czwartek, 24 grudnia 2015

Rozdział Trzydziesty Pierwszy - Harry

Wpadłam na ten pomysł podczas pewnego nudnego dnia w pracy. Właśnie sprawdzałam na ile kroków długi jest sklep (dwanaście, jakby kogoś obchodziło). Wiem, że jestem paskudna. Ale, jak tęsknię za domem i chyba to dla tego. 
Wesołych Świąt, kochani. Szczęśliwego karpia i smacznych pierogów. Ja czekam na sałatkę ziemniaczaną mojej cioci oraz barszczyk. A Wy na co? 
Buziaki, 
Astal. 




Jasne, ciepłe światło oślepiło go. Ogarnął go cudowny zapach pieczeni i ziół.  
Siedząca przy stole rudowłosa kobieta podniosła głowę. W ręce miała miskę pełną warzyw.  
-        Synku! – zawołała Lily, wstając i marszcząc rude brwi. – Uważaj podłogę! Jesteś cały w błocie!
Spojrzał w dół i zobaczył swoje ubłocone buty. Zorientował się też, że trzyma miotłę. Swojego ukochanego nimbusa 2000. Całego, ale potwornie brudnego.
-        Ojej przepraszam – wybełkotał, robiąc krok do tyłu. Nagle zamarł, osłupiały ze zdziwieniem odkrywając, że jego głos uległ zaskakującej zmianie. Zdało mu się, że nie należy do niego. Był o wiele wyższy niż jego, o wiele bardziej… dziecięcy?
Potarł dłońmi twarz i ponownie odkrył coś niepokojącego. Jego policzki były gładkie, kompletnie bez śladu zarostu, a przecież nie golił się do prawie tygodnia.
-        Nic się nie stało, kochanie – powiedziała, odrzucając loki, które zsunęły się jej z ramienia. – Przebierz się. Wasz ojciec będzie zaraz.
Harry nie mógł ruszyć się z miejsca. Stał niczym zamurowany. Trochę błota skapnęło mu z policzka na drewnianą podłogę. Lily nie zauważyła tego, gdyż krzątała się po kuchni nucąc. Było to przestronne, jasne pomieszczenie o żółtych ścianach. W centralnym miejscu stał duży dębowy stół, na którym nakryte było już do obiadu. Na parapecie pod oknem w doniczkach rosły zioła i kwiaty. Dalej widać było duże dwuskrzydłe drzwi prowadzące do salonu.
-        Harry? – Lily zerknęła przez ramię. – Czemu tak stoisz? Czy wszystko w porządku?
-        C-co?
-        Pytam czy wszystko ok? – powtórzyła, wycierając ręce w fartuch. Z jego kieszeni wystawała różdżka. Podeszła do syna, pochylając się. Była od niego wyższa o głowę. Miała słodki, delikatny głos. – Uderzyłeś się w głowę, jak latałeś na miotle? Źle się czujesz?
Sięgnęła ręką i dotknęła czoła Harry’ego.
-        Wszystko… dobrze… - powiedział, z zachwytem wpatrując się w nią. Była trochę starsza, niż ostatnio, kiedy ją widział i jeszcze piękniejsza. Pachniała, jak mu się zdawało, cytrynami, ale też kosmetykami. Jej ręka była drobna i ciepła w zetknięciu z jego czołem. Chciał, żeby Lily już nigdy nie odchodziła od niego.
-        No to leć do łazienki i zdrap to błoto z siebie – zaśmiała się Lily, dając mu przytyczka w nos. Machnęła różdżką i usunęła ślady jego stóp z dywanu.
Harry, nadal oszołomiony, pokiwał głową a ona odeszła w stronę kuchenki. Coś w garnku gotowało z wesołym bulgotem i roztaczało wspaniały zapach cebuli, bazylii i pomidorów.
-        Zajrzyj do brata! – zawołała za nim Lily, a Harry, aż potknął się z wrażenia.
Przechodząc obok salonu ujrzał kojec. Z walącym sercem podkradł się do niego i zajrzał do środka. Spojrzała na niego identyczna para oczu, jak te jego. Pulchny dwuletni chłopiec uśmiechnął się, a potem wrócił do konstruowania wieży w dużych, kolorowych klocków. Na sobie miał koszulkę z napisem „przyszła gwiazda quidditcha”. Jego ciemne włosy sterczały po potterowsku na wszystkie strony. Harry rozdziawił usta, wpatrując się w dziecko.
-        W jednym kawałku? – zawołała Lily z kuchni, rozbawiona. – Żyje?
-        E… No… Żyje... – wydukał Harry. Był za głęboko w szoku, aby wyczuć żart. To wszystko, co widział wydawało mu się niesamowite i przytłaczające za razem.
Ruszył w stronę łazienki, zaskoczony sam tym, że wie gdzie to jest. Jego ciało ruszało się samo. Jakby żył w tym domu od lat. Jakby się tu wychował.
