czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział Trzynasty, gdzie Jim walczy z potworami i trochę z samym sobą.


Hurrra! Mam dyplom! Obroniłam się a 24h później zdałam prawo jazdy. Czujecie? Nie sądziłam, że mi się to uda. Potem byłam tak wycieńczona, że dzwoniło mi w uszach. Na dokładkę wspaniałości - nie będę miała operacji nogi! Okazało się, że opuchlizna zeszła i obejdzie się bez cięcia, bo miejsce chore zaczęło się leczyć samo. 
Dziś wycieczka do Zakazanego Lasu. Czy Jim jest taki jak jego tata? Co zrobi, gdy spotka mieszkańców lasu?
Za dwa tygodnie, coś o Lily Lunie :D 
Wasza,
Astal



Przeciągły jęk wydostał się z gardła Robina. Przed chwilą odzyskał przytomność i poczuł, że boli go całe ciało. Spróbował się podnieść, ale przeszył go ostry ból w lewej łydce. Otaczała go ciemność, więc z początku wystraszył się, że oślepł, ale po chwili jego oczy przyzwyczaiły się i zaczął rozpoznawać kształty dookoła siebie. Unosząc się na łokciach, zorientował się, że jego stopa wykręcona jest pod dziwnym kątem i dlatego tak boli. Poruszywszy się odkrył kolejne ogniska bólu, chociaż już nie tak ostre.
-        Obudziłeś się już? – usłyszał za sobą. Obejrzawszy się ujrzał Jamesa Pottera siedzącego na pniu zwalonego drzewa.
-        Gdzie jesteśmy?
James wzruszył ramionami, patrząc pogardliwie na Robina. Chłopak od razu zrozumiał, co chodziło Potterowi po głowie. Spróbował siąść stabilniej, unikając wzroku Jamesa.
Dookoła panował mrok. Słońce musiało już dawno zajść, bo zrobiło się chłodniej. Nawet, jeżeli wszedł już księżyc, to przez gęste korony drzew Zakazanego Lasu nie przedostawało się tu jego słabe światło. Nawet wytężając wzrok Robin widział nie dalej niż na dwa metry dookoła siebie.  
-        Widziałeś nasze miotły? – zagadnął Robin, czując się koszmarnie głupio.
-        Moja połamała się, jak na nią upadłeś. Twojej nie mogę znaleźć – warknął Jim, podchodząc bliżej. Sweter na ramieniu miał poszarpany i zakrwawiony. Na policzku widniał mu wielki fioletowy siniak.
-        Potter…
-        Czy ty kompletnie ześwirowałeś?! – ryknął Jim, łapiąc Robina za przód bluzy. – Chciałeś mnie zabić?
-        Nie… ja tylko… poobijać…
-        No to mam nadzieję, że się cieszysz! Rozwaliłeś mi bark! Sam mogłeś się zabić! Czy ty w ogóle myślisz?! Dobrze, że wpadliśmy w to drzewo, bo gdybyśmy rąbnęli w całej wysokości, to byłoby po nas!
James wykonał taki ruch, jakby chciał kopnąć chłopaka w złamaną nogę, ale się powstrzymał. Dysząc ze złości, postał chwilę w miejscu, wpatrując się z odrazą w niego.
-        Wracam do zamku. Mam nadzieję, że cię coś tu zje!
To powiedziawszy wymaszerował z polany między w drzewa, zostawiając Robina samego i przerażonego.


Scorpius westchnął ciężko i popchnął przed siebie wózek z książkami. Odrabiał swój ostatni dzień szlabanu za pobicie się z tamtymi puchonami. W sumie to był nawet wdzięczny za taki rodzaj kary, bo przecież lubił książki i to o wiele bardziej niż ludzi. Profesor Adryk chyba myślał, że Scorpius załamie się, gdy zostanie skazany na wdychanie przed dwa tygodnie kurzu biblioteki, ale prawda jest taka, że gdyby młody Malfoy dostał to samo co tamci dwaj – jeden czyszczenie szatni zawodników quidditcha, a drugi pomoc członkom kółka teatralnego – to byłby o wiele bardziej nieszczęśliwy.
