wtorek, 25 grudnia 2012

Rozdział Siódmy, w którym wiele rzeczy eksploduje.


Wesołych Świąt moi kochani! 
Bonus miał być dziś, ale nie mam pojęcia co mogłabym jeszcze tam dodać. Ktoś ma pomysł? Przyda mi się pomoc w kierowaniu tą historią. 
Przypominam o konkursie! 
A co do notki, to wiem, że nie te święta, ale mam nadzieję, że osłodzę Wam już i tak słodkie świąteczne leniuchowanie. 
Pozdrawiam, 
Astal



Victorie trzęsła się z zimna, ale nie miała zamiaru wracać do ciepłego dormitorium. Na luksus ciepłego łóżka i puchatej pościeli nie mogła sobie pozwolić teraz, kiedy miała do wypełnienia obowiązki prefekta naczelnego. Gnała przez korytarze, rozglądając się dookoła uważnie. Była pewna, że jej bracia i pozostała dwójka dziś wyruszyli na jakąś akcję. Zabroniła Carlowi iść ze sobą, bo wiedziała, że gdyby jego któryś z nauczycieli lub woźny zastał na korytarzu w środku nocy, to pewnie miałby kłopoty.  Nagle usłyszała głosy dochodzące zza rogu. Podkradła się na palcach i zaczęła nasłuchiwać.
-      Jak my wszyscy… jak my wszyscy, bracie – usłyszała głos jednego z bliźniaków.
Victorie zatarła ręce i sięgnęła do kieszeni szlafroka. Tu napotkała niespodziankę, bo jej ręka nie natrafiła na różdżkę. Była tak podekscytowana tym, że planuje nakryć swoich braci na czymś niecnym, że wybiegła z sypialni bez różdżki.  No cóż musiała grać na zwłokę. Słysząc odgłos zbliżających się kroków, wyskoczyła zza rogu i zagrodziła idącym drogę.
-      Ha! Mam was – zawołała, podpierając się pod boki. – Wiem, co knujecie i…
Zamarła w pół zdania. Przed nią stała tylko jedna osoba. W bardzo słabym świetle latarenki, którą ta osoba trzymała w dłoni widać było, że jest ubrana w długi, trochę wymięty płaszcz oraz pluszowe kapcie. To nie był żaden z chłopców, których ścigała, to był po prostu woźny!
Victorie wydala z siebie tak przerażający i wysoki wrzask, że woźny przez chwilę wystraszył się i cofnął o krok, nie zdążywszy oświetlić stojącej przed nim dziewczyny. Korzystając z tej okazji Victorie odwróciła się na pięcie i czmychnęła przed siebie. Biegła na oślep, co chwila się potykając. Kompletnie zapomniała o tym, że jest prefektem. Tak się przestraszyła, że jedyne co przyszło jej do głowy to „wiać”.
Gdy tak uciekała, jakieś drzwi, które właśnie mijała, otworzyły się i czyjaś ręka złapała ją za ramię, a potem wciągnęła do środka. Victorie straciła równowagę i klapnęła na podłodze. Nad nią stały cztery postacie.
-      Vic czyś ty zwariowała?!- odezwała się jedna z postaci głosem jej brata( bliźniacy mieli takie same głosy, ale ten ton należał do Dominique). – Dlaczego biegasz po szkole i drzesz się?
-      Ja… ja zwariowałam?! – wysapała dziewczyna, podrywając się na równe nogi. – To wy się włóczycie!
Złapała jednego z bliźniaków za przód piżamy i przyciągnęła do siebie, cały czas nim potrząsając.
-      Łamiecie regulamin szkoły! Planujecie jakiś dowcip! Ja jestem prefektem…
-      Ładny mi prefekt, który drze się na widok woźnego, zadziera kieckę i ucieka – odezwał się James, nawet nie starając się ukryć rozbawienia w głosie.
-      Wystraszyłam się po prostu!
-      Ta…
Victorie puściła brata, a za to złapała Jamesa. Ścisnęła go mocno i schyliła się, aby ich twarze były na tej samej wysokości.
-      Zacznę cię teraz bić i naprawdę nie jestem pewna, kiedy skończę…
-      Vic zostaw go – westchnął Louis, odciągając siostrę od kuzyna. – Przecież ty nie lubisz ciemności. Po kiego diabła tyś tu przylazła?
-      Widziałam jak coś knujecie! Wiedziałam, że będziecie dziś coś robić!
-      Nie masz żadnych dowodów.
-      To dlaczego jesteście poza lóżkami?!
-      Lunatykujemy – powiedział spokojnie Louis.
-      Na pewno uwierzę, że wszyscy na raz.. Jestem prefektem! Nie rób ze mnie idiotki!
-      Najpierw zajmij się hodowaniem cycków, a nie śledzeniem nas!
-      James ja cie zabiję!
Na szczęście Louis wykazał się refleksem i uratował Jima, łapiąc siostrę za szlafrok na plecach.
-      Spokój! – huknął Dominique. – Vic wracaj do łóżka.
-      Ani mi się śni! – syknęła Victorie, odwracając się i ruszając w stronę drzwi. – Wrócę tam, powiem, że was szukałam i…
-      I wkopiesz własnych braci?
Victorie zatrzymała się i spojrzała na nich uważnie.  Nawet w ciemności jej srebrno blond włosy lśniły.
-      Victorie zrozum, my mamy to w genach.
-      Genach?
-      Wujek George i jego brat to byli bliźniacy, tak jak my. James nie bez powodu ma tak na imię. Przecież znasz rodzinne historie, słyszałaś o Huncwotach i Magicznych Dowcipach Weasleyów. To musiało się stać.
-      Co mi tu będziesz z genetyką wyskakiwać? – zdenerwowała się Victorie.
-      Chciałem tylko zauważyć, że nas jest czterech i każdy z nas ma różdżkę. Ty masz swoją?
-      Nie.
Chłopcy ryknęli śmiechem, ale zaraz szybko zaczęli się uspokajać w obawie, że usłyszy ich woźny. Victorie cała trzęsła się ze złości.
-      Następnym razem przygotuję się lepiej! – zawołała. – Zobaczycie! Dziś sobie odpuszczę, ale jeszcze was dorwę.
To powiedziawszy wymaszerowała na korytarz, udając, że nie słyszy złośliwych chichotów za swoimi plecami.


