sobota, 23 listopada 2013

Rozdział Osiemnasty, w którym cała rodzina siedzi w szpitalu.

Szpitalnie i zagadkowo. Osobiście nie lubię szpitali. A teraz mam zapalenie zatok i moje dnie składają się ze smarkania i leżenia w łóżku. Moje życie nie jest tak interesujące, jak bym chciała... Na razie choruję luksusowo w domu, ale jutro jadę do Łodzi i jest mu smutno. 
Pozdrawiam, 
Wasza Astal
P.S. Uregulowałam sprawę ze starym blogiem. Zrobiłam z niego archiwum i usunęłam niedokończone opowiadanie. Nie będę tam już nic pisać, więc zapraszam do czytania tu.

~*~

Jamesowi było niedobrze. Siedział w poczekalni szpitala Św. Munga i było mu niedobrze. Niecałe dwie godziny temu profesor Longbottom pojawił się w pokoju wspólnym gryfonów i zawołał do siebie Jamesa i Albusa. Doskonale widać było po jego minie, że stało się coś złego. Poprosił chłopców, aby udali się z nim do jego gabinetu. Tam czekał na nich wujek Ron, który, choć bardzo się starał, nie umiał ukryć tego jak bardzo jest zdenerwowany.
-        Wujku coś jest nie tak, prawda? – zapytał tknięty nagłym przeczuciem James.
-        Wasz tata miał mały wypadek – wyjaśnił Ron, kładąc dłonie na ramionach obu chłopców. – Nie bójcie się! – zawołał, widząc, że oboje bledną ze strachu.- Żyje, ale jest w szpitalu.
-        Możemy iść tam, żeby go zobaczyć? – zapytał Albus dziwnie małym i słabym głosem.
-        Właśnie po to tu jestem – wujek starał się uśmiechnąć, ale wyszedł mu zaledwie grymas.
Odkąd dotarli do szpitala nie udało im się jeszcze zobaczyć ojca, bo wciąż, jak mówili im uzdrowiciele, których wypytywał wujek Ron, jeszcze się zajmowano jego obrażeniami. Lily pojawiła się wcześniej niż chłopcy, ale nie mieli okazji z nią porozmawiać, bo teraz spała w ramionach babci zmęczona płaczem. Siedzieli więc bez słowa i czekali. James bał się odezwać, bo wydawało mu się, że jeżeli otworzy usta, to się pochoruje. Tylko mamie pozwolono czekać tuż pod drzwiami sali operacyjnej. Reszta musiała zadowolić się twardymi ławkami na korytarzu.
Zbliżała się północ i nadal nie było żadnych wieści. Ciotka Hermiona, która do tej pory czekała w domu z Hugo na Rose wracającą z Hogwartu pociągiem do domu, pojawiła się, aby zabrać ze sobą dzieci na Grimmauld Place. Stoczyła zażartą bitwę z Jamesem, który absolutnie odmówił opuszczenia szpitala. W końcu Ron musiał obiecać Jamesowi, że wrócą tu ciut świt, więc ten zgodził się iść z nimi. Ciocia zdecydowała się zostać, a Ron wziął Lily na ręce i wraz z chłopcami ruszyli w drogę powrotną.
W domu na Grimmauld Place czekali na nich Rose i Hugo. Oboje byli w piżamach, ale chyba nie mogli zasnąć, więc siedzieli w salonie przy kominku i pili kakao. Ron zagonił ich wszystkich do sypialni i kazał spać.
James leżąc w ciemności, wsłuchiwał się w senny oddech brata i rozmyślał. Nadal czuł mdłości, ale tym razem wraz z tym czuł potrzebę porozmawiania z kimś. Słyszał kroki na dole, więc domyślił się, że wujek jeszcze nie poszedł spać. Wstał z łóżka i po cichu wyszedł z pokoju.  Tak jak się James przypuszczał, Ron siedział w fotelu, w którym wcześniej siedziała Rose i palił papierosa. James siadł w fotelu naprzeciwko i podkulił nogi.
-        Nie zasnę dziś – oświadczył, a wujek pokiwał głową.
-        Ani ja. Nie cierpię, kiedy Harry jest w szpitalu. Zawsze się martwiłem, że kolejny raz to będzie coś naprawdę poważnego.
-        Często był w szpitalu?
-        Miał zwyczaj lądowania tam dwa albo trzy razy na semestr – zachichotał Ron. James skrzywił się, trochę oburzony jego wesołością. – Wybacz młody. Przypomniało mi się, jak raz pewien kretyn chciał naprawić Harry’emu rękę, a usunął mu wszystkie kości z niej. Żebyś widział minę swojego starego wtedy…
-        Co będzie… co będzie jak mu się coś naprawdę stało?- zapytał nagle James, a Ron przestał się uśmiechać.
Zgasił papierosa w popielniczce i pochylił się ku Jamesowi.
-        To naturalne, że się martwisz. Ale pamiętaj, że nie ważne, co się stanie, twój tata nigdy się nie zmieni. Rozumiem, że boisz się go zobaczyć leżącego na łóżku i słabego. Możesz mi wierzyć, że wiele razy widziałem go w bandażach, ale zawsze się wylizywał z tego.
-        Ale tym razem to stało się na misji, a nie w szkole.
-        Zapewniam cię, że w tej szkole wszystko się może przydarzyć. Zwłaszcza komuś, kto nazywa się Harry Potter.
James rozluźnił się nieco i uśmiechnął się do Rona.
-        Każdy ojciec dla dzieciaka to bohater, Jimbo. Twój tata jest szczególny, bo w końcu nie każdy może znaleźć ojca na karcie z czekoladowych żab. Ale musisz pamiętać, że nawet największy bohater, jest tylko człowiekiem. Z reszta, właśnie dlatego, że był człowiekiem, został bohaterem.
Naglę przez okno do pokoju wpadła smuga srebrnego światła. Na dywanie, tuż obok fotela, na którym siedział Ron, wylądowała srebrna wydra.
-        Wszystko w porządku. Harry nadal nieprzytomny, ale jego stan jest stabilny. Przyjdziemy na śniadanie – przemówiła wydra głosem Hermiony.