Z zapartym tchem wspiął się na piętro i stanął przed drzwiami, na których ktoś wykaligrafował jego imię. Litery mieniły się na zielono i złoto. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Każda komórka jego ciała czuła, że to jego miejsce. Wszystko tu należało do niego, od krzywo poustawianych książek na półkach aż po porozrzucane po podłodze ubrania. Porozklejane na ścianach plakaty wychwalały brytyjską reprezentację w quidditcha. Same ściany miały odcień butelkowej zieleni. Harry nagle przypomniał sobie, że to on sam wybrał ten kolor. Na komodzie stały zdjęcia jego, Rona i Hermiony – w szkole, na wspólnych wakacjach oraz przy urodzinowym torcie. Wziął jedno do ręki, a Ron mrugnął do niego. Harry uśmiechnął się i do swojego przyjaciela. Jak dawno to było, gdy widział go takiego młodego? Wydawało mu się, że wieki temu, jakby w innym życiu.
Zastanowił się nad tym chwilę, ale potem nagle wszelkie wątpliwości odpłynęły od niego i utonęły w ciepłej mgle zapomnienia. Zmieniwszy obrania, udał się na dół, skąd dochodziły radosne głosy.
-        Tata… - wyszeptał Harry, zatrzymując się na podeście schodów. Poczuł, że jego serce ściska się z nerwów.
James podniósł głowę i uśmiechnął się. Był taki, jak Harry chciał, żeby był.
-        Cześć dzieciaku – powiedział, salutując mu. – Podobno przyniosłeś połowę bagna do domu…
Harry nie dał mu dokończyć. Podbiegł do ojca i rzucił się mu w ramiona. Usłyszał śmiech Lily za sobą.
-        Aż tak się za mną stęskniłeś? – James poklepał go po plecach i zmierzwił mu włosy.
-        Obiad czeka – powiedziała, mijając ich. Na biodrze usadziła sobie drugiego syna.
Harry, zasiadając z rodzicami do wspólnego obiadu, czuł, że wszystko jest idealnie. Każdy element jego życia ułożył się na miejsce.
James opowiadał o tym, co działo się w pracy. Harry słuchał z uwagą i śmiał się z żartów ojca. Uwaga Lily podzielona była między karmienie synka a słuchanie męża oraz pilnowanie, aby Harry zjadł wszystkie warzywa. W jakiś sposób umiała robić te wszystkie rzeczy na raz.
-        Harry! – zawołał nagle James, tak jakby coś właśnie mu się przypomniało. – Udało mi się dostać bilety!
-        Jakie bilety?
James z dramatyzmem wyciągnął z kieszeni plik pergaminów.
-        A jakie mogłyby być? – zawołał, udając przerażenie. Zapewne myślał, że Harry żartuje. – Na mistrzostwa!
Harry zerwał się z krzesła, upuszczając sztućce. Już miał cos powiedzieć, gdy nagle usłyszał nad sobą grzmot. Wszystko dookoła zatrzęsło się i rozmazało.
-        Mamo! Tato! – zawołał Harry, sięgając do ręki Jamesa. Jego dłoń przeszła przez niego jak przez mgłę.
Nagle wszystko zrobiło się czarne.
-        Szefie! Szeeeeeefie!
Nagle Harry odczuł, że leży na czymś twardym i niewygodnym, a do tego zimnym. Otworzył  oczy i zobaczył nad sobą Brada i dwójkę aurorów ze swojego zespołu. Usiadł gwałtownie. Odskoczyli od niego, tak jakby miał ich za chwilę zaatakować.
-        Wszystko w porządku, sir? – zapytał powoli Bradley.
-        Miałem sen…
-        Wszyscy mieliśmy – powiedziała jedna z czarownic, Lizzy.
Harry rozejrzał się i zobaczył resztę aurorów siedzących na ziemi albo jeszcze śpiących. Wszyscy dookoła wyglądali na oszołomionych.
-        Nie miałbym nic przeciwko, gdyby ten sen był prawdą…. – powiedział cicho Brad, rozglądając się dookoła. Harry poczuł, ukłucie w sercu. Przypomniał sobie Lily, Jamesa i młodszego braciszka.  – Co to było? Jakaś pułapka?
-        Syrena…
Wszyscy spojrzeli na Mneme. Stała do nich odwrócona plecami, wpatrując się w wzgórza. Z jakiegoś powodu bardzo chciała iść z oddziałem w teren, chociaż nigdy tego nie robiła. Teraz zachowywała się dziwnie i tajemniczo.
-        Taka z ogonem? Pół ryba?
-        Nie, Brad… Taka prawdziwa. Zastawiła na nas pułapkę. Gdybyśmy się nie obudzili, zostalibyśmy w niej na zawsze. W naszych idealnych światach…
-        I co by się z nami stało?
-        Umarlibyśmy z głodu i wycieńczenia… Ale bylibyśmy idealnie szczęśliwi…
Nagle ciemny kształt pojawił się konarze wielkiego drzewa na wzgórzu naprzeciw nich. Wszyscy przytomni poderwali się na nogi, łapiąc różdżki.
