Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Carlisle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Carlisle. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 lutego 2014

Rodział Dwudziesty, w którym różne osoby pakują się w kłopoty.

Jestem paskudna, wiem. Dałam spojler następnego rozdziału a tu tego fragmentu nie ma! Prawda jest taka, że mam ferie (2 tygodnie, bo zaliczyłam absolutnie wszystko!) i dużo czasu do wymyślania, więc wpadłam na ten pomysł. Fragment ujawniony będzie w następnym rozdziale. Dziś spojrzymy na ludzi, którym do tej pory poświęcałam mniej czasu.
Wasza,
Astal



 Chichot za plecami. Złowrogie spojrzenia. Malutkie złośliwości. Amber nie przywykła do tego. Nie miała pojęcia czym sobie na to zasłużyła. Rozumiała, że jej kuzynek ktoś może nie lubić, w końcu Emerald, Sapphire czy Amethyst były dość dziwaczne, ale dlaczego ktoś robił przykrość jej?
Zajrzała do torby jeszcze raz i zagryzła wargi. Cała była pełna błota. Zostawiła ją tylko na chwilę na ławie obok stołu i odeszła, aby przywitać się z Jamesem. Gdy wróciła zauważyła, że wszyscy patrzą się na nią i próbują ukrywać złośliwe uśmiechy. Amber nie miała przyjaciółek wśród dziewcząt w szkole, więc nie miała nawet nikomu powierzyć swoich rzeczy na chwilę do przypilnowania.
Podniosła głowę i rozejrzała się. To stało się nie pierwszy raz. Tydzień temu ktoś wylał jej atrament na głowę, gdy przechodziła przez dziedziniec. Wtedy pobiegła na skargę do Jamesa, a on zrobił z tego wielka sprawę. Od tego czasu złośliwości zamiast ustać, nasiliły się. Gdy szła przez korytarz, nagle rozkleił jej się but, a potem ktoś upaprał jej miotłę czymś co przypominało masę kajmakową. Nigdy nie zniszczono jej nic cennego, nigdy też jej nie zraniono. Przysporzono jej tylko masę sprzątania. Od tej chwili nic już nikomu nie mówiła.
Siadła spokojnie i zabrała się za jedzenie. Bardzo starała się uspokoić i nie dać po sobie poznać, że cokolwiek obchodzi ją zepsuta torba. Nie miała pojęcia, co zrobić ze zniszczonymi podręcznikami i piórnikiem. Siostrze też nie mogła powiedzieć, bo domyślała się, że Jade zrobiłaby wielką awanturę na cały zamek.
Gdy skończyła posiłek, w sumie była tak zdenerwowana, że nie mogła przełknąć za dużo, udała się do dormitorium, rezygnując z popołudniowych zajęć. Koleżanki z klasy odprowadzały ją pogardliwymi spojrzeniami.
W łazience Amber wywaliła zawartość torby na podłogę i zaczęła cicho chlipać.
Nawet nie domyślała się, że wszystkie te ataki były reakcją na jej wcześniejsze zachowanie. Po wygraniu przez Hufflepuff pucharu quidditcha Amber, spuchnięta z dumy, nie mogła się powstrzymać od chwalenia się na głos, jak to jej zagranie przysporzyło drużynie najwięcej punktów. Miała rację, bo grała wtedy świetnie. Tylko czy kogoś to obchodziło? Amber nie miała pojęcia, że fakt, iż jej życie było idealne mógł nie podobać się pozostałym uczniom. Koleżanki z dormitorium miały powoli dość jej świetnego humoru i zabawnych anegdot o Jamesie i jego kolegach. Z początku naprawdę je bawiły, ale potem, gdy zachęcona ich uwagą Amber opowiadała dalej, zaczęły im działać na nerwy. W końcu zaczęły ją ignorować, aby trochę jej przytrzeć nosa. Dziewczyna zamiast pokornie przeczekać tą sytuację, zaczęła pozwalać sobie na złośliwe uwagi. To, co zwykle koleżanki zbywały śmiechem, teraz zaczęły traktować, jak śmiertelne obrazy.
Nadmiar złego Robin nada boczył się na nią, że zgodziła się zostać dziewczyną Jamesa i nie odzywał się do niej od kilku tygodni.
Gdyby Amber była starsza może zrozumiałaby, że ludzie po prostu jej zazdroszczą. Gdyby była milsza, nie mieliby jej sukcesów za złe, ale Amber nigdy nie należała do najskromniejszych czy też najsympatyczniejszych. Nikt nigdy nie uczył jej tego. Dorastała w przekonaniu, że wszystko jej się należy i nie musi za nic przepraszać.
Chwilę trwało nim pozbierała się. W końcu wyjęła różdżkę i zajęła się naprawianiem książek. Na szczęście skończyła, zanim koleżanki wróciły z popołudniowych zajęć. Gdy weszły do pokoju, zastały ją leżącą na łóżku i przeglądającą najnowszy numer Czarodziejskiej Nastolatki. Pogardliwie wydymając usta przeszły obok niej, nie zaszczycając jej dłuższym spojrzeniem.
Amber spojrzała na wiszący na ścianie kalendarz. Do końca roku szkolnego pozostało trzy tygodnie.


-        Już po egzaminach?
Amber podniosła głowę i ujrzała Jamesa, który właśnie dosiadł się do niej.
-        Prawie – odpowiedziała, odkładając książkę na stół.- Została mi jeszcze tylko historia. A ty już?
-        Dziś mam eliksiry, a jutro zaklęcia. Już dziś nie chce mi się uczyć. Więcej i tak nie wcisnę do głowy – zażartował Jim, pukając się w czoło knykciami.
-        A Chris?
-        Hm… - James uśmiechnął się złośliwie, wskazując głową na stół gryfonów. Thoper siedział pochylony nisko nad stertą poplamionych i pomiętych kartek. – W ostatniej chwili nadrabia zaległości z całego roku.
Amber uśmiechnęła się bez humoru i wróciła do książki. James zdziwił się jej brakiem entuzjazmu. Zwykle uwielbiała żartować z nim, szczególnie, gdy tematem był Thoper. Oczekiwał na zwyczajny dla niej wybuch radości, ale ona dziś wyglądała jakoś nieswojo.
-        Coś nie tak? – zapytał, szturchając ją palcem w ramię.
Machnęła ręką odpędzając go, niczym natrętną muchę. Cofnął się, zaskoczony i trochę urażony.
-        Stresują mnie te egzaminy – bąknęła Amber, sama zdziwiona swoim zachowaniem. Musiała skłamać, bo nie chciała, aby Jim wiedział, że sobie z czymś nie radzi. – Mało spałam.
James kiwnął głową na znak, że rozumie. Chwilę siedział cicho, całkowicie nieświadomy, że Amber cały czas jest napięta i zastanawia się czy nadal wszyscy złośliwcy, którzy dokuczali jej od dłuższego czasu, obserwują ich teraz. Ostatnio bała się nawet wyjść z dormitorium by nie narazić się nikomu. Idąc korytarzem rozglądała się czujnie dookoła. Taka stała czujność sprawiła, że nie mogła się skoncentrować i egzaminy nie poszły jej tak dobrze, jak w poprzednich latach. Straciła też humor i wcale nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Próbowała to ukrywać przed Jamesem i Jade. Na razie wierzyli w jej wymówki.
-        Eeeej – odezwał się w końcu James, patrząc na nią niepewnie. – Nie chciałabyś wpaść do mnie w wakacje? Mama często robi grilla i…
-        Oczywiście! – wykrzyknęła Amber, zachwycona. To było jak światełko nadziei w ciemnym tunelu tegorocznych wakacji. To było coś, co mogło poprawić jej parszywy nastój, w jakim teraz była.  Ponad to od dawna chciała poznać rodziców Jamesa. Fakt, że ją zapraszał do siebie znaczyło, iż traktuje ją poważnie. A to bardzo dla niej było ważne.
Rozpromieniła się, a Jim pokraśniał z dumy. Już od dawna nosił się z zamiarem zaproszenia jej, ale trochę się wstydził. W końcu taka akcja z przestawianiem dziewczyny rodzicom, musiała być przeprowadzona w odpowiednim czasie i w odpowiednich warunkach.