Poranek Halloween okazał się spokojny i wolny od niespodzianek. Carlisle jednak postanowił nie pozwolić, aby ten spokój uśpił jego czujność. James i Chris zachowywali się normalnie, a przecież widział w nocy, że wychodzili gdzieś o koło północy. Z początku poczuł się delikatnie urażony, bo gdzieś głęboko w środku chciał bardzo, aby zaproponowali mu przyłączenie się do nich, ale potem stwierdził, że nie ważne jak wiele zabawy mają oni podczas nocnych włóczęg, on i tak jest za bardzo praworządny, aby do nich dołączyć. Jednakże delikatnie ukłucie zazdrości w sercu pozostało.
Podczas śniadania wyłowił wzorkiem z tłumu Victorie, która siedziała przy stole puchonów i łypała złowrogo to na Louisa, to na Dominique. Miała podkrążone oczy, a to był znak, że nie spała w nocy tylko próbowała zniweczyć plany tamtej czwórki. Carlisle domyślił się, że źle jej poszło. Miał tyle taktu, aby nie pytać na razie o szczegóły jej fiaska.
W końcu James i Chris skończyli śniadanie, więc cała trójka mogła udać się na lekcje. Niezmącony porządek i spokój trwały podczas porannych lekcji. Nawet na eliksirach Topher zachowywał się nadzwyczaj wzorowo. Jedyne, co można było uznać za dziwne to fakt, że James zbyt często zerkał na zegarek.
-      Fajne te nowe dekoracje, co? – zagaił Chris, kiedy szli korytarzem, kierując się w stronę sali zaklęć.
Carlisle skinął głową, nie bardzo zwracając uwagę na duże dynie, które wskazywał Chris. Rozstawiono je dzień przed Halloween na korytarzach różnych pięter. Podobno był to pomysł profesora Longbottoma, który bardzo lubił lampiony z dyni.
-      Jeszcze fajniej będą wyglądać wieczorem, jak będziemy szli na ucztę – dodał Jim, ale Carl już go nie słuchał, bo w pamięci powtarzał sobie swój referat na temat zaklęć leczących.
W końcu nadeszła przerwa obiadowa. Uczniowie wylegli na korytarze i tłumnie ruszyli w stronę Wielkiej Sali. W chwili, gdy na zegarze wybiła godzina druga po południu Carl szedł korytarzem, tak samo jak inni uczniowie, myśląc o obiedzie. Nagle zorientował się, że Jim i Chris, którzy wyszli z nim razem z klasy, gdzieś zniknęli.  Odwrócił się, aby ich poszukać i… BUM!
Coś eksplodowało kilka metrów przed nim. Dookoła rozległy się piski dziewcząt. Cały korytarz przez chwilę wypełniony był gęstym deszczem konfetti.  Carl i reszta uczniów, gdy już otrząsnęli się z szoku, zaczęli się śmiać. Niektóry nawet bili brawo. Gdy konfetti w końcu opadło, Carlisle ujrzał Jamesa i Chrisa idących w jego stronę. Obydwaj pękali z dumy.
-      Nieźle – ocenił Carl.
-      Nawet więcej niż nieźle, Carly!
-      Czy to zaklęcie synchronizujące wybuch? Nawet nie wiedziałem, że takie znacie.
-      Ależ skąd ja miałbym wiedzieć takie rzeczy, przecież ja…
-      Thoper nauczyciel już poszedł.
-      A więc podziękuję w imieniu całej grupy i przyznam się nieskromnie, że to oto zaklęcie ja sam wyszukałem w książce.