Harry zobaczył, że to bardzo chuda kobieta w płaszczu zrobionym, jak mu się zdawało z piór. Nie widział jej twarzy, bo miała zaciągnięty głęboko na głowę kaptur. W rękach trzymała łuk i strzałę. 
Mneme wrzasnęła coś w swoim ojczystym języku i ruszyła biegiem przed siebie. Przedziwna postać na drzewie wydała z siebie wysoki, skrzekliwy dźwięk, a potem niespodziewanie zniknęła z chmurze ciemnego dymu.
Wszyscy nieprzytomni dotąd aurorzy ocknęli się. Uczucie złowrogiej magicznej aury zniknęło. Harry odetchnął z ulgą. Mneme wyglądała na absolutnie wściekłą.

-        Czy ktoś może mi wyjaśnić, o co tu do cholery chodzi – odezwał się Brad, przerywając ciszę. – I od kiedy syreny nie mają ogonów ryb? 

czwartek, 10 grudnia 2015

Rozdział Trzydziesty - Sławne nazwiska cz.2

 Sprawa wygląda tak. Jestem w Warszawie. Nie pracuję w zawodzie. Mam magistra. Jeżeli ktoś bywa w galerii Mokotów, to być może widział mnie kiedyś. Nie słychać entuzjazmu? No cóż. Mam dni, kiedy nienawidzę mojego życia. Jak ten, kiedy upadłam na schodach do metra i rozwaliłam oba kolana, a jakiś koleś nade mną po prostu sobie przeszedł. 
Na rozdział czekaliście tak długo, bo nie chciało mi się pisać. Mówię szczerze. Nie miałam siły i motywacji. Zastanawiałam się, czy jest sens pisać jeszcze tego bloga, bo w sumie to już nie jest to samo co wtedy, gdy pisałam na onecie. Nie chodzi mi o fejm i o tytuł bloga roku. Chodzi o to, że próbuję dogonić to uczucie pisania sprzed kilkunastu lat. I nie mogę. 
Teraz, gdy trochę spadło mi ciśnienie w pracy i nie muszę nic poza chodzeniem tam, pewnie wrócę do pisania. Mam nadzieję. Postaram się nie robić takich długich przerw. Dziękuję tym, którzy pytali mnie czy wszystko w porządku ze mną. Bywało lepiej, ale dziękuję za Waszą troskę. 
Pozdrawiam, 
posiniaczona Astal. 



Scopius nie znał takiego bólu. Każdy nerw, każde ścięgno, każda najmniejsza cząstka jego ciała paliła go żywym ogniem. Chciał wzywać pomocy, błagać, aby ten kto zadawał mu te niewyobrażalne cierpienia natychmiast przestał, ale z jego ust nie wydobywało się nic poza zwierzęcym skowytem.
I nagle wszystko ustało.
Scorpius jeszcze dłuższą chwilę trząsł się niekontrolowanie. W uszach mu dzwoniło. Gdy w końcu poczuł się na tyle silny, aby otworzyć oczy, ujrzał przed sobą tylko biel. Z początku myślał, że oślepł, ale zorientował się, że to śnieg. Puszysty, miękki śnieg. Powoli wracały mi zmysły. Najpierw poczuł zimno i potem poczuł smak krwi w ustach. Na samym końcu usłyszał nad sobą bełkotliwy głos. Udało mu się skupić wzrok na pochylającej się nad nim osobie.
-        Nareszcie… nareszcie… - mówiła dziwnie, urywała końcówki słów, czasem szeptała a innym razem wykrzykiwała jakiś pojedynczy wyraz. Wypluwała słowa, jak gdyby miały paskudny smak. Jej głos był rozedrgany, przepełniony wściekłością, ale też żalem. – Zapłacą mi za to. Wszyscy… Będą błagać mnie o litość… Tak… Tak… Litość. Ale ja już nie znam litości.
Była to stara, bardzo chuda kobieta. Najbrzydsza, jaką Scorpius widział w swoim życiu. Jej skóra była bladoszara i niezdrowa. Włosy koloru brudnego brązu miała upięte w coś w rodzaju koka na czubku głowy, ale wysmykiwały się z niego długie pasma. Jej twarz była najbardziej przerażająca. Pocięta zmarszczkami, naznaczona bliznami i brudna.
Gdy pochyliła się nad Scorpiusem i złapała go za płaszcz na plecach zobaczył jej dłoń i aż ciarki przeszły go po plecach. Wyglądała ona niczym sękata gałąź zakończona potwornie brudnymi zżółkniętymi szponami.
-        Pójdziesz ze mną – wybełkotała. Był tak słaby, że nie mógł się ruszyć. Starał się podnieść na nogi, ale nie miał siły. Jego ciało wciąż jeszcze było zdrętwiałe po zaklęciu, które na niego rzuciła. – Wstawaj!
Zaczęła go wlec po śniegu. Nie była silna, więc nie uszła za daleko. Scorpis zapierał się do tego rękami, aby tylko utrudnić jej to, co chciała zrobić.
