop – powiedział, odchylając głowę w tył do przyjaciela. – Weź coś zrób.
-        Już się robi, szefie.
Górujący nad głowami gapiów Chris, rozgarnął tłum i wkroczył do akcji. Złapał Amethyst na kołnierz bluzy i odciągnął ją od Jamesa. Wierzgała i szarpała się, chcąc dosięgnąć pazurami też Chrisa.
-        Zostaw mnie ty…ty… yeti! Nie dotykaj mnie tymi małpimi łapskami!
-        Dość tego!
Głos wicedyrektora zmroził powietrze dookoła. Jim chciał się podnieść, ale dłonie mu się ślizgały na posadzce. Amethyst jęknęła żałośnie, podpierając się samymi czubkami tenisówek, aby nie wisieć w powietrzu.
-        Panie Potter… Panno Lennox… - wycedził profesor Adryk, zaplatając ręce na piersiach. Był tak wściekły, że pobladły mu wargi.- Za mną. Do gabinetu.
Kilka upiornych minut później Jim i Amethyst siedzieli w gabinecie wicedyrektora ze spuszczonymi głowami. Dziewczyna pociągała nosem i starała się rozmasować siniaki na nadgarstkach. James był wściekły, bo nie planował dziś dostawać szlaban.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł profesor Longbottom.
-        Wujku – wydusił z siebie Jim, ale Neville zmroził go wzrokiem. Był zły. Od razu widać było, że nie podobało mu się zachowanie młodego Pottera.
-        Fajnie jest mieć wtyki w gronie pedagogicznym, co? – syknęła Amethyst przez zęby, obrzucając Jamesa nienawistnym spojrzeniem. Była przekonana, że przez to on będzie miał złagodzony wyrok za to przewinienie.
Adryk stanął nad nimi i najpierw długo patrzył na Jamesa a potem na Amethyst. Oboje poczuli się, jakby właśnie na szali losu ważyło się ich życie. Wicedyrektor uwielbiał takie dramatyczne, mrożące krew w żyłach pozy. Jim nawet czasem podejrzewał, że nauczyciel w młodości naczytał się powieści grozy albo jest pół wampirem czy wilkołakiem. To by trochę wyjaśniało to zamiłowanie do mroczności.
-        A więc jesteście tu kolejny raz, dlatego, że się pobiliście. Ostrzegałem was, że takie dziecinne zachowanie może być przeze mnie tolerowane do czasu.
-        Jeżeli mogę coś wtrącić, panie dyrektorze – odezwał się Neville, który przysiadł na skraju biurka. – Jestem opiekunem domu pana Pottera, więc sam osobiście chciałbym wymierzyć mu karę.
-        Planowałem, aby wspólnie odbyli szlaban.
-        Z całym szacunkiem, proszę pana, ale gdy znowu umieścimy ich w jednym pokoju, wydrapią sobie oczy – kontynuował Neville, rzucając groźnie spojrzenia Jamesowi. – Jestem blisko związany z rodziną Potterów, ojciec Jamesa to mój przyjaciel, więc czuję się trochę jak jego zastępstwo. Doskonale wiem, co zrobić, aby wreszcie oduczył się bić dziewczyny.
-        Nie biję wszystkich dziewczyn! Tylko ją! – wypalił nagle Jim, niewiele myśląc. Wzmianka o ojcu i jego przyjaźni z profesorem Longbottomem, sprawiła, że na chwilę poczuł się pewniej. Jednak wyraz twarzy wujka mówił, że właśnie powinien się obawiać tego, co go czeka.
Adryk westchnął i swoje spojrzenie skierował na Amethyst, która bardzo się starała zgrywać gieroja, ale bardzo jej to źle szło. Tak naprawdę, to prywatnie ją lubił. Była mądra, świetnie radziła sobie na jego zajęciach, ale nie mógł pogodzić tego faktu z tym, że sprawiała koszmarne problemy wychowawcze. Nie umiał dotrzeć do tej dziewczyny. Żadna jego kara nie pomogła w opanowaniu jej skłonności do agresji.