Dynie wybuchały aż do wieczornej uczty. Nauczyciele nie bardzo umieli sobie z nimi poradzić, bo niebyło tak naprawdę żadnej reguły, według której następowały kolejne detonacje. Co chwila pojawiało się kolejne epicentrum chaosu. Konfetti nie było też jedyną zawartością, jaka wydostawała się na zewnątrz podczas wybuchu dyń. Przeważnie pojawiały się cukierki, ale kilka dyń eksplodowało obsypując przerażonych uczniów gumowymi wężami. Sam profesor Adryk został uraczony wielkim żelkowym pająkiem, który wyładował na jego głowie z głośnym plaśnięciem.  James oczywiście nie mógł wytrzymać i bardzo chciał się przyznać do autorstwa tego żartu. Jednak Louis skutecznie powstrzymał go od tego rodzaju głupich pomysłów.
Cała czwórka dowcipnisiów przyczyniła się do czegoś, czego nigdy by się nie spodziewali, a mianowicie sprawili, że Darcy zmieniła trochę sposób, w jaki postrzegała Albusa. Z początku ci dwoje nawet nie wiedzieli, co się dzieje, gdy wyszli na korytarz z klasy. Kłócili się zażarcie o to kto lepiej dał sobie radę na lekcji zaklęć.
-      Albus – mówiła Darcy, siląc się na spokojną złośliwość, ale tak naprawdę była tak zdenerwowana, że miała ochotę go walnąć. – Ja rozumiem, że naturalne jest to, iż nie bierzesz pod uwagę braku swojego talentu, albowiem…
-      Och skończ już z tymi iżami i albowiewami – sykną Al, nerwowo targając sobie włosy.- Nie umiesz po prostu się pogodzić, że jestem w zaklęciach lepszy.
-      Bo tak nie jest! Flitwick jest nieobiektywny, bo uwielbia twojego ojca!
-      Rodziny w to nie mieszaj! Umówiliśmy się, że nie będziemy tak robić - Albus łypną na nią złowrogo, ale ona tylko parsknęła pogardliwie, chcąc tak w ten sposób ukryć swoje zakłopotanie.
W momencie, gdy mijali jedną z większych dyń, ta eksplodowała z ogłuszającym hukiem, a Darcy i Albus zniknęli w chmurze dymu. Rose, która szła za nimi wrzasnęła, równie zaskoczona. Chwilę potem oberwała w głowę gumowym wężem. Gdy dym opadł, Darcy i Albus pojawili się z powrotem, stojąc w bardzo dziwnej pozie. Dziewczyna była skulona i mocno wtulona w ramię Albusa. On stał wyprostowany i osłaniał Darcy swoim ciałem. Albus najwyraźniej zadziałał zupełnie instynktownie, bo w jego mina z śmiertelnie poważnej po chwili zmieniła się w wyraz zupełnego zaskoczenia. Rose widząc kuzyna bardzo starała się nie śmiać. Z początku wyglądał tak poważnie i bohatersko, jak nie on. Gdy zorientował się, że taka postawa wcale nie była konieczna, zawstydził się i spojrzał bezradnie na Rose. Ona parsknęła śmiechem i wzruszyła ramionami.
-      Mmm… Darc? – zaczął łagodnie Albus, pochylając się nad dziewczyną i lekko klepiąc dziewczynę po ramieniu.
-      Węże… - wyszeptała Darcy, nadal się kuląc i trzymając mocno przód swetra Albusa. – Nienawidzę węży. Są wstrętne.
-      One są gumowe, Spapphire – zapewnił Albus, przytulając ją do siebie mocniej. – Nic ci nie zrobią i…
Darcy momentalnie wyprostowała się. Twarz miała czerwoną z zawstydzenia. Omiotła nienawistnym spojrzeniem leżące na podłodze gumowe węże, a potem odwróciła się do Albusa.
-      Chodźmy wreszcie na ucztę – syknęła, wkładając w swój głos tyle jadu ile udało jej się wyprodukować.
Ruszyła przed siebie, nawet na nich nie czekając, a Rose i Albus podążyli za nią. On oszołomiony, a ona rozbawiona. Kilka pięter niżej natknęli się na Jamesa. Rose do razu odłączyła się od przyjaciół, natchniona wspaniałym pomysłem.
-      Jimbo! Jim…
James rzucił się na Rose i zamknął jej usta dłonią. Kilka osób zerknęło na nich z rozbawieniem.
-      Szszsz!
-      Zabieraj te łapy! Jimb…
-      Nie nazywaj mnie tak w szkole! – James znowu chciał ją uciszyć, ale tym razem Rose odskoczyła poza zasięg jego rąk.
-      A co w tym złego?
-      Och Rose… „Jimbo” może mówić do mnie mama, albo babcia. Podobało mi się, jak miałem sześć lat, ale teraz mam dwanaście.
-      Ale nadal zachowujesz się na sześć – wtrąciła niewinnie Rose, a James udał, że tego nie słyszał.
-      A  wyglądam nawet na czternaście!
-      Wyglądasz na solidne dwanaście, Jimbo.
-      Więc co chciałaś, Rosie? – powiedział Jim, trochę podnosząc głos, aby upewnić się, że nikt nie słyszał tego, jak go nazwała.
-      Ta blond żyrafa nazywa się Amber Green i jest w trzeciej klasie.
James spojrzał na kuzynkę z zachwytem.
-      Sama jesteś żyrafa – powiedział z miłością, a potem odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie.
W momencie, gdy Jim zniknął za rogiem, z naprzeciwka nadszedł Malfoy. Musiał słyszeć słowa Jamesa, bo zlustrował Rose od stóp do głów, a potem wykrzywił się w ironicznym uśmiechu. Dziewczyna pokraśniała ze złości. Dobrze wiedziała, że ten parszywy Malfoy nabija się w duchu z jej wzrostu.
-      Dupek – warknęła w przestrzeń za odchodzącym Malfoyem, jednak traf chciał, że obelga trafiła w idącego przed nią profesora Adryka. Odwrócił się on i rozejrzał po korytarzu, ale tym razem Rose wykazała się refleksem i ukryła się za cokołem posągu, który stał nieopodal.
W chwili, gdy uczynna kuzynka kuliła się w obawie o swoją dobrą opinie, James gnał ku Sali Wejściowej.
Zatrzymał się przed otwartymi drzwiami, przez które właśnie wchodziła drużyna puchonów. Wszyscy byli wściekli, mokrzy oblepieni błotem. Był to ewidentny znak, że na zewnątrz szalała burza. Amber szła na końcu. Była raczej niepocieszona, niż wściekła, tak jakby nie miała nic przeciwko, aby trenować podczas ulewy i zawiodła się na wytrzymałości swoich kolegów.
Zatrzymała się przed Jamesem i uśmiechnęła. Grudka błota spłynęła jej z policzka na ramię.
-      Nareszcie się spotykamy – powiedziała dziewczyna.
W tym momencie za jej plecami wybuchła jedna z dyń obsypując wszystko dookoła czarno-pomarańczowym konfetti.
-      Jestem Amber Green.
-      Wiem – wydusił z siebie James. – Ja jestem James Potter.
-      Domyślałam się.

sobota, 15 grudnia 2012

Kolejny bonus, tym razem zasugerowany.