Scorpius nabrał powietrza w płuca i uśmiechnął się. Zapach stęchlizny i skórzanych okładek przypominał mu bibliotekę w domu.
Szedł tak beztrosko, pochłonięty myślami o zaciszu domowej biblioteki, gdzie w zimie napalał w kominku i siadywał na podłodze, gdy nagle coś rąbnęło go w czubek głowy, tak mocno, że pociemniało mi przed oczami. Zatoczył się i wrzasnął z bólu, a wielka księga, która to właśnie spadła mu na głowę, spadła na podłogę, wzburzając tumany kurzu. Scorpius zamarł, rozglądając się skąd mógł nadejść ponowny atak, ale nic się nie stało, za to ktoś powiedział tylko „ojejku”. Malfoy podniósł głowę i spojrzał w wielkie niebieskie oczy Rose.
-        Aha… To znowu ty - powiedział, siląc się na spokój. – Czy musisz mnie obijać za każdym razem, kiedy jestem polu widzenia?
Rose, która stała na drabinie i sięgała po książki na najwyższej półce, zrobiła się najpierw czerwona ze wstydu, a potem ze złości. Tym razem Scorpius naprawdę był zły. Miał już dość obrywania od niej. Zawsze, gdy ją widział, to albo był ranny, albo leżał rozciągnięty na podłodze. W takim stylu nie miał najmniejszych szans na zrobienie na niej dobrego wrażenia. Najgorsze było to, że to ona właściwie najczęściej go uszkadzała, lub wywracała. Tak jakby specjalnie to robiła, aby go upokorzyć przed sobą.
-        Nie schlebiaj sobie – parsknęła, zeskakując z drabiny i momentalnie tracąc równowagę. Scorpius zrobił taki ruch, jakby chciał ją złapać, ale w końcu się rozmyślił. „Niech chociaż raz ona się sama wywali”- pomyślał.
-        Słucham?
-        Powiedziałam: nie schlebiaj sobie. To nie tak, że cały dzień poluję na ciebie, aby ci coś zrobić.
-        No, ale właśnie tak to wygląda.
-        Nie cały świat kręci się w okół ciebie, Malfoy!
To wykrzyczawszy, Rose złapała swoją torbę, zarzuciła ją na ramię i popruła przed siebie ile sił w nogach.
-        Poczekaj…- zawołał za nią Scorpius, bo z jej torby wypadła książka, ale ona była już za daleko, aby usłyszeć.
Schylił się i podniósł książkę. Była to mugolska książka, której nigdy nie widział. Scorpius zawahał się tylko chwilę, a potem schował ją do kieszeni. Jego miłość do książek była zbyt wielka, aby mógł się oprzeć i nie przeczytać jej. Owszem, mógł oddać ją Rose, ale dlaczego nie miałby jej najpierw przeczytać?
Przemknął obok stolików, przy których siedzieli Darcy, Albus i Rose. Kiwnął niezauważalnie Potterowi na dowidzenia, a potem odnotował się na liście przy biurku bibliotekarza, iż dziś kończy swój szlaban.
Nie zdążył oddalić się bardzo od biblioteki, kiedy dogonił go Albus. Dyszał tak bardzo, że zanim się odezwał, musiał postać chwilkę zgięty w pół.
-        Rosie powiedziała ci coś niemiłego? – zapytał w końcu, robiąc zatroskaną minę.
-        Nic takiego – westchnął Scoprius niedbale. Albus patrzył się na niego dłuższą chwilę, nic nie mówiąc, więc poczuł się niezręcznie.
-        Była wściekła, kiedy wróciła.
-        Mówię, że to nic takiego. Ona po prostu mnie nie znosi.
-        Szkoda. Lubię was oboje.
Rozmowę przerwały dwie dziewczyny, biegnące w ich stronę. Były to Amber i Emerald.
-        Albus! – zawołała Amber, dopadając do młodszego Pottera. – Twój brat! Zakazany las! Musimy coś zrobić, bo oni są tam…
-        Co? – nie rozumiał w pierwszej chwili Albus.