-        Zostaw mnie! – wychrypiał, odzyskując głos. – Puszczaj mnie, wiedźmo!
Szarpnął się najsilniej, jak tylko umiał. Upadł na plecy i zaczął się gramolić z kolan. Kobieta wrzasnęła rozdzierająco, a potem rzuciła się na chłopca. W ręce miała dwie różdżki. Swoją i Scorpusa. Zabrała mu ją, gdy był nieprzytomny.
-        Nigdzie się nie wybierasz, gnoju – wyszczerzyła pożółkłe zęby w upiornym uśmiechu. – Zapłacisz za to, co zrobiłeś. Zapłacisz za wszystko, co moja rodzina musiała przez ciebie i twojego tatuśka wycierpieć.
-        Ale ja nic nie zrobiłem! Nie wiem, kim pani jest!
-        Nie rób ze mnie wariatki, Malfoy! – wrzasnęła, wciskając mu obie różdżki w policzek. Syknął, bo z jednej z nich posypały się iskry. – To ty go zabiłeś! Zabiłeś go!


W domu było cicho. Tu zawsze było cicho.
Astoria na palcach podeszła do okna i oparła się od framugę. Ogród zawalony był śniegiem. Nie było widać prawie nic spod białej pierzyny. Gdzieś tam były jej ukochane róże i maleńka jabłonka, którą posadzili razem ze Scorpiusem. Dokładnie pamiętała ten dzień. Scorpius był z siebie taki dumny, gdy okazało się, że drzewko się przyjęło.
Na górze coś upadło. Astoria podskoczyła, zaskoczona tym nagłym przerwaniem ciszy. Usłyszała głos Draco. Klął głośno. Uśmiechnęła się i szczelniej otuliła swetrem. Od tygodnia prosiła go, aby zajął się pudłami na strychu. Odwlekał to tak długo, jak tylko mógł. W końcu dziś rano wspiął się na strych i zaczął grzebać w pudłach, które zwiózł tu z domu. Nawet do nich nie zaglądał. Nie lubił wracać do przeszłości.
Gdy zaczęli się spotykać, Draco był w bardzo złym stanie. Właśnie zaczął pracę u Gringotta. Zanim jeszcze go spotkała, słyszała o nim to i owo. Ludzie uwielbiali plotkować. Ona sama pamiętała go ze szkoły, ale nie znali się osobiście. Był od niej starszy o dwa lata. Widywała go tylko na korytarzu od czasu do czasu. Trudno było przegapić jego jasną głowę, wyróżniającą się z tłumu uczniów. Nigdy tak naprawdę nie zwracała na niego uwagi, chociaż jej koleżanki kilka razy rozmawiały o nim przy niej. Był w końcu dziedzicem dość zamożnej rodziny, a co za tym szło, świetną partią. Astoria, jako, że miała starszą siostrę, nie czuła presji ze strony rodziców, aby już w szkole szukać sobie męża. Bawiło ją trochę nawet to polowanie na dobrą partię. Gdy uczniowie zostali ewakuowani z Hogwartu w tamtą noc, gdy Voldemort i jego poplecznicy stanęli pod bramą zamku, Astoria widziała Draco, jak przepychał się przez tłum w przeciwną stronę, niż wyjście. W tedy pomyślała, że to nie skończy się dobrze dla niego.
Ich pierwsze spotkanie, już jako dorosłych ludzi, wyglądało dość niecodziennie. Ona śpieszyła się na jakąś naradę, a on dźwigał stos papierów. Oboje nie widzieli gdzie idą. Wpadli na siebie z takim impetem, że oboje wylądowali na podłodze. Chciała od razu wstać i na niego nawrzeszczeć, ale gdy tylko spojrzała na mężczyznę przed sobą, zrobiło się jej go nieprawdopodobnie żal. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Zapytała go wtedy, czy mogłaby mu jakoś pomóc, ale on tylko potrząsnął głową. „Naprawdę nie mogę dla ciebie nic zrobić?” dociekała. „Mogłabyś naprawić mi życie” burknął, a ona klęknęła koło niego i zaczęła zbierać jego pergaminy. „Herbata. Myślę, że herbata będzie dobrym początkiem” odpowiedziała wtedy. Draco spojrzał na nią na nią tak, jak nikt nigdy. Od razu zmiękło jej serce i pomyślała, że naprawdę chciała go naprawić. Poczuła, że po prostu musi spróbować zrobić coś, aby opuściła go ta rozpacz, jaką miał w oczach.
Astoria, uśmiechając się do swoich wspomnień, wspięła się na schody.
-        Draco? – powiedziała cicho, wpatrując się w otwartą klapę w suficie.- Potrzebujesz pomocy?
Kolejny głuchy stuk i przekleństwo.
-        Dam sobie radę.
-        Ale…
-        Dam. Sobie. Radę. Po prostu…
Weszła na strych i od razu zakręciło jej się w nosie od kurzu. Draco siedział na podłodze pośród kartonów. Dookoła niego leżały sterty połamanych rzeczy. Pomięte fotografie, porwane szaty sportowe, stosy pożółkłych listów.