Zainspirowałam się komentarzem M.K. pod ostatnim bonusem.
Smacznego a ja idę odmrażać nogi i tyłek, bo dziś zmarzłam na Nowym Świecie podziwiając iluminacje.
Wasza,
Astal



Święta to był szczególny czas. Nawet w domu rodzinny Black-Potter-Lupin. Oczywiście dwa pierwsze człony z nazwiska nie dużo robiły sobie ze świątecznych porządków oraz innych rodzajów przygotowań. Dlatego więc będąc na zakupach Remus cały czas martwił się tym, co działo się w domu. W jego głowie przewijały się szalone wizje Harry’ego i Syriusza demolujących dom.  W rzeczywistości zadanie, jakie zlecił tamtej dwójce, czyli posprzątanie salonu i oprawienie choinki, nie było niczym niebezpiecznym, ale przecież oni nawet z mycia zębów umieli zrobić trzecią wojnę światową. Dwa dni temu, gdy poprosił ich o pomoc przy dekorowaniu domu lampkami, to skończyło się na tym, że Syriusz o mało nie skręcił karku na oblodzonej drabinie, a Harry zleciał z dachu i byłby pewnie się połamał, gdyby nie szybka reakcja Remusa.
Spojrzał na listę zakupów i ignorując dopiski Harry’ego („zimne ognie i torba chipsów dla Harry’ego”), zaczął sprawdzać czy pamiętał o wszystkim. Był zamyślony tak bardzo, że nie zauważył kobiety, która stała nieopodal niego i przyglądała mu się.
-      Remus? – odezwała się, a on był tak zaskoczony słysząc swoje imię, że aż upuścił mrożonego indyka na jej buty.
-      O rety – wyjąkał, kiedy ona zebrała indyka z posadzki i wcisnęła mu go z powrotem w objęcia. – Och świetnie wyglądasz! Nic się nie zmieniłaś. K-kiedy wróciłaś?


-      Proszę państwa co za emocje! – wołał Syriusz stojący na stoliku do kawy na środku salonu. – Nasz najmłodszy zawodnik zadziwił wszystkich swoim talentem w choinkowego quidditcha!
Harry, który wisiał w powietrzu tuż obok choinki zachichotał. Dzięki temu mógł bez problemu mógł zawieszać bombki, chociaż nie udawało mu się to robić tak, aby drzewko wyglądało estetycznie. Po prostu łapał ozdoby choinkowe, które rzucał mu Syriusz, a potem zarzucał je na gałązki drzewka.
-      Co wy wyprawiacie?! – rozległ się nagły krzyk od strony drzwi.
Syriusz tak się przestraszył, że zmiażdżył bombkę, którą miał w ręku i opuścił różdżkę, zapominając o zaklęciu, które utrzymywało Harry’ego.  Chłopiec gruchnął na fotel z głuchym łupnięciem. Kotka, która spała na poręczy tegoż fotela miauknęła z przerażeniem i pomknęła do kuchni.
W drzwiach stał nie kto inny, jak Lupin. Był blady z przerażenia. Przejęty Syriusz zeskoczył z kanapy i podbiegł do swojego chrześniaka. Jednak Harry’emu nic się na szczęście nie stało, choć od razu poskarżył się na ból w okolicy lewego pośladka.
-      Czy coś się stało? – rozległ się damski głos zza pleców Remusa.- Słyszałam, że cos upadło…
Syriusz, który pochylał się nad Harrym, spojrzał w stronę drzwi i zamarł. Harry też odwrócił się w tamtą stronę. Damski głos należał do niewysokiej kobiety, która stała na progu ich domu. Z początku Harry pomyślał, że to młoda dziewczyna, jednak, gdy lepiej jej się przyjrzał uznał, że może ona być rówieśniczka Lupina i Syriusza.  Miała gęste, kręcone włosy koloru mlecznej czekolady i mnóstwo piegów na twarzy. Z początku, na widok Syriusza zamarła i zrobiła wystraszoną minę, ale zaraz potem uśmiechnęła się łagodnie i radośnie. Na jej twarzy dookoła oczu i ust pojawiły się zmarszczki mimiczne i przez to utraciła trochę swój dziewczęcy wygląd.
-      Liza… - wydusił z siebie Syriusz, a Harry spojrzał na niego podejrzliwie.
-      Wejdź Liz – odezwał się Lupin, łapiąc ją za ramię i wciągając do środka. – Nie stój na progu. Daj płaszcz, ja powieszę.
Syriusz wyprostował się, ale nadal nie ruszył się z miejsca. Harry, wychylając się zza pleców swojego chrzestnego, przyglądał się Liz dokładnie. Gdy zdjęła buty na obcasie okazała się jeszcze niższa. Lupin, dziwnie nerwowy i za wszelką cenę starający się nie patrzeć na Syriusza, zaciągnął Liz do salonu i siłą usadził na fotelu. W momencie, gdy kobieta usiadła, jej oczy padły na Harry’ego. Aż krzyknęła ze zdumienia.
-      James!
-      Głupia jesteś – odezwał się Syriusz łagodnym i pełnym uczucia głosem. – To jest Harry.
-      O boże przepraszam! – Liz szybko zerknęła na Syriusza, a potem zwróciła się do Harry’ego, który już zdążył usiąść w klasycznej pozycji. – Po prostu byłam przyzwyczajona do widoku tej trójki razem, że jakoś bez zastanowienia założyłam, ze on powinien tu być.
-      W porządku. Często mnie mylą z tatą. Syriusz czasami też woła na mnie „James” jak się zapomni.
W złotobrązowych oczach Liz, gdy spojrzała na Syriusza, błysnął wyrzut. On przewrócił oczami, tak jakby doskonale wiedział, co ona chciała mu powiedzieć.
-      Harry chodź, zrobimy herbatę – odezwał się Lupin, łapiąc podopiecznego za ramię i holując go w stronę kuchni.
Gdy zaleźli się w kuchni Lupin zamknął za nimi drzwi i robił tyle nienaturalnego hałasu przy szukaniu kubków, że Harry nie wytrzymał i zapytał:
-      Remus… kim jest ta pani?
-      Liz? Hmmm ona jest… Trudno trochę określić jednym zdaniem…
-      Remus…
-      Ok. ok. Elizabeth Tucker jest byłą dziewczyną Syriusza.
-      Co?! On miał dziewczynę?
-      No… miał w szkole. Liza była też przyjaciółką Lily.
-      Dlaczego ja o takich rzeczach dowiaduję się zawsze ostatni?
-      Ciiicho Harry. Dajmy im sobie porozmawiać. Nie widzieli się czternaście lat.
-      Opowiedz mi wszystko.
-      Nie wiem czy jestem najlepszą osobą, aby opowiadać o życiu Syriusza.
-      Jak nie mi nie powiesz, to do nich tam pójdę.
Remus westchnął i wskazał Harry’emu krzesło, a potem sam siadł na drugim.