-        Ma pan rację, profesorze Longbottom – westchnął wicedyrektor, pocierając czoło dłonią. On nawet nie lubił tak naprawdę dzieci. Zgodził się na tą pozycję, tylko dlatego, że wierzył, że uda mu się wychować nowych mistrzów eliksirów i świat przez to stanie się lepszy. Po latach pracy zorientował się, że dzieci nie lubią za bardzo eliksirów, a on nie lubi na tyle dzieci, aby je nimi zainteresować. Dopiero niedawno uznał, że naprawdę nie musi wypuszczać poza mury Hogwartu całych armii znawców, jeden czy dwoje dobrych uczniów na roku to też było coś. Znacznie obniżył standardy, ale zdążył już się z tym pogodzić i jakoś lepiej mu było z tym. Nie miał jednak zamiaru odpuszczać, kiedy chodziło o dyscyplinę. Nigdy, przenigdy. – A więc to zostawia mnie z panną Lennox. Postaram się, aby zapamiętała co nie wypada damie.
Amethyst zacisnęła pięści i wyprostowała się, jakby połknęła tyczkę. Wiedziała już, że to nie będzie dobry dzień.  



Wujek Neville postarał się, aby kara była dla Jamesa jak najboleśniejsza. Z odmętów biblioteki wygrzebał przy pomocy pana bibliotekarza opasłe tomiszcze o tytule „Czarodziej i gentelman – podręcznik savoir vivre dla młodych mężczyzn”. Jim widząc książkę, udał, że wymiotuje na swoje trampki. Neville jednak był bezlitosny. Zadanie jakie dostał, przyprawiło go o ból głowy. Miał przeczytać cały podręcznik, od deski do deski i zreferować go. Co tydzień miał przerabiać jeden rozdział i pisać na jego temat wypracowanie.
-        Wujku… - jęczał Jim, położywszy głowę na stoliku. – Proszę tylko nie to…
-        Jim doskonale wiesz, że na to zasłużyłeś.
-        Wcale nie…
-        James – w głosie Nevilla słychać było ostre nuty.- Masz szczęście, że nie powiedziałem twojej matce. Ginny rozszarpałaby się na strzępy ze złości. Nie tak cię z Harrym wychowali. Nie rozumiem, co masz do tej dziewczyny.
-        Po prostu… ona mnie denerwuje…
-        Słuchaj, nie możesz bić każdego, kto cię denerwuje – Neville, usiadł naprzeciw i podparł brodę pięściami.
W świetle biblioteki widać było wyraźniej blizny na jego twarzy. Jim zawsze się im przyglądał. Wiedział, że to z czasów wojny, ale nigdy nie umiał sobie wyobrazić wujka w walce. Ojca owszem, matkę jak najbardziej, ale wuja Nevilla? Nie, on był za miły i za spokojny. Jak mógłby ponieść na kogoś różdżkę? Czy on w ogóle umiał rzucać klątwy? Ale Albus mówił… Jim przypomniał sobie, jak brat opowiadał o tym jak zaatakowała go wiedźma w Hogsmeade. Mówił, że wtedy skórę uratował mu wujek Neville. Jak to w ogóle było możliwe?
-        Zabieraj się do pracy, Jim – powiedział Neville, wyrywając chłopca z zamyślenia. – Mam nadzieję, że zrozumiesz co chcę ci przez tą karę uświadomić.
James spojrzał w bok, nadymając policzki.
-        Myślę, że to jest lepsze, niż gniew mamy, co?
-        No…
Wieczorem, już o odbyciu pierwszego dnia katorgi Jim wrócił do dormitorium w koszmarnie złym nastroju. Dziewczęta krążyły dookoła niego niczym satelity, starając się wybadać czy powinny podejść czy odczekać na jego lepszy humor.
Po dwóch tygodniach James miał już totalnie dość odwiedzin w bibliotece. Kichał od kurzu i swędziały go oczy. Palce miał wiecznie poplamione atramentem. Jedyne czego się nauczył z tej piekielnej książki, to, to, że wszystko było by na świecie lepsze gdyby nie dziewczyny.
Czasem siedząc sam przez długie wieczory i pisząc, myślał o Amber. O tym, jak w miejscu jego serca zrobiła czarną dziurę. Gdy już minęła mu wściekłość, okazało się, że nie czuje nic. Było mu przykro, bo podobało mu się anielskie uczucie zakochania.
Jego uwagę zwróciła Emerald, która siedziała na kanapie i pisała coś na pergaminie. Nie mógł się przyzwyczaić do jej nowego wyglądu. Sprawiała wrażenie wyblakłej. Przypomniał sobie to, co mówiła Rose. Powoli, powolutku w jego głowie zaczął układać się plan.