-        Cała moja przeszłość to śmiecie – powiedział nagle ze złością, ciskając coś za siebie. – Po co kazałaś mi w tym grzebać?
-        Bo sufit strychu się ugina. Jeszcze trochę, a zawali nam się na głowę.
-        Wolałbym, żeby to mnie zabiło, niż siedzieć tu i…
Astoria klęknęła za Draco i oplotła go rękami. Jej miękkie włosy zasłoniły mu twarz. Wdychał ich zapach z przyjemnością.
-        Przepraszam – szepnęła mu do ucha. – Nie wiedziałam, że to takie trudne.
-        Minęło już tyle lat, a ja nadal wściekam się o takie rzeczy… - westchnął zrezygnowany. – Nie chcę sobie przypominać niż z mojego wcześniejszego życia.
-        Wiesz, że to niezdrowe.
-        Wiem, ale nie obchodzi mnie to. Tego nie ma dla mnie. To nigdy nie powinno się zdarzyć.
-        Ale się zdarzyło. I teraz powinieneś już się z tym pogodzić.
-        Ast… Ty nic nie rozumiesz! Przeze mnie zginęło naprawdę dużo ludzi! To wszystko moja wina! Gdybym tylko nie był takim egocentrycznym skurwysynem… Gdyby mój ociec był, chociaż odrobinę mądrzejszy. Gdyby nie ja…
Astoria zamknęła mu usta dłonią. Zawarczał, chcąc pokazać jej, jak bardzo go ten gest zdenerwował.
-        I co nam da rozpamiętywanie tego? – zapytała, siadając pomiędzy jego nogami. – W czym pomoże ci niszczenie zdjęć ze szkoły? Czy to przywróci życie tym ludziom? Czy zmieni to przeszłość?
-        Ast…
Nigdy nie skracał jej imienia przy obcych. Robił to tylko, gdy byli sami. Wszyscy dookoła myśleli, że jej nie kocha, że są ze sobą dlatego, że chciały tego ich rodziny. Nic nie wiedzieli. Draco nie umiał być czuły przy innych. Chyba myślał, że to będzie źle wyglądało w oczach obcych, gdyby pokazywał swoje emocje.
-        Wychodzę na mazgaja – burknął, opamiętawszy się. I znowu był tym chłodnym, opanowanym Malfoyem, którego widzieli wszyscy.
-        Wcale nie. To zdrowe.
-        Zawsze tak mówisz, bo nie chcesz żebym był smutny.
-        Nigdy nie chcę. Taki jest mój cel w życiu.
Wtuliła się w jego pierś i chciała go pocałować, ale odsunął się. Nadal był zły. Jednak Astoria wcale się tym nie przejmowała. On często miewał napady złego humoru.
-        Idziemy na dół? – zapytała w końcu, targając mu włosy. Od razu zaczął je poprawiać. Nie lubił tego. Nienawidził wszystkiego co burzyło jego uporządkowany świat.
Weszli do biblioteki i zasiedli w fotelach, aby poczytać. Draco sztywno, trzymając książkę w obu rękach przed sobą, a Astoria skulona, przerzuciwszy nogi za poręcz, unosząc książkę nad głową.
Dom ponownie spowiła cisza.



Nagle krzyk Scorpiusa ucichł. Tak, jakby ktoś wyłączył dźwięk.
Zrobiło się cicho.
Albus stał przyczajony za drzewem. Nie miał pojęcia, co robić. Ściskał swoją różdżkę i czuł jak trzęsą mu się dłonie. Starał się przypomnieć wszystkie zaklęcia atakujące, których się do tej pory uczył, ale nie mógł. Miał w głowie mętlik.
Kobieta złapała Scorpiusa za ręce i zaczęła go wlec po śniegu. Albus przemykał bokiem, starając się pozostać niezauważonym. Malfoy wyglądał źle. Był blady i przerażająco bezwładny. Wiedźma przez cały czas mamrotała do siebie, albo wykrzykiwała jakieś pojedyncze słowa. Wyglądało to, jakby wydawało jej się, że dookoła niej ktoś cały czas jest. Sapiąc z wysiłku dotarła do rumowiska skalnego za wioską. Długo się rozglądała i chichotała szaleńczo aż w końcu wznowiła marsz i zawlokła Scorpiusa do szczeliny między wielkimi głazami. Albus dopiero, gdy już w niej zniknęła, uświadomił sobie, że tam musi być coś w rodzaju jaskini.
Było naprawdę źle. Musiał działać. Musiał.
Odczekał jeszcze chwilę, ale kobieta nie pojawiła się ponownie. Podpełzł jak najciszej do rumowiska i zaczął nasłuchiwać.