W salonie pozostawieni sami sobie Liz i Syriusz długo milczeli, aż w końcu oboje naraz otworzyli usta, chcąc coś powiedzieć.
-      Ty pierwszy – powiedziała Liz, ale on potrząsnął przecząco głową.
-      Ty mów, co chciałaś powiedzieć…
-      Ja.. – zaczęli oboje i natychmiast zamilkli.
Zza drzwi kuchni dochodziły głośne dźwięki otwierania i zamykania szafek. Liz miętosiła w obu dłoniach swoją spódnicę. W końcu nagle się wyprostowała, spojrzała na Syriusza a wyraz jej twarzy wskazywał na to, że podjęła jakąś decyzję. Zanim on zareagował wstała i rzuciła mu się na szyję.
-      O rety Syriusz! Nic nie mów! Nic nie mów! Tak mi ciebie brakowało. Tak się cholernie o ciebie bałam – głos jej drżał i dostała nagle kataru.
-      Liza…
-      Ja nie wiedziałam! Moi bracia nic mi nie powiedzieli, a ja przecież bym wróciła! Mówili, że pewnie umarłeś w celi…
-      Liza, przecież wiesz, że twój powrót nic by nie zmienił. Dobrze, że nie wróciłaś. Nie chciałem, żebyś widziała mnie w takim stanie – westchnął Syriusz, klepiąc ją po głowie.  – Dlaczego ty nadal pachniesz cytrynami?
-      Bo nadal je lubię.
Syriusz otoczył ją ramionami i przycisnął do swojej piersi tak mocno, że aż stęknęła.
-      To takie dziwne, że to pamiętam.
-      Dużo w końcu razem przeżyliśmy – otarła łzy wierzchem dłoni i usiadła obok niego. – Długo mu schodzi z tą herbatą – dodała, spoglądając w stronę drzwi.
-      Chrzanić herbatę i tak jej nie znoszę, bo on robi za cienką. Zostaniesz u nas na święta?
-      Ale ja nie wiem czy to wypada.
-      Daj spokój. Lunatyk będzie bardziej niż szczęśliwy. Szkoda mi go trochę, że jest na nas skazany.
-      Jesteś straszny w roli rodzica?
-      Potworny.

środa, 5 grudnia 2012

Konkurs świąteczny

Uwaga! Uwaga!
Pierwszy konkurs świąteczny z nagrodami od Astal.

Do wygrania ręcznie przez Astal robione filcowe zawieszki w kształcie owoców lub muffinek! 
Co należy zrobić, aby wygrać ten filcowy zestaw żywności?
Wyślij mi pod astalka@gmail.com swoją propozycję nazwy dla nowej grupy kawalarzy z Hogwartu. Pomóż mnie, Jamesowi, Thoperowi, Louisowi i Dominique!
Zwycięzca będzie mógł wybrać kolory i wielkości swojej nagrody, a ja specjalnie dla niego je uszyje.
Na majle czekam do końca grudnia. Komisja w składzie Astal i Rhandir wybiorą zwycięzce oraz wyróżnionych. Ogłoszenie wyników w moje urodziny, to jest w sylwestra.
Zapraszam bardzo serdecznie :3



niedziela, 2 grudnia 2012

Rozdział Szósty, w którym wiele się knuje.


Kiepski fragment na kiepski humor. Moja praca nie została zakwalifikowana do Akademii Literatury, złapałam przez to doła i jakoś mi smutno. Przepraszam za to partactwo, ale jakoś chciałam pisać. Może zrobiłam to trochę na siłę. 
Tak, czy inaczej - wiedzcie, że pisanie dla Was tej fanfikcji jakoś poprawia mi humor.
Wasza, 
Astalka - zdołowana i zmęczona.