Carlisle nigdy nie był najbardziej pewny siebie i przebojowy. Nigdy nie lubił się wyróżniać i zwykle siedział cicho, gdy w klasie nawiązywała się dyskusja. Bardziej żywy stawał się przy przyjaciołach, chociaż i tak nie dorównywał im energią życiową. Z resztą nie miał też tego w genach. Zarówno jego matka, jak i siostry były osobami niezwykle łagodnymi. W ich domu nigdy nikt niepotrzebnie nie podnosił głosu, a wszędzie panowała relaksująca cisza.
Egzaminy zawsze go stresowały a to sprawiało, że źle się czuł. Problemów dostarczała także pogoda. Wiosna w tym roku była wyjątkowo ciepła, a to też pogarszało jego samopoczucie. Carlisle zdecydowanie wolał chłód zimy, który uspokajał go i sprawiał, że czuł się lepiej. Siostry, gdy tylko mogły, chodziły za nim krok w krok, męcząc go o to czy bierze lekarstwa.
Zdenerwowany i zmęczony zaszył się w bibliotece i zajął powtarzaniem materiału do egzaminu z zaklęć. Tu zawsze odpoczywał i miał zwykle gwarancję, że nikt nie będzie mu przeszkadzał, bo ludzie, którym nie zależało na nauce, przychodzili tu tylko w ostateczności.
Nagrzana przez wiosenne słońce wpadające przez wysokie okna sala biblioteczna była przyjemna i cicha. Dookoła pachniało kurzem, a on lubił ten zapach. Między regałami kręciło się tylko kilka osób. Rozmawiali hipnotyzującym szeptem.
Pochłonięty nauką Carl, stracił w końcu rachubę czasu. Nie zauważył, że za oknami zrobiło się już ciemno.
Ocknął się dopiero wtedy, kiedy bibliotekarz zawołał, że za kilka minut biblioteka będzie zamknięta. Carl wstał gwałtownie, ale zaraz usiadł, bo robiło mu się słabo.
-        Wszystko w porządku? – zapytał bibliotekarz, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu.
-        Tak… tak… - wybełkotał Carl, czując, że zaciśnięte na brzegu blatu stołu ręce, zaczynają mu się trząść. – Zakręciło mi się w głowie.
-        Nie ma co się tak stresować egzaminami – pocieszył go bibliotekarz, mylnie odczytując sygnały. – Zmiataj do swojego dormitorium. Musisz się pewnie wyspać przed jutrem.
Carl wstał i chwiejnym krokiem ruszył do wyjścia, ściskając w objęciach książki i notatki. Serce waliło mu tak mocno, że słyszał szum krwi w uszach. Na plecach czuł zimny pot. Od dawna już tego nie czuł, bo pilnował się, aby brać lekarstwa o ustalonych porach. Jego całe dnie były nierozerwalnie związane z patrzeniem na zegarek.
Nie uszedł daleko od biblioteki, gdy zaczęło mu ciemnieć w oczach. Już nie potrafił się uspokoić, panika ogarnęła go całego. Zaczynał oddychać, co raz ciężej i ciężej. Przesunął językiem po górnych zębach, ale nic nie wyczuł, więc miał jeszcze trochę czasu. Nie dużo, ale zawsze była jakaś szansa, że mógł dotrzeć do dormitorium. Jego nogi zdawały się być zrobione z ołowiu, bo podnoszenie ich zaczęło sprawiać mu trudność.
W pewnej chwili tak mocno zakręciło mu się w głowie, że musiał przystanąć i oprzeć się o ścianę. Oddychał głęboko i powtarzał sobie, że przecież za chwilę to wszystko się skończy.
Dojście do wieży Gryffindoru wymagało od niego tytanicznego wysiłku, ale w końcu udało mu się. Po drodze musiał jeszcze kilka razy przystawać. Na szczęście nikogo nie spotkał, więc nie musiał się tłumaczyć, co mu jest.
-        Hasło? – zapytała Gruba Dama.
Carlisle oparł się o ramę obrazu i dyszał głośno. W panice uświadomił sobie, że nie pamięta hasła. Miał pustkę w głowie.
-        Tu jesteś Carly! – usłyszał za sobą znajomy głos. Poczuł ogromną ulgę. To był Thoper. Podszedł do niego i w lot zorientował się, o co chodzi. Zaklął głośno, zerknąwszy na zegarek. – Godzina po czasie.
-        Pomóż – wydyszał Carl, trzęsąc się niekontrolowanie.
Chris złapał książki przyjaciela, a jego samego objął ramieniem i wepchnął przez dziurę za obrazem.
-        Postaraj się na chwilkę opanować – powiedział półgębkiem Thoper, idąc szybko przez pokój wspólny. – Zaraz będziemy na miejscu.
Carl w ogóle nic nie widział. Ledwo słyszał przyjaciela, bo każdy odgłos dudnił mu w uszach niczym uderzenie pioruna. Przemknęli przez pokój wspólny na szczęście pozostając niezauważeni wśród wieczornego gwaru. Gdy dostali się do dormitorium, na szczęście pustego, Chris cisnął książki na ziemię, a Carla pchnął na jego łóżko.
Orientując się, że już jest w bezpiecznym miejscu Carlisle zaczął wyć dziko i zwijać się z bólu. Thoper klnąc paskudnie rzucił się do szafki nocnej przyjaciela i wyciągnął pudło z lekami.
-        Możesz mówić? – zapytał z paniką w głosie, odwracając się do przyjaciela.
Niestety, Carl go nie słyszał. Zwinął się w kłębek i cały się trząsł. Zacisnął konwulsyjnie pięści na kołdrze, tak mocno, że zbielały mu knykcie. Chris, który był obecny przy pierwszym ataku Carla w szkole, wiedział, że nie ma wiele czasu. Nigdy, ale to nigdy nie chciał już widzieć przyjaciela w takim sanie. Zerwał się z kolan i pobiegł do drzwi. Wychylił się i ujrzał na dole Jamesa, siedzącego na kanapie i udającego, że się uczy.
-        Jiiiim – zawołał, siląc się na spokojny ton, chociaż miał ochotę panikować i krzyczeć histerycznie. – Skocz tu do mnie na górę.
James przybiegł, bo zorientował się po minie przyjaciela, że coś jest nie tak.
-        Atak? – zapytał, domyślając się, a Thoper potwierdził.
-        Siadaj na nim, bo zaraz będzie za późno!
-        Kartka jest w szafce! Z tyłu!
Jim wskoczył na łóżko i złapał Carla za nadgarstki. Kolanami ścisnął mi łydki. Chris w tym czasie wgrzebał z szuflady kartkę, gdzie zapisana była kolejność lekarstw. Na szczęście jakiś czas temu udało im się przekonać Carla, żeby napisał ją. W prawdzie opierał się na początku, bo nie wierzył, że jeszcze raz zdarzy się, że zapomni lekarstw. Cały czas powtarzał z wielkim przekonaniem, że będzie się pilnować. Być może po prostu nie chciał myśleć, że jeszcze kiedyś mógłby dostać ataku. W końcu jednak zgodził się. Kartka ta przeleżała równo cały rok w jego szufladzie.
-        Pośpiesz się! Nie mogę go utrzymać! Jest silniejszy! – zawołał James, siłując się z Carlem. – Thoper!
James cały się spocił i był czerwony z wysiłku.
-        Nie poganiaj mnie, do jasnej cholery!
Ręce Chrisa trzęsły się, gdy wyjmował z pudełka wszystkie butelki z eliksirami. Owszem, obserwował zawsze Carla, gdy ten je pił, ale przecież nigdy mu w tym nie pomagał. Nie miał pojęcia, czy jeżeli się pomyli, to przyjaciel przypłaci to życiem.
Za plecami usłyszał głośne przekleństwa i odgłos rozdzieranego materiału. Potem nastąpiło głuche uderzenie, a James jęknął. Carl rzucał się, co raz bardziej, a Jim powoli słabł. Koszula, mokra od potu, przykleiła mu się do pleców. Czuł, jak ostre paznokcie Carlisle wbijają mi się w przedramiona, ale wiedział, że mimo to nie może go puścić.
-        Thoper to nie jest śmieszne! On nas zaraz pozabija!
Chris wymawiając na głos to, co napisane było na kartce, podawał eliksiry Carlowi, wlewając je w mu na siłę do ust.
-        Uważaj! – zawołał Jim, ale było za późno.
Carl oswobodził jedną rękę i zamachnął się. Chris nie zdążył się odsunąć i oberwał w policzek. Krew pociekła mu po brodzie. Zasyczał, ale nie przerwał odmierzania leków.
Po najdłuższych dziesięciu minutach w ich życiu, Carl w końcu zwiotczał i przestał się ruszać. Jim wydał z siebie westchnienie ulgi i siadł w nogach łóżka, opierając się jedną z kolumienek.
-        Mam ochotę go zabić – wyznał, leżący na podłodze, Chris. Otarł pot z czoła.
Siedzieli w milczeniu, dysząc ciężko. James przetarł twarz zasłoną łóżka. Wyciągnąwszy ręce przed siebie zobaczył czerwone ślady podrapać na dłoniach. Z niektórych sączyła się krew.
Po jakimś czasie Carl poruszył się, ale już nie konwulsyjnie, tylko spokojne. Cały przód koszuli miał zachlapany eliksirami. Włosy miał mokre od potu i przyklejone do czoła. Pościel dookoła niego była skopana. Otworzył oczy i ujrzał Jamesa, szczerzącego się do niego.
-        Obudził się? – zapytał z podłogi Chris, a James skinął głową. - Wisisz nam kolejną przysługę, dupku.
-        Czuję się, jakby mnie smok wyrzygał – oświadczył Carl, a Jim kopnął go w akcie zemsty.