Z początku słyszał tylko głuche stuki i zgrzyty, ale w końcu rozległ się przeciągły jęk Scorpiusa, a następnie śmiech wiedźmy. Albus, ściskając mocno swoją różdżkę, zbliżył się do wejścia do jaskini. Nieprzytomny Malfoy leżał na ziemi, oświetlany słabo migotliwym światłem rozedrganych płomyków z brudnego słoika. Ręce i nogi miał spętane jakimiś brudnymi szmatami. Wiedźma krzątała się przy czymś, odwrócona plecami do Albusa. Wyglądało na to, że usiłowała coś pisać, ale stan psychiczny w jakim była bardzo jej to uniemożliwiał. Cały czas coś mówiła, nie przestawała się kłócić z wyimaginowanymi ludźmi dookoła.
Scorpius poruszył się. Chyba odzyskiwał przytomność.
Albus obejrzał się przez ramię. Gdzie do cholery były Rose i Darcy? Już dawno powinny tu być. Potwornie się bał, ale wiedział, że nie może czekać dłużej. Teraz miał szansę.
Na czworakach, nisko przy ziemi wszedł do jaskini. Pierwsze co poczuł, to odrażający odór zgnilizny. Dookoła walały się pożółkłe stare gazety, kości małych zwierząt i nawet pusta butelka po soku dyniowym. Albus z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Na ścianach jaskini były porozlepiane wycinki z gazet i zdjęcia. W większości przedstawiały tęgiego chłopca w szkolnych szatach. One, tak jak gazety, wyglądały na stare. Być może chłopiec ten był teraz w wieku rodziców Albusa. W tak słabym świetle nie mógł się im dobrze przyjrzeć, by móc ocenić czy znał tą osobę.
Scorpius zaczął się budzić. Otworzył oczy i potoczył błędnym wzrokiem dookoła. Jeszcze chwila, a ściągnął by na siebie uwagę czarownicy. Albus podczołgał się bliżej, próbując nie wydać żadnego dźwięku. Wydawało mu się, że oddycha nawet za głośno. Powoli wyciągnął rękę, celując w Scorpiusa. Wyszeptał zaklęcie, ale nic się nie stało. Ponowił próbę i tym razem więzy Malfoya rozluźniły się i opadły na ziemię. W chwili, gdy udało mu się sięgnąć do stopy Scorpiusa, wiedźma odwróciła się i wrzasnęła skrzekliwie. Z całej siły kopnęła Ala w rękę. Chłopiec zawył z bólu i skulił się. Nie wiedział, że tak właśnie bolała łamana kość.
Wiedźma zaskoczona przyjrzała się Albusowi. Nagle jej twarz wykrzywił grymas wściekłości.
-        Nie tym razem! Nie! – wrzasnęła, wymachując różdżką. Albus ledwo zdołał się odturlać. Zaklęcie świsnęło obok niego i trafiło w ścianę jaskini. Wiszące na niej strony gazety zaczęły się palić.  
-        Potter uciekaj! – zawył Scorpius, próbując dźwignąć się z ziemi. Wiedźma, dopadła do niego i przygniotła jego pierś stopą.
Albus nie zamierzał odpuszczać. Wycelował różdżką w kobietę w wykrzyczał zaklęcie. Odbiła je bez większego problemu, ale on nie rezygnował. Ciskał w nią klątwami, bez przerwy. Niektóre były słabe i nie trafiały celu. Jedna była na tyle silna, aby spowodowała, że jej zaklęcie tarczy pękło. To była szansa Albusa. Wymierzył dobrze, ścisnął swoją różdżkę i krzyknął:
-        Drętwota!
Wiedźma wrzasnęła i zachwiała się, a potem padła na wznak. Albus stał zszokowany chwilę, ale na szczęście opamiętał się szybko i podbiegł do Scorpiusa.
-        Jesteś nienormalny – powiedział Malfoy, gdy Al pomagał mu wstać.
-        Nic nie mów. Możesz iść?
-        Chyba…
Zaczęli powoli gramolić się w stronę wyjścia z jaskini. Niestety było to za wolno, bo Scorpius nie mógł iść szybciej. Wszystko go bolało, a do tego kręciło mu się w głowie i gdy tylko przyśpieszał, żołądek skręcał mi się w supeł.
Nie uszli za daleko, gdy nagle drzewo przed nimi eksplodowało. Scorpius zachwiał się i obaj upadli. Przed nimi pojawiła się ściana ognia. Huknęło i kobieta stała na tle palącego się lasu.
-        Nie uciekniesz mi Malfoy. Nie teraz… Tyle czasu. Zemszczę się za moje dziecko.
W jej oczach było czyste szaleństwo. Cała się trzęsła, chociaż wyglądała na szczęśliwą. Jakby spotkało ją największe szczęście w życiu.
-        Będziesz cierpiał. Będziesz cierpiał tak, jak moje dziecko!
Albus i Scorpius nie mieli gdzie uciekać. Wszędzie dookoła był ogień. Śnieg topił się, a drzewa nad ich głowami strzelały i rozsypywały iskry.
Wiedźma wycelowała w Scorpiusa, a on wrzasnął i zwinął się w kłębek. Albus chciał złapać go za rękę, jakoś przerwać zaklęcie, ale kobieta z całej siły kopnęła go w pierś. Stracił oddech na chwilę, a różdżka wypadła mu z ręki. Złapała go za włosy i zmusiła, aby klęknął znowu.