-        Twój brat i Robin ścigali się nad Zakazanym Lasem – powiedziała szybko Emerald, odciągając rozhisteryzowaną Amber. – Spadli między drzewa. Nie wiemy gdzie są.
Albus słyszał, co one mówią, ale jakoś powoli do niego dochodziło. Jimowi się coś stało? Niemożliwe, przecież on zawsze był niczym gumowa piłka – odbijał się od każdej twardej powierzchni i nigdy nie miał żadnych obrażeń. Teraz nagle nawiedziły Albusa okropne myśli o jego starszym bracie leżącym gdzieś i nieprzytomnym pośród lasu i krążących dookoła niego najróżniejszych potworach. 
Scorpius złapał go mocno za ramię i potrząsnął nim.
-        Twój dziadek – powiedział, a Albus nie od razu zrozumiał, o co chodziło, ale gdy  Malfoy skinął w stronę wyjścia z zamku.– Szybko.
-        Tak – zgodził się.- Bardzo szybko.
Pognali obaj, pozostawiając dwie dziewczyny z tyłu. Albusowi krew pulsowała w uszach. Było mu zimno, ale jednocześnie cały się spocił. Sam też pewnie pomyślałby o dziadku Hagridzie, ale dobrze, że szybciej zrobił to Scorpius. W rekordowym czasie dopadli do wyjścia z zamku, przemierzyli błonia sprintem i zaczęli się dobijać do drzwi chatki Hagrida.


James nie zaszedł daleko, bo co chwila potykał się o wystające korzenie i wszelkie nierówności terenu. W sumie wcale nie chciał oddalać się od polany, na którą udało mu się dowlec nieprzytomnego Robina, ale naprawdę nie chciał przebywać w towarzystwie chłopaka ani sekundy dłużej. Złość się w nim gotowała i straciłby nad sobą kontrolę, gdyby nie mina Robina, kiedy zorientował się, że Jim chce go kopnąć.
Obaj się potwornie bali w tym momencie. Chociaż James wcale nie chciał się do tego przyznać, to jednak trząsł się ze strachy. Oczywiście mówił sobie w myślach, że to z zimna.
Przedzierając się przez las, starał się nie myśleć o tych wszystkich strasznych historiach, które z upodobaniem opowiadał mu Teddy. Młody Lupin, czasami ze złości, że musi odgrywać rolę niańki dla trójki Potterów, karmił swoich podopiecznych przed snem mrocznymi wizjami bestii, które żyć miały w Zakazanym Lesie. Jim nie wierzył w te opowieści, a raczej nie chciał wierzyć, ale gdy tak brnął przez mrok, to wszystko, co mówił Teddy wróciło do niego ze zdwojoną siłą. Odruchowo położył rękę na kieszeni bluzy, gdzie miał różdżkę. Na szczęście była ona tam nadal. Bał się użyć jej do oświetlania sobie drogi, bo uznał, że w ten sposób na pewno coś do siebie przyciągnie.
Nagle za jego plecami rozległ się rozdzierający wrzask, a potem dziwny odgłos, jakby przypominający kłapanie. James stanął, kiedy wrzask się powtórzył. Nie było wątpliwości, że to wrzeszczał Robin. Jim zawahał się, ale w końcu, nawet trochę wbrew sobie, pobiegł w kierunku, z którego dochodziły odgłosy. Owszem nienawidził Robina, ale nie mógł go tak po prostu zostawić na pastwę bestii, które tu mieszkały.
Dotarł na skraj polany, na której zostawił chłopaka i zamarł z przerażenia.
Robin kulił się pod drzewem, a nad nim stała pokraczna kreatura, stojąca na czterech odnóżach. Dwa kolejne zakończone były wielkimi kleszczami, które zbliżały się powoli do Robina.
-        Jasna cholera – wyszeptał James, nie mogąc się powstrzymać. W tej chwili był potwornie zaskoczony, bo całe swoje dotychczasowe życie nie wierzył wujkowi Ronowi ani na słowo, gdy ten opowiadał o gigantycznych pająkach, mieszkających w Zakazanym Lesie.