-        Zawsze mnie to wkurzało, że ona to umie robić, a ja nie – mruknął Ron pod nosem, wpatrując się w rozpływającego się w powietrzu patronusa żony.  – Idź spać Jimbo. Sam słyszałeś – twój ojciec jest w jednym kawałku. Jak tylko wstaniesz pójdziemy tam wszyscy. Zmiataj teraz do łóżka, bo twoja matka rzuci na mnie klątwę, jeżeli będziesz wyglądał jak upiór jutro. 


Następnego dnia Hermiona i Ginny pojawiły się na śniadaniu. Od razu zostały zasypane pytaniami. Obydwie były bardzo zmęczone, ale odpowiadały wytrwale, upewniając wszystkich, że życiu Harry’ego nic nie zagraża.  Podczas śniadania James poganiał wszystkich. W końcu, gdy Albus zjadł ostatni kawałek tosta, Jim zerwał się na nogi i pognał do przedpokoju, aby założyć kurtkę i buty. Reszta rodzeństwa i Ron podążyli za nim.
Dotarli do Św. Munga o jedenastej. Harry, jak poinformowała ich czarownica w recepcji, został umieszczony na czwartym piętrze, na wydziale urazów pozaklęciowych. James, Albus i Lily wbiegli po schodach na górę, tak szybko, że Ron nie mógł za nimi nadążyć. Jednak, gdy dotarli do sali numer trzy, wszyscy troje zatrzymali się w progu, jakby obawiając się tego, co mogą zastać w środku. Ron wepchnął ich do środka.
Harry leżał na łóżku najbliżej okna. Na czole miał duży opatrunek, który zachodził mu aż na lewe oko. Klatkę piersiową i ramiona miał ciasno owinięte bandażami. W miejscach gdzie nie miał bandaży ani opatrunków był posiniaczony i podrapany. Mimo wszystko na ich widok uśmiechnął się i poprawił się na poduszkach. Lily rozpłakała się i przylgnęła do brzucha ojca.
-        Lily nie płacz – zaśmiał się Harry, gładząc rudą główkę córki. – Nic mi nie jest, widzisz?
-        Tato wyglądasz strasznie – ocenił Albus i uśmiechnął się. Przez cały ten czas, tak jak James, martwił się o ojca, ale teraz widząc jego uśmiech, poczuł ulgę.
-        Dziękuję ci synu. Tak zazwyczaj wyglądają aurorzy.
James nic nie powiedział, tylko wpatrywał się w Harry’ego intensywnie. W końcu, trochę pod pretekstem odciągnięcia Lily od taty, zbliżył się i uścisnął mocno jego dłoń.
-        Harry – odezwał się w końcu Ron.- Co to na gacie Merlina było?
-        Hmmm… coś? Nie mam pojęcia. Nie dało się z tym walczyć, bo było niewidoczne i żadne zaklęcia nie działały. Rozwaliło nas, a potem… potem po prostu zniknęło.
-        Kingsley mówił, że wysłali już kolejną grupę – poinformował przyjaciela Ron. – Nic nie znaleźli. Po waszych obrażeniach nie można nic rozpoznać.
Harry potrząsnął głową i spojrzał na dzieci znacząco. Ron porzucił temat, rozumiejąc od razu, że przyjaciel nie chce, aby słyszały o innych aurorach, szczególnie tych zabitych.
-        Wychodzi na to, że będę całe święta w domu dzieciaki – Harry zwrócił się do dzieci, a Lily słysząc to rozpromieniła się.
-        Mam nadzieję, że dadzą ci długi urlop, tatusiu. Ostatnio tyle pracujesz, że ominęło cię tyle fajnych zabaw, które wymyśliłam!