W końcu rok szkolny się skończył. Uczniowie załadowali wszystko do swoich kufrów, upchnęli zwierzaki do klatek i koszy, a potem ruszyli do powozów, które miały zawieźć ich na peron w Hogsmeade.
Jim, Chris i Carl w szampańskich humorach załadowali się do pociągu. Wszystkich dziwiło, że przez ostatnie dwa tygodnie James i Thoper byli jeszcze bardziej złośliwi dla przyjaciela, a on znosił to z radością. Nikomu nie mieli zamiaru się tłumaczyć. Ich tajemnica była czymś, co zbliżało ich bardziej niż cokolwiek innego.
I tym razem w ich przedziale było głośno i wesoło. Robili więcej zamieszania niż cała reszta pociągu. Znajomi chętnie do nich zaglądali, co wzbudzało nowe wybuchy wesołości.
Pod koniec podróży wszyscy trzej umówili się, że spotkają się niedługo na sławnym już grillu rodziny Potterów. Słysząca to Amber, trochę posmutniała, bo miała nadzieję, że będzie jedynym gościem. Potem okazało się, że nawet Sapphire dostała zaproszenie. Mimo wszystko Amber nie straciła dobrego nastroju. W końcu opuszczała szkołę na całe dwa miesiące i bardzo wierzyła, że jej koleżanki we wrześniu zapomną o wszystkim.
Przysłuchując się trajkotaniu Jamesa i Chrisa, zerknęła na korytarz przez oszklone drzwi. Robin szedł gdzieś w stronę lokomotywy. Zobaczywszy ją, zatrzymał się i wykonał taki ruch, jakby chciał wejść do przedziału, ale zorientował się ona nie jest sama, więc przyśpieszył i zniknął jej z oczu.
Wściekły Robin przecinał się obok idącego powoli korytarzem Scorpiusa Malfoya. Zabijał on czas włócząc się w te i z powrotem. Nie udało mu się znaleźć pustego przedziału tylko dla siebie. Nie chciał siedzieć z obcymi ludźmi, więc nie miał innego wyjścia. cała ta sytuacja sprawiła, że wyglądał na jeszcze bardziej ponurego niż zwykle. Przechodząc obok przedziału, gdzie siedział Albus posłał mu tęskne spojrzenie, ale Potter nie zauważył go, zajęty graniem z Rose i Darcy w karty. Zagapiwszy się, wpadł na idącego korytarzem z naprzeciwka jednego z bliźniaków Weasley. Nie miał pojęcia, którego, bo tak jak reszta szkoły nie umiał ich rozróżnić.
-        Patrz gdzie idziesz – burknął Weasley i poszedł dalej, nie oglądając się nawet i nie chcąc słuchać przeprosin Scorpiusa.
I dobrze, pomyślał Malfoy. I tak by ich nie usłyszał, dupek jeden.
Być może Scorpius nie przepadał za swoim ojcem, ale nie udało mu się całkowicie odciąć od swoich genów. Tak samo, jak Draco, jego syn był dumny i prędzej dałby się pokroić, niż przyznałby się do błędu czy winy.