-        Jim co do… - zaczęła Emerald, ale nie zdołała dokończyć zdania, bo została wepchnięta do jakiejś pustej klasy. Zamek w drzwiach za nią zgrzytnął. Zorientowawszy się, że nie jest zupełnie sama w pomieszczeniu, odwróciła się i ze złością zaczęła walić w drzwi. – Wypuść mnie Potter! Nie mam zamiaru być z nim chociaż minutę!
-        To na nic – powiedział cicho Dominique, który siedział na parapecie i patrzył na nią ze spokojem. – Jim ubzdurał sobie, że nie wypuści nas, tak długo, aż nie dojdziemy do jakiegoś porozumienia.
Emerald spojrzała na niego z nienawiścią.
-        Nie będzie między nami porozumienia – warknęła. – Wolę zdechnąć tu z głodu, niż rozmawiać z tobą o czymkolwiek.
-        Dobrze.
Siadła na podłodze pod drzwiami, bokiem do chłopaka, aby nie musieć na niego patrzeć. On przed chwilę miał nadzieję, że szalony plan Jamesa wypali, ale w momencie, gdy Emerald na niego spojrzała, zorientował się, że nie było mowy o żadnym porozumieniu. Westchnął ciężko i także usiadł na podłodze, krzyżując nogi.
-        Skoro nie będziemy rozmawiać, to pozwól, że ci coś opowiem. Możesz słuchać, albo nie. Nie ma to większego sensu dla mnie w sumie. Chcę to tylko powiedzieć w twoją stronę, mając nadzieję, że jakoś to do ciebie dotrze.
Nie zareagowała w żaden sposób na jego słowa. Usilnie wpatrywała się w ścianę, zaciskając usta. Dominique uznał jej milczenie za jakiś rodzaj zgody. Z resztą i tak chciał jakoś zapełnić tą okropną ciszę w klasie.
-        Wszyscy mówią, że nie ma wytłumaczenia dla tego, co zrobiliśmy z Louisem. Ja powiem, że jest. Do tej pory godziłem się, że po kolei każdy członek mojej rodziny wrzeszczał na mnie o to. Jednak tobie tylko powiem, że miałem powód, żeby postąpić tak, jak postąpiłem. Podobałaś mi się od dłuższego czasu. Louisowi też. Nie wiem kto pierwszy zwrócił na ciebie uwagę, z resztą to chyba mało istotne. Dlaczego? Bo wiadomo, że swojego dopnie Lou. On zawsze taki jest. Nie mówię, że to złe, bo to nawet czasem się przydaje ta jego mania bycia we wszystkim pierwszym. Od zawsze uważał, że jest starszy, to jemu się należy wszystko, jako pierwszemu. Nawet nie wiesz, jaki był wściekły, gdy dowiedział się, że to ja pierwszy się urodziłem… To głupie, wiem, ale takiego go znam i od zawsze się na to godziłem. To sprawiało, że był szczęśliwy.
Mięśnie na ramionach Emerald lekko się rozluźniły. Mimo, że nadal nie spojrzała na chłopaka, to był to jakiś w sensie znak, że go słucha. Dominique przełknął ślinę i kontynuował.
-        Tak było do czasu, kiedy zorientowałem się, że czasami Lou jest szczęśliwy kosztem innych. Jego dążenie do celu zazwyczaj odbywa się po trupach. On nigdy nie ma wyrzutów sumienia. Ja tak. Tak samo było z tobą.
Nagle Emerald podniosła głowę, a on poczuł ucisk w brzuchu.
-        Louis postanowił zbliżyć się do ciebie, bo chciał dowiedzieć się czy w drużynie macie jakieś tajne taktyki. Byliście najsilniejszym przeciwnikiem puchonów. Uznał, że może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… Jednak, gdy dowiedział się wszystkiego, czego chciał, uznał, że czas to skończyć. On już wtedy miał dziewczynę. No i wtedy napatoczyłem się ja. Widzisz, mój brat nigdy nie był mistrzem subtelności. Gdyby to on z tobą zerwał, prawdopodobnie zrobiłby to w okropny sposób. Zmusił mnie, żebym spotkał się z tobą dwa czy trzy razy, był miły a potem zaaranżował rozstanie w jakiś miły sposób. Na początku nie chciałem się zgodzić, bo uważałem to za głupie. Jednak potem zacząłem myśleć. Naprawdę mi się podobałaś i bardzo chciałem, żebyś nie cierpiała. Zgodziłem się i zagrałem mojego brata przed tobą.