-        Nie przeszkodzisz mi… - wrzasnęła, szarpiąc go. – Nie przeszkodzisz mi!
Spojrzała na Scorpiusa, który leżąc na ziemi dyszał ciężko i uśmiechnęła się. To był paskudny, przerażający uśmiech. Puściła Albusa i pochyliła się nad Malfoyem.
-        Dość tego – wymamrotała, przystawiając różdżkę do skroni chłopca.
I nagle błysnęło, oślepiająco jasne światło. Wiedźma wrzasnęła, a Albus zanurkował w śnieg. Scorpius skulił się. Nie miał siły na nic więcej. W głowie mu się kręciło i wszystko rozmazywało przed oczami. Myślał, że zaklęcie kobiety wypaliło w złą stronę, jednak to nie było to. Zorientował się, że stoi przed nimi jakaś postać, odgradzając ich od wariatki. Był to wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu.
-        Nie waż się ich tknąć – powiedział z mocą. – Nie waż się tknąć tych dzieci!
-        Ty… ty… nie powinno cię tu być!
-        Nie skrzywdzisz moich uczniów!
Wyciągnął rękę i błysnęło jasne światło. Scorpius nie widział wyraźnie. Jedno oko zakrywał mu śnieg. Chciał się podnieść, ale dłoń, na której opierał się, poślizgnęła się i upadł.
-        Nie! Nie! – wykrzykiwała szalona wiedźma, szarpiąc się i wierzgając. Jednak zaklęcie mężczyzny było zbyt mocne, aby mogła je przełamać. Jej ręce i kostki otaczały błyszczące łańcuchy.
Mężczyzna zbliżył się do niej i pochylił się lekko.
-        Nie powinno pani tu być, pani Crabbe.
-        On zabił moje dziecko!
-        To nie jest Draco Malfoy!
Kobieta zaczęła opętańczo wrzeszczeć, ciskając się w pętach.
-        To nie jest Draco! – krzyknął czarodziej. – Vincent nie żyje od ponad dwudziestu lat! Pani Crabbe, proszę się uspokoić! Pogarsza pani swoją sytuację!
-        Nie! Nienieniee… - bełkotała kobieta, targając się mocniej w swych więzach. Wyglądało, że nic do niej nie dochodzi.
Mężczyzna odwrócił się przez ramię, aby spojrzeć na Albusa i Scorpisa. Zamarli, rozdziawiając usta.
-        Chłopcy – powiedział profesor Longbottom z napięciem, ani na chwilę nie opuszczając różdżki. – Czy jesteście ranni?
Albus potrząsnął głową i wskazał na Scorpiusa, który opierał się o jego ramię. Był blady i półprzytomny.
-        Hanna! – krzyknął, a zza drzewa, jakby materializując się znikąd, wyszła niska czarownica o jasnych włosach splecionych w długi warkocz. Ruszyła w stronę chłopców. – Nie bójcie się. Już jesteście bezpieczni.
I wtedy Scorpius odpłynął.


Pierwsze co zobaczył to wielkie oczy Albusa, wpatrzone w niego badawczo. Wzdrygnął się i rozejrzał się po pomieszczeni. Znał to miejsce. Byli w skrzydle szpitalnym. Byli bezpieczni.
Nagle zorientował się, że słyszy krzyki za drzwiami. Trzy męskie głosy. Z początku nie rozeznawał żadnego z nich, ale w końcu usłyszał własnego ojca oraz profesora Longbottoma.
-        Czy to…- zaczął, ale Albus uciszył go syknięciem i podniósł palec do ust.
Scorpius zorientował się, że trzecim uczestnikiem kłótni musiał być pan Potter.
-        Nie obchodzi mnie to, Longbottom! – krzyczał Draco Malfoy, a jego głos był lekko przygłuszony przez grube drzwi skrzydła szpitalnego. – Moje dziecko zostało zaatakowano, kiedy powinno być pod opieką szkoły!
-        Był w Hogsmead, Malfoy! Nie mamy kontroli nad tym, kto mieszka w wiosce. Interweniowaliśmy tak szybko, jak tylko było to możliwe.
-        Mam nadzieję, Draco, że widzisz teraz różnicę między śmiertelnym zagrożeniem, a rozciętą pazurami ręką.
-        Zamknij się, Potter! Prosiłem cię, żebyś poszedł stąd. Nie masz może świata do uratowania?
Albus i Scorpius wymienili zdziwione spojrzenia. Nie mieli pojęcia, o czym ich ojcowie mówili.
-        Zamknijcie się obaj – uciął profesor Longbottom tonem, którego jego uczniowie nie znali. – Po pierwsze dzieci mogą was usłyszeć, a po drugie najważniejsze jest to, że obaj są cali i zdrowi. Bardzo nie chciał bym teraz tego mówić, ale wiesz o tym Malfoy, tak samo dobrze jak ja i Harry, że to nie stało by się nigdy, gdyby nie rzeczy które zrobiłeś w przeszłości.