Louis wzdrygnął się, gdy wpadł na niego ten Malfoy. Nie lubił gościa. Wyglądał, jakby uważał się za lepszego do wszystkich, a przecież był synem parszywego zdrajcy. O tak, Louis doskonale wiedział, kim jest ojciec Scorpiusa. Tak naprawdę to wiedział wszystko o wszystkich. Od kogo? Cóż, matka nigdy nie była najlepsza w trzymaniu języka za zębami. Taka natura, nie jej wina. Cokolwiek ją trapiło, to od razu musiała o tym mówić.
Na szczęście szybko mu Malfoy wyparował z głowy, bo oto na swojej drodze spotkał kolejną osobę, idącą mu naprzeciw. Była o wiele ciekawsza dla oczu, niż jakiś blady ślizgon. Głównie dlatego, że jej spódniczka była interesująco krótka, a włosy miały niesamowite kolory. Znał ją z widzenia, w końcu grała w drużynie gryfonów, ale mieli razem tylko jedne zajęcia i do tego łączone z była to historia, więc Louis nigdy wtedy nie rozglądał się dookoła, zajęty notowaniem. Ponad to, aż do tej pory, dziewczyna ta nie wyróżniała się zbytnio z tłumu. Dopiero od niedawna jej włosy nabrały szalonych barw. Wcześniej, o ile dobrze sobie Louis przypominał, miały nieciekawie mysi kolor. Kolczyki na jej twarzy i w uszach też pojawiały się stopniowo. Ostatnim elementem transformacji dziewczyny była ta spódniczka, która była tylko trochę dłuższa od minimum programowego.
-        Proszę bardzo – powiedział, przylegając do ściany, aby ją przepuścić.
-        Dziękuję, ale muszę zajrzeć też tu – powiedziała Emerald Lennox, wskazując na przedział. – Szukam mojej szalonej rodziny.
-        Niesamowity zbieg okoliczności. Ja także wyruszyłem z taką misją – oświadczył Louis, uśmiechając się czarująco.
Odwzajemniła uśmiech, a on zauważył, że ma zabawny kolczyk w policzku, imitujący dołeczek. Dodawało jej to jeszcze więcej uroku.
-        Mojej rodziny jest dużo, więc zajmie mi to trochę – poinformowała go Emerald, ruszając przed siebie, a Loius, sam nie wiedząc dlaczego, ukłonił jej się dworsko.
-        Loooou! – usłyszał za sobą głos Rose, wychylającej się z otwartych drzwi przedziału.
-        Tak, kuzynko?
-        Co robisz? Nie gap się. Chodź pogramy w karty.
-        Zawsze cię ogrywam, Rosy – westchnął Louis, udając znudzenie.
-        Tym razem ci się nie uda.
Złapała go za rękaw i wciągnęła do przedziału. Nie lubiła tej jego maniery, której ostatnio nabrał. Zachowywał się niczym wielki panicz, odkąd jego dom zdobył puchar w quidditchu. Na szczęście przy niej zaczynał znów zachowywać się normalnie.
Jakiś czas później pojawił się Dominique z informacją, że Victorie gania po całym pociągu, starając się zaprowadzić wszędzie ład. Jako, że był to jej ostatni rok, była bardzo spięta. Chciała być idealnym prefektem aż do samego końca. Gdy jej kuzyni i brat byli w trakcie drugiej rozgrywki w eksplodującego durnia (podczas pierwszej Rose przegrała haniebnie), Victorie przebiegła za szybą z miną nadzorcy więziennego. Chwilę potem rozległ się daleki pisk i pojawił się Jim sprintem przemierzający pociąg w odwrotnym kierunku. Co ciekawe całą głowę miał mokrą. Albus widząc brata tylko westchnął, ale wcale nie miał ochoty się nawet podnosić. Zasługiwał na chociaż jeden wieczór odpoczynku. Świetnie poszły mu egzaminy, nawet lepiej niż Darcy, co w sumie bardzo ją zezłościło i nie odzywała się do niego cały wieczór. Rose też nieźle sobie poradziła na egzaminach, chociaż oblałaby eliksiry, gdyby profesor Adryk nie przymknął oko, na to, że trochę eliksiru wylało jej się na stół i stopiło fragment blatu.
W końcu pociąg dotoczył się na stację w Londynie. Głośna, rozgadana i śmiejąca się fala dzieciaków wylała się na peron i zmieszała z tłumem rodziców i krewnych, oczekujących na nich. Lily zobaczywszy braci rozpędziła się i rzuciła się im na szyje. Zawisła niczym mała małpka i takie same wydawała odgłosy radości.
Zanim James się zorientował, Amber została wessana przez tłum. Nie zdążyli się nawet pożegnać, więc czuł się zawiedziony. Jeszcze w samochodzie, gdy już ojciec wcisną kufry do bagażnika i wszyscy usadowili się w środku, przez szybę wypatrywał Amber na parkingu. Niestety, jej rodzina nie podróżowała w ten sposób. Rodzice zauważyli jego małomówność, ale uznali, że po prostu daje tym razem dojść do głosu Albusowi.
Wieczorem w domu James podszedł do rodziców, gdy siedzieli na kanapie i oglądali wiadomości i odchrząknął znacząco. Spojrzeli na niego pytająco.
-        Chciałbym wiedzieć, czy w tym roku także będziecie urządzać grilla u nas na ogródku?
Ginny potwierdziła skinieniem głowy, ciekawa dalszego ciągu wydarzeń.
-        Czy mógłbym zaprosić kilku gości?
-        Synu, zawsze zapraszasz gości – powiedział Harry, jak zwykle nie wyczuwając powagi sytuacji. - Chodzi o Chrisa i… tego małego, tak?
-        Carla – dopomogła Ginny.
-        Tak. Ich też, ale chce zaprosić też Amber.
-        Amber? – zdziwił się Harry, szybko stając sobie przypomnieć czy której z małych przyjaciół dzieci ma tak na imię. Na szczęście żona przyszła mu z pomocą.
-        Oczywiście będzie nam bardzo miło poznać twoją dziewczynę, Jimbo – uśmiechnęła się i sięgnęła, aby potargać synowi włosy.
Jim rozpromienił się, a potem czmychnął do swojego pokoju. Tam rzucił się na łóżko i zaczął wierzgać z uciechy.

Lato zapowiadało się wprost idealnie. 

niedziela, 15 września 2013

Rozdział Piętnasty, w którym wiele się dzieje i wiele osób chce się mścić.

Zostałam niewolnikiem. Potrzebuję kasy, dlatego zgodziłam się spędzać każdą sobotę w pracy i do tego jeżdżę na każdą sesję plenerową. Przepraszam za tą zwłokę w pisaniu, ale zepsułam bardzo drogi telefon (do tego właściwie nówkę sztukę) i potrzebuję kasy na jego naprawę :C 
Mam nadzieję, że ten rozdział nikogo nie zawiedzie. 
Pozdrawiam,
Wasza Astal z bolącą głową, bo jej praca jest mącząca, a wczoraj wróciła do domu o trzeciej nad ranem. 