Po ciepłym wrześniu nastał deszczowy październik. Wiatr hulał po zamku, sprawiając, że korytarze po zakończeniu zajęć pustoszały, a w pokojach wspólnych rozpoczynała się walka o fotele najbliżej kominków. Zapowiadało się naprawdę zimne Halloween, dlatego James i Chris postanowili trochę rozruszać szkołę. Od kilku tygodni knuli i planowali swój pierwszy dowcip. Zainspirowani legendarnymi Huncwotami, chcieli dorównać im. Nie było to zadanie łatwe, ale James twierdził, że przy odrobinie wysiłku było wykonalne. Chris uważał, chociaż nie powiedział nigdy tego głośno, że przyjaciel dlatego uparł, aby wymyślić jakiś dowcip, ponieważ nadal gniewał się na całą szkołę o to, że nie został przyjęty do drużyny. Oczywiście był winny sam sobie, ale Jim nie miał w zwyczaju złościć się na siebie, więc wolał wyżyć się na kimś innym. Cała reszta mieszkańców Hogwartu była wystarczająco dużym celem, aby usatysfakcjonować Jamesa.
Oprócz niecnych knowań Jim zajmował się także wpatrywaniem się z uwielbieniem w Zjawisko. Jak do tej pory uwielbiał ją tylko z daleka i jakoś nie przyszło mu do głowy, aby zacząć o nią wypytywać ludzi. Chciał poczekać do przedostatniego dnia października, kiedy to puchoni mieli zmierzyć się z gryfonami na boisku. Zastanawiał się tylko, czy będzie umiał zdecydować się komu kibicować.
Pogrążony w takich właśnie rozmyślaniach siedział za stołem w bibliotece i studiował mapę Huncwotów. Wcześniej odgonił od siebie Carla, który nalegał, aby razem się pouczyli.  Jim nie miał ochoty na naukę.
-      Co robisz młodociany?
Jim podniósł głowę i zobaczył nas sobą Louisa i Dominique.
-      Nic… tylko tak…- wymamrotał Jim, starając się pośpiesznie zakryć mapę dłońmi.
-      Co tam masz?
-      Nie! Zostaw!
Jednak Louis nie dał za wygraną, a James musiał się w końcu poddać, bo gdyby szarpał się za długi, mapa mogłaby się porwać.
-      Proszę, proszę… - zaczął Lou, nie mogąc skryć podziwu.  Jego brat bliźniak zaglądał mu przez ramię i też wyglądał na pozytywnie zaskoczonego. – Myślałem, że to jakieś mazaje, a tu taka wspaniała rzecz.
-      Oddaj to Lou – westchną James, wyciągając rękę po swoją własność.
-      Skąd to masz, Jim?
-      Hmm musi ci wystarczyć wiadomość, że to coś w rodzaju mojego dziedzictwa – wyszczerzył zęby Jim.
Patrząc na miny bliźniaków, który ewidentnie bardzo pragnęli znaleźć się w posiadaniu takiej mapy, zamyślił się. Jak na razie w planowaniu dowcipów nie byli za dobrzy z Chrisem. W drugiej klasie nie znali jeszcze za wiele zaklęć, które mogłyby im pomóc zrealizować plan, na jaki wpadli. Być może Louis i Dominique przydali by się jako partnerzy? Zapewne umieli o wiele więcej od niego i Chrisa. No i przydałoby się powiększyć skład.
-      Mam dla was propozycję – zaczął, uprzednio rozejrzawszy się, czy nie ma nikogo, kto mógłby usłyszeć ich rozmowę. – pozwólcie, że najpierw opowiem wam o twórcach tej świetnej mapy, a potem o pewnym przedsięwzięciu, w którym moglibyście wziąć udział.
Bliźniacy, uśmiechając się szeroko, zajęli miejsca przy stole i nachylili się ku Jamesowi, aby lepiej słyszeć, co on mówił.