-        Nie będziesz jak miał uciec od niej, skoro będziesz leżał w łóżku – zażartował James, a Lily prychnęła oburzona. Jim przygarną do siebie siostrę i ścisnął, aż zapiszczała.
-        Tato czy coś ci się stało w oko? – zapytał nagle Albus, który od jakiego czasu dokładnie przyglądał się obrażenia ojca.
-        Nic magicznego – zapewnił Harry, podnosząc opatrunek i ukazując wielkie fioletowe limo dookoła oka. – Nie bój się, nie będę miał takiego oka jak Szalonooki Moody.
Spędzili u Harry’ego w odwiedzinach prawie cały dzień. Po południu przyszła Ginny i przyniosła mężowi obiad. Lily uparła się, że nakarmi ojca, ale szło jej to koszmarnie, więc zajęła się tym Ginny. W międzyczasie Albus i James opowiadali ojcu o szkole. Mówili jeden przez drugiego, bo żaden z nich nie chciał być tym drugim w kolejce do opowiadania. Z racji tego, że wpadali sobie w słowo co chwila, wybuchały między nimi małe wojny na poszturchiwanie. Ginny w końcu wysłała Jamesa z Lily i Hermioną, która przyszła w międzyczasie, do herbaciarni. Albus, gdy został sam mógł w spokoju cieszyć się uwagą ojca. Młodszy syn zawsze uspokajał Harry’ego. Nigdy nie tracił głowy i zawsze wszystko analizował na spokojnie. Uwielbiał o wszystkim opowiadać rodzicom, więc często siadał w kuchni, kiedy oni kręcili się dookoła, i mówił do nich. Czasami szedł za nimi do ich gabinetu, a oni pozwalali mu na to, bo wiedzieli, że Albus szuka z nimi kontaktu nie bez powodu. James i Lily nie potrzebowali tak dużo mówić o swoich emocjach, u nich wszystko było na wierzchu, niczego nie dusili w sobie.
-        James się o ciebie bał – powiedział nagle Albus, podnosząc na ojca swoje wielkie oczy. – Miał taką samą minę, jak wtedy, kiedy mama zaczęła rodzić.
-        Pamiętam.
Mimo wszystko dla Albusa James był czymś uspakajającym w życiu. Gdy Jim się bał, to naprawdę należało się bać. Starszy brat zawsze przecierał wszystkie szlaki i bronił pozostałą dwójkę, nawet wtedy, kiedy to on sam był powodem kłopotów. Widząc przerażonego brata, Al i Lily nie czuli się pewnie.
-        Dobrze, że ci się nic nie stało, tato… Znaczy nie bardzo się stało. Nie wiedziałem, że twoja praca jest taka niebezpieczna.
Zielone oczy, takie jak jego matki, ale też jego samego, analizowały każdego siniaka Harry’ego.
-        Wcześniej aż taka nie była.
-        Ja też się bałem.
-        Przepraszam, Al.
Harry sięgnął i potargał synowi miedziane włosy. Spokojny głos Albusa brzmiał trochę oskarżycielsko i zrobiło mu się trochę głupio. Tak jakby ganił ojca za nierozwagę. Jedenastoletni dzieciak sprawiał, że dorosły człowiek czuł się trochę głupio.
Atmosfera rozluźniła się, gdy wrócili Jim i Lily. Robili wokół siebie takie zamieszanie, że matka musiała ich kilka razy upominać, żeby nie krzyczeli tak bardzo. Przy nich Harry zapominał na chwilę, że są w szpitalu i to on jest tym poszkodowanym.