Potrzebował planu i to szybko. Sięgnął po różdżkę, starając się przypomnieć, czy pamięta coś z lekcji biologii o pajęczakach. Niestety, zdał sobie z tego sprawę niesamowicie szybko, nie pamiętał nic. Postanowił, więc improwizować, zdając się na geny.
Ruszył biegiem, przeciął polanę w ekspresowym tempie, a potem wykonał popisowy ślizg między nogami pająka. Robin ponownie wrzasnął, teraz bardziej z zaskoczenia, niż  ze strachu. Pająk nie zauważył go od razu, co dało Jamesowi sekundy przewagi.
-        Lumos! – ryknął James, celując różdżką ślepia pająka.
Światło różdżki rozbłysło niczym wschód słońca. Stwór zachwiał się i zaryczał.  Jim kładąc się na plechach, obiema nogami kopnął w jedną z nóg. Pająk stracił równowagę i machając odnóżami, zwalił się na ziemię. Jim złapał Robina za ramię, próbując go zmusić, aby wstał. Niestety technika Jima była zawodna, bo oślepienie nie trwało długo. Zanim obaj chłopcy zdołali się podnieść, rozwścieczona bestia ruszyła na nich. Jim pchnął Robina z powrotem na ziemię, ale sam nie zdążył zanurkować. Wielkie kleszcze trafiły go w brzuch, sprawiając, że stracił dech i odrzuciło go na kilka metrów. Skulił się, tuż przed upadkiem, dlatego nie rąbnął w drzewo, tylko potoczył po ziemi. Skoczył na równe nogi i instynktownie rzucił się na pająka. Złapał go jedną ręką za odnóże ze szczypcami i uwiesił się na nim, chcąc uniemożliwić stworowi podniesienie się. 
-        Zaklęcie! – ryknął do Robina, który pokracznie gramolił się z kolan.
-        Sparaliżuj go, idioto!
-        Drętwota! – zawył James, machając szaleńczo różdżką.
Niestety pająk miał za gruby pancerz, aby tak słabe zaklęcie na niego zadziałało. Zaskrzeczał tylko, jeszcze bardziej rozwścieczony. James chciał się rozhuśtać jak gimnastyczka, ale zleciał i jedno z odnóży kroczących huknęło go w bok głowy.  Na ślepo wycelował różdżkę w górę i wykrzyczał ponownie zaklęcie. Pająk zaczął tupać, zorientowawszy się natrętny człowieczek jest pod nim. Jim, musiał się tarzać, żeby uniknąć zgniecenia.
Nagle pająk szarpną się konwulsyjnie i zaczął wycofywać. James otworzył oczy i ujrzał Robina, który rzucił się na stwora i sękatym kijem okładał go po ślepiach. W końcu strącił chłopaka, machając kleszczami na oślep. Z czterech ślepi zostało mu tylko dwa, ale były zalepione gęstą krwią. Robin padł na wznak, a James zerwał się i pochwyciwszy go za rękę zaczął go holować między drzewa.
-        Wiejemy – powiedział gorączkowo, starając się zarówno mieć oko na pająka jak i na nierówności terenu za sobą.
Zamarł w przerażeniu, słysząc nagle ciężkie miarowe kroki za sobą. Już przygotowywał się na najgorsze, gdy nagle na polanę wypadł dziadek Hagrid.
-        Jimbo! – ryknął olbrzym, sięgając wielką łapą i zgarniając chłopca.  Przerzucił sobie obu przez ramiona i pomknął przez las. – Dobrze, że usłyszałem was z daleka… cholibka… cali?
-        Cali – zawołał Jim, kurczowo trzymając się kurtki dziadka. – Połamani, ale cali.
-        Cały zamek na nogach, bo was nie ma! Albus, bidula, się zamartwia! Przyleciał do mnie prawie z płaczem! Co wam strzeliło do głowy, Jimbo?