Profesor Adryk był tak groźny, na jakiego wyglądał. Na jego zajęciach nie było mowy o wygłupach. Rose zawsze spinała się ilekroć przechodził on obok jej stanowiska i zaglądał do jej kociołka. Jedyne, co ją pocieszało, że nauczyciel nigdy nie był złośliwy i zdecydowanie można było o nim powiedzieć, że jest sprawiedliwy.
Dzisiejszym tematem zajęć był eliksir nasenny. Rose bardzo starała się postępować według wskazówek. Pracująca obok niej Darcy z początku próbowała kontrolować sytuację zarówno na swoim jak i przyjaciółki stanowisku, ale to nie wpływało dobrze na efektywność jej pracy, więc dała za wygraną i zajęła się swoim kociołkiem tylko. Rose jednak nie potrzebowała dziś pomocy. Zarówno wytyczne na tablicy, jak i wskazówki w książce były nieskomplikowane i dziewczyna nie miała większych problemów ze swoim eliksirem.
W gorszej sytuacji był natomiast Malfoy. Zdarzyło się akurat dziś, że został on niejako zmuszony do zajęcia stanowiska przy tym samym stole, co Rose i Darcy. Ławka na końcu sali, w której zwykle siedział, oraz dwie ławki przed nią, zostały uszkodzone w wyniku jakiegoś paskudnego wybuchu kociołka, który miał miejsce na zajęciach wcześniej. Malfoy nie wydawał się zachwycony zmianą miejsca ani tym bardziej towarzystwem, w jakim się znalazł, bo wyglądał na naburmuszonego bardziej niż zwykle. Ciskał ze złością ingrediencje eliksiru do swojego kociołka i przewracał strony podręcznika tak gwałtownie, że aż jedną naddarł.
Jego zachowanie denerwowało Rose. Starała się go ignorować, ale nie mogła, bo on tuż obok niej ciskał się, jakby za chwilę miał wybuchnąć. Zerknęła na niego skosem spod rzęs. Z jakiegoś powodu trzęsły mu się ręce. Zastanawiając się nad tym, przestała na chwilę skupiać się nad swoim eliksirem. Ta właśnie chwila wystarczyła, aby sięgając po kolejny składnik potrąciła stojącą na ławce butelkę, która przewróciła się i uderzyła w jej kociołek, ten z kolei zachwiał się, a jego zawartość chlapnęła na dłoń Scorpiusa. Chłopak wrzasnął z bólu i odskoczył w tył gwałtownie. Wszystkie głowy zwróciły się automatycznie w ich stronę.
-      O jeju… o jeju… Przepraszam! Boli?
-      No jasne, że boli! – warknął Scorpius, zbierając szatę na kolanach i starając się zetrzeć eliksir z dłoni. – Czy ty jesteś nienormalna? Chcesz żeby skóra ze mnie zlazła?
Rose aż cofnęła się o krok, wystraszona. Nienawidziła, gdy ktoś na nią krzyczał. Ostatni raz, gdy w szkole podstawowej krzyczała na nią nauczycielka, Rose po prostu wybuchła płaczem w obecności całej klasy. W tej chwili, gdy poczuła, że oczy zaczynają ją piec, a usta jej drżą.
-      Przecież przeprosiła! To było niechcący, pacanie! – Darcy momentalnie znalazła się między przyjaciółką a Scorpiusem.
Kątem oka Rose zobaczyła profesora Adryka, który już sunął ku nim, aby prawdopodobnie zapanować nad sytuacją. Malfoy w tym czasie, próbując wytrzeć rękę, zniszczył sobie szatę, bo eliksir zareagował z materiałem i wypalił w nim dziurę.
-      Nie ruszaj! – zawołała Rose, grzebiąc w swojej torbie. Wyciągnęła chusteczkę i podeszła do chłopaka, aby mu pomóc, ale on schował zranioną rękę za plecy i zaczął wycofywać się rakiem ku drzwiom.
-      Ni-nie… nie dotykaj mnie! - wydusił z siebie, a potem spojrzał na Adryka, który znalazł się przy nim. – Ja pójdę do skrzydła szpitalnego!
Nie czekając na pozwolenie nauczyciela, Malfory wypadł z klasy. Rose była na granicy płaczu. Darcy przygarnęła ją do siebie i poklepała po głowie.
-      Wracać do pracy – odezwał się Adryk starając się uciszyć poruszoną całym tym zajściem klasę, a potem zwrócił się do Rose, która pociągając nosem starała się dokończyć swój eliksir. – Panno Weasley proszę… naprawdę proszę uważać na to, co pani robi.
Mimo, że zarówno Albus i Darcy całą drogę z lochów do wielkiej sali wieszali psy na Malfoyu, to Rose czuła się bardzo przybita. Sprawę próbowała ratować nawet Jeanne i reszta gryfonek, które pogratulowały okaleczenia „króla skorpiona” jak nazywały Scorpiusa złośliwie. Niestety nie poprawiło to nastroju Rose. Aż do wieczora była ponura. Albus zastanawiał się po cichu czy było jej szkoda Scorpiusa, czy też może po prostu znów podupadła na duchu, bo rozpętała małą katastrofę. Trochę bał się zapytać, bo kuzynka pod koniec dnia zrobiła się drażliwa i nawet zaczęła warczeć na Darcy, która przecież chciała jej tylko poprawić nastrój.
Rose nikomu nie powiedziała, że smutno było jej z zupełnie innego powodu, niż oni myśleli. Wtedy, gdy leczyła rany Scorpiusa było jej go bardzo szkoda i była nawet gotowa go polubić. Zawiodła się, bo za dużo sobie wyobrażała na jego temat, a on po prostu okazał się wrednym dupkiem. Jedząc swój obiad Rose zerkała od czasu do czasu na Scorpiusa siedzącego przy stole śliz gonów. Rękę miał zabandażowaną i jadł, garbiąc się nad stołem. Zła na swoją chwilę słabości, potrząsnęła gwałtownie głową, a potem zrobiła w duszy mocne postanowienie, że od dziś nigdy nie będzie żałować takich marnych kreatur, jaką był Malfoy.


Haloween było za dwa dni. Knowania trwały w najlepsze.  Od tygodnia, co drugi dzień, bo przecież czasem musieli odrabiać prace domowe, czterech młodzieńców spotykało się i knuło.  Siedzieli zwykle przy stoliku w odległym końcu biblioteki i nisko pochyleni nad czymś, co leżało na blacie, rozmawiali ściszonymi głosami. Jeden z nich miał w ręce pióro i zwykle zapisywał postanowienia, jakich dokonali podczas spotkań. Z pozoru wyglądali jakby pracowali nad czymś związanym ze szkołą, ale było to przecież niemożliwe skoro dwóch z nich było z drugiej klasy a pozostali dwaj z klasy czwartej.
Zaintrygowany ich częstym widokiem w bibliotece Oswald Barn – obecny bibliotekarz Hogwartu – zbliżył się do czwórki chłopców i starał się podsłuchać o czym oni rozmawiają. Niestety, chłopcy byli bardzo czujni. Zauważyli, że bibliotekarz się zbliża i momentalnie wyprostowali się wszyscy i spojrzeli na niego.
-      Dzień dobry proszę pana – zawołał jeden z chłopców, uśmiechając się promiennie.
-      Odrabiacie lekcje chłopcy? Często was tu ostatnio widzę.
-      Pomagamy naszemu kuzynowi i jego koledze w zadaniach domowych – wyjaśnił jeden z blond bliźniaków.
Bibliotekarz zmierzył ich przeciągłym, bardzo uważnym spojrzeniem, ale nie znalazł niczego podejrzanego w ich zachowaniu, więc pokiwał tylko głową i poczłapał z powrotem do swojego stanowiska przy biurku. Po drodze minął kolejną ciekawą osobę. Wysoka, bardzo ładna blondynka, którą kojarzył, że jest prefektem naczelnym, stała za jednym z regałów i obserwowała czwórkę chłopców przez szparę między książkami. Oswald zerknął na nią z niepokojem, ale ona zdawała się w ogóle go nie zauważać, więc zasiadł za swoim biurkiem i zajął się zaległą pracą nad wypełnieniami katalogów nowych książek.
Dziewczyną, która czaiła się za regałem była oczywiście Victorie Weasley. Znalazła się w bibliotece zupełnie przypadkiem. Wcale nie miała zamiaru śledzić swoich braci, ale szukając książki, która pomogłaby jej napisać wypracowanie dla Longbottoma, zauważyła tamtą czwórkę. Uznała, że jest cos podejrzanego w ich zachowaniu i chwilę potem zdecydowała się dociec, co oni takiego knują. W chwili gdy jeden z bliźniaków powiedział „Nie Jimbo, to nie było by bezpieczne. Wolę to zrobić z tą na czwartym piętrze”, Victorie wiedziała już, że coś się święci.
Nagle usłyszała obok siebie szelest i odwróciła się błyskawicznie, gotowa do ataku w razie czego. Jednak taka agresywna poza wcale nie była jej potrzebna, gdyż obok niej stał niski i bardzo drobny blondyn o wyglądzie cherubina. Mimo swoich złotych loków, których sama Victorie mu pozazdrościła, oraz różowych okrągłych policzków, wyglądał bardzo poważnie. Jego spojrzenie było poważne, wręcz surowe. Wyglądał jak dzieciak, ale gdy przemówił, głos miał bardzo nie dziecięcy.
-      Jeżeli chcesz się dowiedzieć, co oni planują, to zapraszam do przyłączenia się do mnie.
-      Kim ty jesteś?
-      Carlisle – przedstawił się chłopak, zerkając w stronę czwórki siedzącej przy stole. – Można powiedzieć, że jestem zdrowym rozsądkiem tych dwóch.
-      To się dobrze składa, bo ja jestem zdrowym rozsądkiem tamtych dwóch.
Victorie wyciągnęła prawicę, a Carlisle uścisnął ją.