-        Od kiedy? – zapytała nagle ochrypłym głosem Emerald, a on aż podskoczył.
-        Od połowy listopada…
Nie skomentowała tego w żaden sposób, więc uznał, że powinien kontynuować.
-        Okazałaś się jeszcze fajniejsza, niż sobie to wyobrażałem… Louis naciskał, żebym wreszcie z tobą zerwał, więc zacząłem go unikać. Pod koniec roku dopiero zaczął coś podejrzewać i uznał, że musi coś z tym zrobić. Do tej pory tkwiłem w tej beznadziei – ja zakochałem się w tobie, ale ty lubiłaś mojego brata. Nie miałem odwagi ci się przyznać, że nie jestem nim i tak mijały miesiące, kiedy jednocześnie cieszyłem się na myśl o naszym spotkaniu i wcale nie chciałem się z tobą widywać… Za każdym razem, gdy nazywałaś mnie jego imieniem, czułem, że mam ochotę wstać i wyjść. Louis o wszystkim wiedział, ale czekał aż do końca roku. Nie wiem dlaczego tak długo, może chciał mi dać nauczkę. Chyba tak, bo nie wyobrażam sobie, żeby chciał się nade mną pastwić. To nigdy nie było w jego stylu. W końcu uznał, że dość moich męczarni i należy to jak najszybciej zakończyć. I pewnie teraz już rozumiesz, dlaczego stało się to, co się stało. Louis zrobił to dokładnie w swoim stylu – brutalnie i okrutnie. Ja jestem za miękki. Nigdy bym się nie przyznał ci kim naprawdę jestem. Masz całkowite prawo czuć się oszukana, ale chciałem żebyś wiedziała, że nie zrobiłem tego z zimną krwią. Nie chciałem cię zranić, ale przecież nie było tak naprawdę wyjścia z tej sytuacji.
-        Wiesz… To naprawdę nie jest istotne, co powiesz. Nie dbam o to, że robiłeś to dlatego, że nie chciałeś mnie zranić. Wydajesz się miłym gościem, ale to i tak nie zmieni przeszłości…
Dominique mówił tak długo, że teraz słysząc jej głos poczuł się dziwnie. Wreszcie spojrzała w jego stronę. Patrzyła na niego jak na coś obrzydliwego, doskonale zdawał sobie sprawę, że go nienawidzi od stóp do głów, ale mimo to nadal chciał jej dotknąć. Pocałować albo przytulić. Chociaż na chwilę, na jedną sekundę.
Doskonale wiedział, że jest w beznadziejnej sytuacji – kochał dziewczynę, która w najlepszym razie życzyła mu bolesnego urazu, jak nie śmierci. Jednak nie mógł przestać o niej myśleć.
-        Nie chcę mieć do czynienia ani z tobą, ani z twoim bratem. Jesteście za podobni. Po prostu… - zawiesiła głos, a potem potrząsnęła głową, jakby chciała odgonić od siebie jakąś natrętną myśl. – Nie chcę już nigdy w życiu widzieć waszych blond łbów!
Wstała i z całej siły kopnęła w drzwi.
-        Potter! Wypuść mnie! Już skończyliśmy!
Jim uchylił drzwi i zerknął na nią przez szparę.
-        Już wszystko dobrze?
Emerald nic nie powiedziała. Odepchnąwszy go, wypadła na korytarz i wściekła ruszyła przed siebie. Dominique westchnął i wstał, otrzepując spodnie.
-        Stary słuchaj… - zaczął James, zakłopotany. – Myślałem, że tak będzie dobrze…
-        Nie mam do ciebie żalu – odparł kuzyn, przechodząc obok niego i poklepując go po ramieniu. – Dzięki za dobre chęci.
-        Co teraz?
-  Teraz… - Dominique przystanął i przez chwilę przyglądał się obrazowi na ścianie przedstawiającemu grupkę czarownic tańczących dookoła kotła. – Teraz idę schować gdzieś mój blond łeb…