James nic nie powiedział, zawstydzony. Hagrid sadził wielkie kroki, więc mknęli przez las. Ryki okaleczonego pająka dawno już ucichły i James poczuł, że się rozluźnia. Wraz z spadkiem adrenaliny zaczął odczuwać ból obitych miejsc. Bark znów zaczął palić bólem złamanej kości. Na drugim ramieniu Hagrida Robin zwisał nieprzytomnie. Musiał zemdleć ze strachu lub z bólu. 
Ulga, jaką poczuł James, widząc migoczące światła zamku była nie wyobrażalna. Ucieszył się nawet z widoku rozwścieczonego profesora Adryka, czekającego na schodach przed wejściem.


Hagrid musiał siłą zabrać Albusa, który z uporem odmawiał odejścia od łóżka brata. W końcu wszyscy wyszli, nawet wicedyrektor, który aż kipiał ze wściekłości i groził wiecznym szlabanem obu śmiałkom. James i Robin zostali sami. Siedząc na łóżkach po przeciwległych stronach sali, starali się na siebie nie patrzeć. Nie zamienili ani jednego słowa, odkąd wydostali się z lasu wraz z Hagridem.
Panna Applebloom zgasiła światło i poradziła chłopcom, aby się przespali. Jim poruszał ramieniem, wypróbowując świeżo wyleczony bark. Wcześniej pielęgniarka zajęła się Robinem, który, jak się okazało, miał złamaną kostkę i wybite dwa zęby. James i tak uznał, że to nieźle, skoro obaj walnęli w drzewo i poobijali się o praktycznie wszystkie jego gałęzie. James zdołał utrzymać się miotły na tyle, aby zmniejszyć siłę uderzenia w ziemię. Niestety w ostatniej chwili jego palce ześlizgnęły się i obaj spadli na wystające korzenie na ziemi. 
Drzwi do skrzydła szpitalnego otworzyły się i ktoś wszedł, ale nie zapalił światła. To była Amber. Ubrana była w jasną koszulę nocną i biały szlafrok. Złote włosy rozpuściła na ramiona i plecy. Robin poznał ją od razu i poruszył się nerwowo. Jego oczy i oczy Jamesa spotkały się na chwilę, a potem Robin schylił głowę i odwrócił się tyłem, przykrywając kołdrą po same uszy. James wiedział, że chłopak ma u niego dług i w ten sposób chce go właśnie spłacić. Był mu bardzo wdzięczny, chociaż nadal go nienawidził. 
Amber podeszła na palcach do łóżka Jamesa. Jej okrągłe oczy świeciły w blasku księżyca. Miała też mokre ślady na policzkach, znak, że płakała.
-        Strasznie przepraszam – wyszeptała, łapiąc Jamesa za rękę. – Tak mi głupio.
-        Nic mi nie jest.
-        Musisz myśleć, że jestem strasznie głupia.
-        Wcale nie… Przecież nikt nie mógł wiedzieć, ze zlecimy z mioteł.
Nie chciał jej wyjawiać, że jej najlepszy przyjaciel targnął się na jego życie. Przemilczał także tą sprawę, gdy wypytywał go Adryk. Obaj zgodnie przyznali, że stracili kurs przez wiatr i wpadli na drzewo.
Włosy Amber wyglądały w słońcu księżyca jak białe. James ledwo się powstrzymywał od dziwnej chęci dotknięcia ich. Podniosła na niego oczy i ścisnęła rękę w obu dłoniach.
-        Która godzina? – zapytał nagle James, przypominając sobie coś.
-        Chyba druga, nie wiem…
James uśmiechnął się i nachylił się ku dziewczynie. Spojrzała na niego pytająco.
-        Wszystkiego najlepszego, Berry – powiedział cicho, uśmiechając się szeroko.
Starł rękawem łzy z jej policzków, a ona odwzajemniła uśmiech, jakby nie dowierzała, że on może w takiej chwili myśleć o jej urodzinach. 
Zaryzykował i przybliżył się jeszcze troszkę. Zamknęła oczy, więc potraktował to, jako przyzwolenie, więc pocałował ją prosto w różowe usta.