Pierwszy mecz, w którym James miał zagrać na pozycji szukającego miał odbyć się w pod koniec kwietnia, tydzień przed Wielkanocą. James całymi dniami chodził tak zdenerwowany, że nie kontaktował na lekcjach. Wieczory spędzał na treningach z drużyną lub samotnych. Resztę czasu pochłaniały mu randki z Amber. Doprowadziło to do tego, że Chris był chory z zazdrości. Przyjaciel nie miał dla niego w ogóle czasu i do tego olewał bezczelnie spotkania, na których mieli planować kolejne kawały. W końcu skończyło się to jedną wielką awanturą, po której Thoper wyszedł dramatycznie z pokoju wspólnego.
-        Wydaje mi się, że to pachnie rozwodem – zażartował Carl, kiedy Chris siadł obok niego w bibliotece. Całe jego długie ciało wyrażało wściekłość.
-        Niepodobna mi się, że jakaś lala mówi mojemu kumplowi co ma robić.
-        Daj spokój, Amber jest fajna.
-        Co raz mniej ją lubię, wiesz?
Carlisle przewrócił oczami i zamknął książkę. Chris przeszkadzał mu swoimi fochami w nauce.
-        Chris idź sobie – poprosił grzecznie. – Nie masz jakiegoś kawału do opracowania?
-        I kto to mówi, Carly?
-        Przynajmniej wtedy siedzisz cicho. Sio.
Thoper powlókł się do wyjścia, mrucząc gniewnie pod nosem. W progu zobaczył bliźniaków Weasleyów, kroczących ramię w ramię. Wyciągnął swoje długie ramiona i zgarnął obu do siebie.
-        Idziemy panowie, mamy robotę – zakomenderował, a oni zgodnie zrezygnowali z naukowej wyprawy do biblioteki i poszli z nim.
Mieli tyle szczęścia, że po drodze do wieży Gryffindoru spotkali Jamesa włóczącego się z Amber po zamku. Louis złapał kuzyna za krawat i poholował jak najdalej od dziewczyny.
-        Hej! – oburzyła się Amber. – Tak nie można!
-        Nazywam się Weasley! Ja mogę wszystko, skarbie! – zawołał Louis, odwracając się przez ramię.
Amber nadęła policzki i tupnęła nogą, ale oni byli już za daleko, aby widzieć jej fochy.
James dał się prowadzić kuzynom na błonia, gdzie zasiedli i pochylili się ku sobie, niczym spiskowcy.
-        Mam coś, co mogłoby nam pomóc – oświadczył Louis, grzebiąc w torbie. – Dostałem od wujka George'a.
-        To dopiero prototyp – uściślił Dominique.- Ja uważam, że nie powinniśmy tego jeszcze używać.
-        Jak to dostałeś? Wysyła ci takie rzeczy? – zapytał James, tonem ociekającym zazdrością.
-        Czasami. Mówi, żebyśmy się tym pobawili i wypróbowali.
-        Szaloooone – powiedział Chris, wyjmując z rąk kolegi nieduże pudełko tekturowe ze znakiem Magicznych Dowcipów Weasleyów.
-        Co to jest? – dociekał James.
-        Błyskawiczna galaretka. Sposób użycia: dodać wodę i odczekać kilka sekund – przeczytał Chris. Z każdym słowem jego uśmiech się poszerzał.
-        Wystarczy tylko wybrać miejsce, dzień i ofiarę – odezwał się Louis, marszcząc jasne brwi.
Zasępili się wszyscy, bo to była najtrudniejsza część ich planu. Trybiki w głowach całej czwórki pracowały na najwyższych obrotach. Pochylili się ku sobie i zmarszczyli brwi.
Takich właśnie zauważył ich wicedyrektor, wyglądający przez okno swojego gabinetu. Zmrużył oczy i przyglądał się tej podejrzanej czwórce. Od dłuższego czasu, wydawało mu się, że coś z nimi jest nie tak. Podczas draki w Noc Duchów wyglądali na za bardzo zadowolonych, jak na jego gust. Profesor Adryk nie odszedłby tak daleko, gdyby nie był dobrym pedagogiem. Doskonale umiał rozpoznawać i eliminować rozrabiaków. Nigdy jeszcze nie przyłapał tamtego kwarteciku na brojeniu, ale był pewien, że to tylko kwestia czasu.
Chłopcy na dole poderwali się na równe nogi i pobiegli do zamku. Adryk usiadł wygodnie za swoim biurkiem. Tak, pomyślał profesor. Tylko kwestia czasu, aż złapie ich za łapki i zaprowadzi rządkiem do dyrektorki.