Przez cały dzień przy łóżku Harry’ego pojawiały się różne delegacje znajomych i rodziny. Sąsiedzi z łóżek obok nie mogli uwierzyć, że do jednej osoby, może przyjść aż tyle odwiedzających. Przez te siniaki i bandaże nikt nie rozpoznawał Harry’ego, dzięki czemu mógł się on cieszyć anonimowością. Skończyło się to jednak przed wieczorem, kiedy to do sali wpadł zdyszany Bradley.
-        Szefie! – ryknął, podbiegając do łóżka Harry’ego. Ginny, która siedziała w nogach łóżka męża, aż podskoczyła.
Brad wcale nie wyglądał lepiej niż Harry. Nos miał cały spuchnięty, chyba wcześniej był złamany, a do tego wszędzie miał siniaki. Za nim, wystraszona i za wszelką cenę starająca się go zatrzymać, szła Vasiliki. Ciągnęła go za piżamę, aby się zatrzymał, ale nie miała tyle siły.
-        Szefie, ja coś odkryłem!
-        My odkryliśmy – wtrąciła Vas, wychylając się zza jego pleców. Spojrzała przepraszająco na Ginny, odpychając na bok Brada. – Bardzo przepraszam, pani Potter. Prosiłam, żeby poczekał, ale napoili go czymś przeciwbólowym i jest jak nakręcony.
Brad jej nie słuchał. Rozłożył jakąś mapę na kolanach Harry’ego i zaczął coś na niej rysować palcem.
-        Domy zaatakowanych pracowników ministerstwa, sir – tłumaczył, dźgając pergamin. – A po środku miejsce, gdzie my oberwaliśmy. To nie jest blisko, ale wszystko układa się we wzór.
-        Idealne odległości, tylko, że to setki kilometrów…
Harry pochylił się nad mapą, totalnie zapominając o swoich obrażeniach. Ginny chciała protestować i wygonić Vas i Brada, ale zerknęła na to, co pokazywali i zamilkła. Rzeczy, które mówili były straszne.
-        To wygląda, jakby zastawiali na nas pułapkę – wyjaśniał Brad. – Chcieli, żebyśmy pojawili się na tych bagnach, ale ich tam nie było.
-        Ataki nie miały nic na celu, oprócz postawienia nas w gotowości – wtrąciła się Vas, a oczy jej błyszczały z emocji.
-        Jacy oni? – zapytała Ginny, a pozostała trójka spojrzała na nią. W milczeniu, jakie zapadło, jej pytanie zabrzmiało wyjątkowo złowieszczo.
-        Tego nie wiemy, pani Potter. Tam naprawdę nikogo, oprócz nas, nie było.
-        I nie miało być. Doskonale wiedzieli, że po takich atakach i po bardzo silnym impulsie czarnej magii, poślemy tam najlepszy skład.
-        I tak się stało…
Harry nie patrzył na nich, tylko na pergamin rozłożony na swoich kolanach. Minę miał taką, jakby wszystko, co działo się w ostatnich kilku miesiącach, układało mu się w jakąś całość. Jednocześnie czuł się przerażony, ale też podekscytowany, bo w końcu zagadka, która męczyła go od tak dawna, zaczynała się rozwiązywać. Gdyby tylko mógł, to wstałby i pobiegłby do siedziby ministerstwa, tak jak tu siedział.
-        Jest za dwadzieścia minut północ – oświadczyła Ginny, a Harry otrząsnął się z zamyślenia. – Dziś już i tak nic nie zrobicie. Obaj nadal jesteście hospitalizowani. Nikt nie wypuści was ze szpitala w środku nocy. Harry miał połamane obie nogi, a ty, Brad, wyglądasz, jakbyś miał gorączkę.
Vasiliki złapała Bradleya w pasie i odholowała z sali, chociaż ten sprzeciwiał się, bo chciał jeszcze wiele spraw omówić ze swoim szefem.
-        Harry ja znam to spojrzenie… Przestań – powiedziała ostro Ginny, patrząc na niego i marszcząc brwi.
-        Ale ja nic…
-        Posłuchaj mnie, nie pozwolę ci wrócić do pracy przynajmniej przez miesiąc. Jestem za młoda, żeby zostać wdową. Jak znowu będziesz chciał iść gdzieś umierać, to ja obiecuję, że osobiście cię przykuję do ściany w piwnicy.
-        Kochanie…
-        Zapamiętaj to, Potter.
-        Dobrze, zapamiętam – zgodził się Harry, przygarniając ją do siebie i przyciskając jej głowę do swojej piersi. Doskonale wiedział, że ona nie żartowała. Często mu groziła, a on doskonale wiedział, iż każda z tych gróźb zostałaby spełniona, gdyby tylko zrobił coś, czego mu zakazywała.

Odnalazła jego rękę w pościeli i ścisnęła mocno.