Scorpius poczuł ukłucie strachu w brzuchu. To nie był pierwszy raz, kiedy słyszał o tajemnicach z przeszłości swojej rodziny. Nie wiedział dokładnie, co wydarzyło się lata temu, ale miał niejasne wrażenie, że jego ojciec był o przeciwnej stronie, co rodzinna Potterów, i ta strona nie była dobra.
-        Jak śmiesz, Longbottom…
-        Draco, on ma rację i dobrze o tym wiesz – odezwał się ponownie pan Potter, tym razem już nie żartobliwym tonem.- Przestań zgrywać panicza, już nie jesteś dzieckiem. To nawet wtedy było tolerowane przez wszystkich, bo wszyscy bali się twojego tatuśka. Zachowaj się jak dorosły i wyjaśnij swojemu dziecku, dlaczego się to stało.
Zamek szczęknął i trzej mężczyźni ukazali się w drzwiach. Najwyższy z nich trzech był pan Potter, którego do tej pory Scorpius widział tylko z daleka, albo czasem na zdjęciu w gazecie. Miał na sobie czarny mundur aurora, a na piersi przypinkę z odznaką szefa departamentu. Profesor Longbottom wyglądał jak zwykle, okrągły, pyzaty i poczciwy. Teraz jednak, Scorpius czuł, że osoba, która miała odwagę kazać zamknąć się szefowi aurorów i jego ojcu, może nie być tym, za kogo podawała się do tej pory.
-        Scorpius – powiedział ojciec, widząc go przytomnego. Od razu do niego ruszył. – Dobrze się czujesz?
Ujął jego twarz w obie ręce i zaczął dokładnie się mu przyglądać, tak jakby tylko naocznie mógł stwierdzić czy wszystko w porządku.
-        Jest dobrze – bąknął Scorpius, nieprzyzwyczajony do takich emocjonalnych reakcji u ojca. – Tylko… tylko wszystko mnie boli.
-        To minie. Zaraz dostaniesz eliksir przeciwbólowy – zapewnił pan Potter, uśmiechając się przyjaźnie. – Byłeś bardzo dzielny, Scorpiusie.
W tym momencie ojciec złapał w ramiona Scorpiusa i przytulił go z całej siły. Chłopiec na początku był kompletnie zaskoczony tą reakcją, ale po chwili zorientował się, że oczy go pieką i czuje się taki mały, malutki. Od bardzo, bardzo dawna nikt go nie przytulał, a on przecież potwornie tego potrzebował. Musiał sobie radzić z tyloma rzeczami, które wcale nie były jego winą i miał tego naprawdę dość.
-        Al – odezwał się cicho pan Potter. – Zakładaj buty, przejdziemy się po zamku i poszukamy twojego rodzeństwa. Draco i Scorpius mają ważne sprawy do obgadania.


Późnym wieczorem Harry stał przy na murach zamku i tęsknie wpatrywał się w błonia. Obserwował uczniów kręcących się dookoła szkoły, nauczycieli i Hagrida zmierzającego do lasu.
-        I jak poszło? – zapytał, nie odrywając wzroku od sielskiego krajobrazu, przypominającego kartkę świąteczną.
-        Cóż… - odezwał się Draco, który chwilę temu pojawił się za jego placami. – Mam naprawdę bardzo mądre dziecko. Ale mimo wszystko, muszę mu dać czas na to, żeby to przetrawił. Miałem nadzieję, że ta rozmowa odbędzie się później.
-        Nie jest łatwo mówić im o tym.
-        Ty nie masz się czego wstydzić, Potter. To przeze mnie umarło wiele osób.
Draco stanął obok Harry’ego i patrzyli w tę samą stronę.
-        Zawsze mi się wydawało, że miałeś cholernego pecha. Tak jak ja, byłem „chłopcem, który przeżył” tak ty byłeś „chłopcem, który nie miał wyboru”.
Malfoy nic nie powiedział. Wziął głęboki wdech i potem wypuścił powietrze z płuc, wzbudzając z ust kłęby pary. Było zimno. Na kamiennych flankach zamku widać było szron.
-        Myślisz, że gdyby nie to wszystko, to byśmy mogli zostać przyjaciółmi? – wypalił nagle Harry, a Draco spojrzał na niego z zaskoczeniem.
-        Nie… chyba nie… Nadal cię nie lubię, Potter. Szanuję, ale nie lubię.
-        Mam tak samo.
-        Nigdy tak naprawdę ci nie podziękowałem – wyznał w końcu z niechęcią Draco. A Harry kiwnął głową na znak, że to prawda.
-        Ani ja tobie.
-        Ty mi za co?
-        Za rzeczy, których nie zrobiłeś.
Draco patrzył na niego bardzo długo i Harry był pewny, że za chwilę usłyszy jakiś wredny komentarz, ale Malfoy najzupełniej w świecie się roześmiał.

-        Pozdrów żonę i Weasleyów – powiedział, gdy już się uspokoił, po czym skinął Harry’emu i odszedł w stronę skrzydła szpitalnego.