-        Sport jest bez sensu – powiedziała Rose, na widok Jamesa, który usiadł za stołem. Jim i Chris wydali na raz z siebie odgłosy oburzenia i spojrzeli na nią tak, jakby właśnie zaklęła szpetnie.
Był poranek i wszyscy siedzieli za stołem gryffindoru i jedli śniadanie. Albus, tak jak i Darcy, patrzył na Jamesa skosem. Fakt, że miał włosy sklejone jakąś mazią i do tego obsypane pomarańczowymi piórkami, musiał na to bardzo wpłynąć. Jim jednak zachowywał się tak, jakby nic się nie stało.
-        Jimbo, twoje włosy… - zaryzykował Albus, ale zamarł, gdy brat na niego spojrzał, zamilkł, postanawiając zająć się swoją owsianką.
-        Miałem tylko małą wymianę zdań pewnym zawodnikiem drużyny Slytherinu. Nie podobało mu się to, że ja zamierzam wygrać w najbliższym meczu. On miał zupełnie inne zdanie na ten temat. Wcale mu się nie podobało, że ich drużyna nie zajmie trzeciego miejsca, tylko spadnie na czwarte.
-        Poza podium – powiedział Carl, kiwając głową.- To zrozumiałe, że się zdenerwował i cię tak przyozdobił.
-        Dlatego uważam, że sport jest bez sensu – powtórzyła Rose, a Jim i Chris znowu wydali ten dźwięk. – O tym mówię! – zawołała obronnie, wskazując na głowę Jamesa.- Ludzie, którzy nawet cie nie znają, przeklinają cię na korytarzach! I dlaczego? Bo jesteś członkiem jakieś drużyny…
-        Jakiejś? – zawołali równocześnie Jim, Chris i Albus.
-        Rosie zamknij się, bo rodzina cię zamorduje – zachichotała Darcy, a przyjaciółka spojrzała na nią skosem.
-        Po prostu uważam, że to wszystko jest głupie.
-        W sporcie nie ma nic głupiego, Rose!
Rose nie wytrzymała i wstała, aby naprawić włosy kuzyna. Ściągał na siebie uwagę i głupio jej było, że tak wszyscy się na nich gapili. Katem oka zobaczyła wchodzącego do wielkiej sali Malfoya. Łypnął na nią, a ona za wszelką cenę chciała pokazać mu, jak bardzo go nienawidzi, że ręka jej zadrżała. Z różdżki posypały się różowe iskry, które podpaliły piórka na łbie Jamesa.
Rose wrzasnęła, machając różdżką rozpaczliwie. Albus wstał tak gwałtownie, że stół się zatrząsł. Dzbanek soku wylał się na Darcy, a jajecznica wylądowała na książce Carla. Chris zawył, bo oberwał łokciem przyjaciela w brzuch i wsadził rękę w dżem. James orientując się, co właśnie dzieje się mu na głowie ryknął i wstał, przewracając Rose.
Powstało koszmarnie głośne zamieszanie. Wszyscy patrzyli na szaloną grupkę gryfonów, miotających się dookoła stołu. Ślizgoni pokładali się ze śmiechu.
Sytuację uratowała Amber, wkraczając do akcji. Złapała dzbanek mleka i wsadziła go na głowę Jamesowi, gasząc tym skutecznie pożar.
-        Będę cię wielbić na wieki – wydusił z siebie James, spod stołu.
Amber posłała wszystkim triumfalne spojrzenie, a Chris patrząc na nią poczuł się nawet trochę źle, że był na nią wściekły.
-        Mały nerw przed meczem? – zapytała Amber, uśmiechając się złośliwie.
-        Cicho siedź, Berry – odezwała się Emerald, która dosiadła się do nich właśnie w tej chwili. Od kilku tygodni, dokładnie od momentu kiedy Ravenclaw pogromił Slytherin, dając Hufflepuffowi możliwość na puchar Quidditcha, miała serdecznie dość kuzynki. Nie mogła dosłownie na nią patrzeć, gdyż Amber nie przestawała triumfować. Nie musiała nawet nic mówić, przechadzała się po korytarzach ze swoją idealną cerą i złotymi włosami, a Emerald miała ochotę ją udusić.
-        Zazdrosna? - zapytała Amber kuzynki, głosem słodkim jak miód. 
Emerald spojrzała na Jamesa, jakby chciała powiedzieć „nie daj plamy, bo tego nie przeżyję”.



-        Wybrałem już cel – powiedział nagle James.
Bliźniacy Weasleyowie podnieśli głowy i ujrzeli stojącego nad nimi kuzyna. Dosłownie kipiał ze wściekłości. Miał kilka zadrapań na twarzy i mokre buty.
Niestety po wydarzeniach podczas śniadania, Jim miał nieprzyjemność brać udział w jeszcze kilku przykrych sytuacjach. Dwa razy w ciągu tygodnia przeklinano go, a niezliczoną ilość razy podstawiano mu nogę. Ślizgoni zachowywali się naprawdę podle.
-        Zrobimy, że ich zaboli – obiecał Louis, uśmiechając się paskudnie.
Wszyscy trzej pognali po Chisa, a potem zwołali naradę. Siedzieli do późna i dokładnie rozpracowywali plan działania. Kilka razy musieli nawet się przenosić, bo wicedyrektor wyraźnie się na nich uwziął i kręcił się w ich pobliżu. W końcu zabarykadowali się w jednym z pustych lochów i przy wyczarowanym przez Dominique świetle pochylali się nad mapą Huncwotów.
Za każdym razem, kiedy to robili, James czuł się niczym wybraniec kontynuujący rodzinną tradycję uprzykrzania życia szkole. Często myślał o dziadku, jako o czymś w rodzaju przewodnika duchowego. Zwierzył się z tego bratu, ale Albus wyśmiał go. James postanowił się już z nikim nie dzielić swoimi przemyśleniami dotyczącymi rodzinnego dziedzictwa.
Datę ustalili na ten sam dzień, co mecz Grffindor kontra Slytherin. Amber dowiedziawszy się o tym, ostrzegała Jamesa, że nie powinien się rozpraszać niczym dzień gry, ale nie miał zamiaru jej słuchać. Jej nikt nie dokuczał od tygodnia, bo była ulubienicą szkoły. W ostatnim meczu broniła bramek tak widowiskowo, że co raz częściej zdarzało się na przerwach, że uczniowie podchodzili do niej i prosili o autograf. Była w swoim żywiole. Kochała być w centrum uwagi i z początku to Jamesowi w ogóle nie przeszkadzało, ale zaczęło drażnić, kiedy dostał się do drużyny i stali się rywalami.
Nadszedł wreszcie dzień poprzedzający mecz. James cały czas starał się unikać ślizgonów i większość czasu spędzał ze swoją miotłą. Wystrzegał się także Rose, która nie umiała się wprost powstrzymać od głupich komentarzy na temat bezsensowności sportu. Nie był pewny czy z całego tego napięcia nie puszczą mu nerwy i nie udusi gadatliwej kuzyneczki.
Tego wieczora położyli się do łóżek cali w emocjach.  Czekali aż wybije północ a koledzy z dormitoriów usną wreszcie. Według umowy mieli się spotkać o pierwszej w nocy. Wybrali tą godzinie, bo Louis uważał, że spotkanie o północy jest zbyt dramatyczne i wolał mieć jeszcze godzinę spania.
James wyskoczył z łóżka pierwszy i tak nie zmrużył oka. Chris zaplątał się w swoje prześcieradło i runą na przyjaciela.
-        Złaź ze mnie, kretynie – wycedził Jim przez zęby, próbując się wyplątać z długich kończyn Thopera.
Carlisle powiedział i obaj zamarli w głupich pozach na podłodze. Na szczęście przyjaciel mówił coś przez sen. Wymknęli się na paluszkach i spotkali bliźniaków, czekających na nich na korytarzu. Mieli oni na sobie grube szlafroki, ale i tak dygotali z zimna. Jim i Thoper jakoś nie pomyśleli o tym, aby zabezpieczyć się przed zimnem. Gdy szli w stronę wyznaczonego celu czuli skutki swojej głupoty, trzęsąc się w swoich cienkich piżamach.
-        Daleko jeszcze? – zapytał w końcu Chris, szczękając zębami.
-        Jeszcze… jeszcze… - mruczał Jim, uważnie obserwując mapę. Nagle zatrzymał się i zrobił wielkie oczy. Idący za nim chłopcy powpadali na niego. – Cholera, Adryk!
-        Co?!
-        Idzie na nas!
-        Teraz?
-        Tu?
James rozejrzał się nerwowo dookoła. Wicedyrektor był naprawdę blisko, na końcu korytarza. Być może nawet słyszał ich głosy. Zamachał rozpaczliwie rękami, aby chłopcy się zamknęli i zaczął skanować mapę uważnie.
-        Za gobelin – rozkazał, łapiąc jednego z kuzynów za ramię i wlokąc go do tajemnego przejścia.
Upchnęli się tam we czterech i zamarli. W momencie, gdy Jim puścił klamkę drzwi, na korytarzu rozległy się kroki. Brzmiało to tak, jakby komuś bardzo zależało, aby nie zostać usłyszanym. Chłopcy bezwiednie wstrzymali oddechy.
Profesor Adryk był co raz bardziej sfrustrowany. Nie spał całą noc, bo tak bardzo zależało mu na przyłapaniu tej czwórki. Patrolował korytarze, ale bezowocnie. Miał nadzieję, że to właśnie dziś nastąpi jakiś atak, albo chociaż chłopcy będą czynić przygotowania. Niestety był o wiele lepszym mistrzem eliksirów, niż nocnym łowcą.
 Nie miał zielonego pojęcia, że gdy on wspinał się co raz wyżej, na najniższym piętrze Jim. Thoper, Louis i Dominique realizowali swój szatański plan zemsty, czołgając się w bardzo niskim korytarzu, pełnym dziwnych bulgotów, szmerów i syknięć.
-        To jest obrzydliwe – oznajmił Dominique, stękając.
-        Komuś śmierdzą stopy? – zażartował Jim, będący na czele kolumny.
-        Jeżeli nawet, to ich zapach mógłby tylko poprawić ten smród tu. Jedzie tu, jak w ścieku.
-        My przecież jesteśmy w ścieku, bracie.
-        Gdybyśmy wiedzieli, że jesteś taki delikatny, to byśmy cię zostawili w łóżku, Domi…
-        Jesteśmy u celu
-        A więc panowie… Czas na show!



Nadszedł wreszcie ranek. Była piękna słoneczna sobota. Warunki dla meczu były wprost doskonałe. Miał się on zacząć dopiero po drugim śniadaniu, więc uczniowie i nauczyciele mogli sobie pozwolić na dłuższe wylegiwanie się w łóżkach, ale prawie cały zamek został postawiony na nogi ciut świt.
Wszystko zaczęło się trochę przed ósmą rano. Wtedy to zbudził go przerażony wrzask i odgłosy zamieszania.
Adryk śpiesząc na miejsce zdarzenia i zakładając w pośpiechu szlafrok, zorientował się, że po piętach depczą mu czterej młodzieńcy. Nie zdziwił się bardzo, gdy okazało się, że to dwóch Weasleyów, Potter oraz Bellamy. Oczywiście udawali, że znaleźli się tu tylko przypadkiem i wcale nie mieli pojęcia, o co chodzi w zamieszaniu.
Gdy Adryk dotarł do Sali Wejściowej odkrył, że wszyscy uczniowie Slytherinu stoją w piżamach po kostki w jakiejś mazi. Cali byli mokrzy i dygotali z zimna. Ta dziwna ciecz napływała ze strony lochów, tak gdzie znajdowało się wejście do ich pokoju wspólnego.
-       Co się tu dzieje?! – zawołał profesor, w ostatniej chwili unikając poślizgnięcia się na schodach. Woźni, którzy próbowali zapanować nad tym chaosem, spojrzeli na niego bezradnie.
-       Rura pękła, panie profesorze – poinformował go prefekt ślizgonów, podchodząc do niego i szczękając zębami.
-       Zalało nam tym sypialnie! – zawołała jakaś dziewczyna. – Wszystko zniszczone!
Stłumiony chichot zza pleców Adryka nie wróżył nic dobrego. Odwrócił się szybko, ale na twarzach nie było śladu wesołości, tylko niewinne zaskoczenie. Potter wyglądał nawet tak, jakby był zmartwiony całą tą sytuacją.
Inni uczniowie z pozostałych domów zaczęli się schodzić i przyglądać wściekłym i mokrym ślizgonom. Niektórzy byli tylko trochę ogalaretkowani, większość jednak była cała oblepiona na fioletowo. Podłoga była naprawdę śliska, więc każdy kto zrobił chociaż więcej niż dwa kroki lądował na brzuchu czy pupie. Reszta szkoły miała wspaniałą zabawę. 
Nauczyciele i woźni bezradnie brodzili przez galaretkę, starając się pomóc jakoś poszkodowanym uczniom. Najbardziej jednak wściekła była drużyna quidditcha, bo nie dane było im się wyspać.
-        To wszystko jego wina! – zawołała jedna z dziewcząt z drużyny, pokazując na Jamesa.
James zrobił przerażoną i zarazem zaskoczoną minę, a gdy tylko nauczyciele się odwrócili w stronę rozwścieczonych śliz gonów, uśmiechnął zawadiacko i bezgłośnie powiedział do dziewczyny „udowodnij mi to”.



Mecz przeniesiono na popołudnie ku wściekłości ślizgonów. Jamesowi udało się nawet załapać krótką drzemkę. Kiedy w pokoju wspólnym Gryffindoru panowało ogólne odprężenie i spokój, w Slytherinie wszyscy byli ekipą sprzątającą i usuwali fioletową galaretkę. Gdy już wreszcie wszyscy znaleźli się na stadionie ślizgoni byli wściekli i cały czas mieli wrażenie, że nie wyschli do końca („efekt trwałego nawilżenia, jako jeden z efektów ubocznych” powiedział z dumą Louis).
Drużyna gryfonów po mowie motywacyjnej swojej kapitan, wyszła na boisko, witana gromkimi brawami.  Teraz wszyscy wiedzieli, że nie powinni zadzierać z gryfonami, bo może ich zaboleć tak, jak ślizgonów.
Niestety potrzeba było o wiele więcej niż powódź z fioletowej galaretki, aby złamać ducha przeciwnika. Mecz naprawdę był ostry. Stawką tak naprawdę nie było trzecie miejsce, a honor.
Siedzący między Darcy i Rose Albus doskonale wiedział co teraz chodzi po głowie bratu. Widział jego maleńką sylwetkę w dole, na murawie i prawie czuł, jak Jim się trzęsie z ekscytacji i stresu.
Niestety kawał Jamesa i jego towarzyszy tylko rozwścieczył ślizgonów. Wzięli sobie za punkt honoru, aby sfaulować Jima. Pozostałym też nie odpuszczali. Emerald musiała ratować się ucieczką, dwaj pałkarze ruszyli wprost na nią. Za to podyktowano rzut karny dla Gryffifndoru, bo kafla nawet nie było pod bramką.
Wrzaski na trybunach było co raz głośniejsze. Z jednej strony gryfoni wydawali odgłosy oburzenia, a z drugiej ślizgoni dopingowali swoich. Po bokach rozsadowili się puchoni i krukoni, dla których ten mecz był świetną rozrywką. Każdą paskudną akcję, czy to ze strony gryfonów czy ślizgonów witali brawami i śmiechem. Podpuszczali obie drużyny okrzykami i aplauzem.
Na domiar złego zaczęło padać i boisko szybko zamieniło się w błoto. Teraz Jamesowi nie było do śmiechu, kiedy wspominał mokrych ślizgonów. Szukająca Slytherinu, ignorowała go całkowicie, trzymając się od niego z daleka. Ani raz nie zbliżyła się do niego, tak jakby chciała ostentacyjnie pokazać mu, że nie uznaje go, jako rywala. James bardzo chciał jej powiedzieć, że nie uznaje jej, jako ludzką istotę. Odkąd go ugryzła, starał się jej unikać, ale wiedział, że na boisku będzie musiał się z nią zmierzyć.
Wypatrzył znicz, kiedy jego drużyna właśnie zdobyła przewagę nad ślizgonami wynoszącą dziesięć punktów. Na znak kapitan, James zaczął intensywnie szukać złotych błysków. Teraz, gdyby wygrali, mieli by zagwarantowane trzecie miejsce. Chmury gęstniały i naprawdę wszyscy chcieli już znaleźć się w zamku przy komiku i popijać gorące kakao.
Serce Jamesa zabiło mocniej, kiedy zobaczył znicz. Spiął każdy mięsień w swoim ciele i zacisnął zęby. Wystrzelił w jego kierunku, ale szukająca ślizgonów pojawiła się obok niego w ułamku sekundy. Latała świetnie, to James musiał jej przyznać. Jego miotła była całkowicie nowa, ale nie dawało mu to żadnej przewagi, bo ona, z racji tego, że była drobniutka, mogła osiągnąć dużą prędkość. Znicz był jakieś dwa albo trzy metry ponad murawą. Dziewczyna położyła się płasko na miotle i udało jej się wyprzedzić chłopaka. Potem nagle szarpnęła rączką miotły, stając w poprzek toru jego lotu. Jim wrzasnął ze złością, starając się wyhamować, odruchowo zaparł się nogami, tak jak na rowerze. Niestety na latającej miotle taki ruch był wyjątkowo zbędny. Zderzyli się, ale na tyle mocno, aby zlecieć z mioteł. James niewiele myśląc, odepchnął ją od siebie, a potem zanurkował ostro w dół i sięgnął po znicza. Deszcz zacinał go w plecy, a włosy przyklejone do twarzy zasłaniały mu widok.
Z zawrotną prędkością rąbnął w rozmiękłą od deszczu ziemię. Udało mu się wyhamować łokciami i kolanami. Po chwili dla złapania oddechu, już stał na nogach i machał ręką, w której ściskał znicz. Jego drużyna zataczała kręgi nad jego głową, klaszcząc i wiwatując. Jednak euforia ze zwycięstwa nie trwała długo, bo nagle szukająca ślizgonów z dzikim wrzaskiem spadła na niego z góry niczym zielono – srebrny, umazany błotem pocisk i złapała go za rękę.
-        Czyś ty zwariował?! – wychrypiała, popychając go ze złością.- Kopnąłeś mnie! Prawie mi palce połamałeś!
James odskoczył, wystraszony wyglądem i zachowaniem straszydła. Dziewczyna, James doskonale wiedział, że to coś nią było, cała w błocie i zza ochronnych gogli widać było tylko szalone, wielkie oczy.
-        Zablokowałaś mnie! – zaczął się bronić, uchylając się przez jej pięścią. – Jakbym cię nie odepchnął, oboje byśmy się rozwalili!
-        Kopnąłeś mnie w rękę! – powtórzyła, ponownie się zamachując.
-        Nie miałem innego wyjścia! Sama jesteś sobie winna!
-        To był faul!
-        Zablokowałaś mnie!
Tym razem oszołomiony James nie zdołał się uchylić i oberwał w ucho.
-        Zabierzcie tą wariatkę ode mnie!
Drużyna Slytherinu doskoczyła do swojej szukającej i unieruchomili ją skutecznie, a potem zawlekli do szatni i zostawili wystraszonych gryfonów na środku boiska.
-        Wiedziałam, że to wariatka, ale dajcie spokój… –oburzyła się jedna z ścigających, klepiąc Jamesa po plecach.
-        Chodźmy do wspólnego na balangę – zaproponowała kapitan drużyny.- Nie warto się przejmować tymi czubkami ze Slytherinu.
-        Na balangę! – ryknęła drużyna i pognali w stronę swojej szatni.  Odprowadzały ich, odbijające się echem, krzyki szukającej ślizgonów.



-        Nienawidzę tego… nienawidzęnienawidzę…
-        Brad czy mógłbyś się wreszcie zamknąć? – warkną Harry, trzęsąc się z zimna i starając się skupić, aby przypomnieć sobie jak brzmiał zaklęcie rozgrzewające.
-        Szefie tkwimy w tym miejscu już trzeci dzień. To bagno. Koszmarne bagno, które śmierdzi.
-        Były tu bardzo mocne sygnały. Tu musi coś być.
-        Jest błoto, sir.
-        Bardzo jesteś zabawny, Brad. Nie  kozaku, bo dostaniesz kolejne tygodnie w terenie.
Reszta grupy parsknęła, a Brad łypnął na nich złowrogo. On tkwił tu najdłużej, bo w zamian za organizację randki z Vasiliki, zgodził się na wszystko, co chciał od niego Harry. 
Miejsce, do którego został wysłany, było rozległymi moczarami, gdzie czujniki aurorów pokazały wysoki poziom czarnej magii. Skala ta żartobliwie nazywana była przez członków drużyny Harry’ego, Skalą Szalonookiego. Tym razem wskazówka zatrzymała się aż na siódemce, co w dziesięciostopniowej skali było bardzo wysoką pozycją. Harry po kilku tygodniach niepowodzeń zdecydował się sam przyjechać na miejsce i wesprzeć Brada. Przywitały go ponure miny. Wszyscy byli oblepieni błotem i cuchnęli szlamem. Nawet piwo, które Harry przywiózł ze sobą, nie pocieszyło jego podwładnych.
-        Dobra – odezwał się Harry, wstając podczas wieczornego posiłku przy ognisku. – Dajmy sobie jeszcze tydzień… - odczekał, aż niezadowolone pomruki ucichną – i zmywamy się stąd. Jeżeli nic nie wydarzy się podczas pełni, to znaczy, że tu nic nie ma i nie było.
-        Ale wskaźnik… - zaczęła Amanda Berheart, ale reszta uciszyła ją, poszturchując w żebra łokciami.
-        Daję słowo – powiedział Harry, wkładając w swoje słowa tyle siły przekonywania ile potrafił.
Tej nocy zdecydował się zostać w obozie, aby poprawić morale drużyny. Ginny zamartwiała się w domu, ale on wiedział, że jako dobry przywódca musiał się tak poświecić. Długo siedział przy ognisku, obserwując bagna uważnie. Nierozwiązane sprawy martwiły go, bo ostatnimi czasy piętrzyły się. Utknęli w martwym punkcie w sprawie ataków na pracowników ministerstwa i tu też nie było widoków na szanse rozwiązania. Tak bardzo chciał się pochwalić czymś pozytywnym Kingsleyowi i prasie.
Brad chrapał głośno i przez sen wzywał swojego psa. Bagno bulgotało dookoła i śmierdziało jeszcze gorzej w nocy niż za dnia.
Harry siedział pogrążony we własnych myślach i nawet nie zauważył w ciemności przemykających ciemnych kształtów.