To nie było nic nowego, że na szafce nocnej Carla stoi rządek różnokolorowych butelek. Nikt, oprócz Carla, nie miał jakie właściwości miały eliksiry znajdujące się w nich, ale wszyscy znali ich przeznaczenie. To były lekarstwa, które Carlisle musiał raz na jakiś czas zażywać. Zwykle robił to wieczorem, tuż przed pójściem spać. Gdy to robił, zwykle odwracał się do wszystkich plecami i powoli, z wielkim spokojem, po kolei wlewał zawartość butelek do małego kieliszka i wypijał. Nie wiedział, że zawsze podczas tego rytuału jest obserwowany bacznie przez Chrisa. Zakaż dym razem, gdy Carlisle zajmował się swoimi lekami, Thoper zamierał w miejscu i uważnie obserwował przyjaciela, tak jakby bał się, że ten mógłby się pomylić i zapomnieć któregoś z eliksirów. Jim zawsze zastanawiał się dlaczego przyjaciel to robi. Carl doskonale wiedział w jakiej kolejności ma pić eliksiry, przecież robił to od zawsze, więc dlaczego Thoper się bał o niego? Czy to dlatego, że wtedy, podczas tego wypadku, który miał miejsce rok temu, Chris tak bardzo wystraszył się ataku Carla, że teraz postanowił nie dopuścić do powtórzenia tego? James także nie chciał, aby się to powtórzyło, ale nie miał zamiaru wpadać w paranoję z tego powodu. Z resztą, Carlisle gdyby dowiedział się, że Chris przejmuje się nim tak samo jak jego siostry, w życiu by się do niego już nie odezwał.
Carl skończył pić swoje lekarstwa i udał się do łazienki, aby umyć kieliszek. Chris szybko rzucił się na swoje łóżko, udając, że zajmują go jego podręczniki.
-      Ale będzie jutro fajnie – odezwał się Scotty, który w tej chwili wszedł do dormitorium. – Uczta halloweenowa…
-      Zawsze masz taki rozmarzony głos jak mówisz o jedzeniu Scotty – zażartował Carl, nie przerywając ścielenia łóżka.
-      A cóż może być lepszego od jedzenia? – zaśmiał się Scotty, który był dość niski, ale szeroki w ramionach i dość okrągły gdzie tylko się dało.
-      Quidditch – odezwał się James.
-      Hmmm… - zamyślił się Carl. – Górskie wycieczki.
-      Militarne obozy przetrwania, na które jeżdżę w wakacje – oświadczył pewnie Chris – wielki fan wybierania się w dzicz będąc wyposażonym tylko w nóż i linę.
-      Nie znacie się – parsknął Andy, uśmiechając się złośliwie, gdy oni spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Omiótł ich spojrzeniem pełnym wyższości, zanim odpowiedział im, na ich pytające miny. – Dziewczyny są lepsze od wszystkiego.


Było pięć minut do północy. Chris nie mógł przestać sprawdzać czasu na zegarku. Dobrze, że wskazówki były fosforyzujące, bo na korytarzach było tak ciemno, że ledwo widział własne stopy. To była bardzo pochmurna noc i nie mogli liczyć, że światło księżycowe oświetli im drogę.
-      Droga wolna? – usłyszał z ciemności głos któregoś z bliźniaków.
-      Nic nie widzę… - westchnął zirytowany James. – Och do cholery… Lumos.
Światło różdżki oświetliło blado twarz Jamesa pochylającego się nad mapą. Chris poczuł, że w świetle czuje się jakoś mniej bezpiecznie niż w gęstym mroku. Oczy zaczęły mu się jakoś powoli przyzwyczajać do ciemności.
-      Wolne – potwierdził Jim, po szybkim sprawdzeniu, gdzie są woźni. – Teraz musimy być bardzo ostrożni, bo jesteśmy, co raz niżej i coraz bliżej nich.
-      Nie panikuj Jimbo – uspokoił go Lou, pochylając się nad czymś i szeleszcząc foliową torbą.
-      Wolałbym mieć pelerynę niewidkę mojego ojca.
-      Nie mogłeś jej zwinąć razem z mapą?
-      Taaaa… Jest lepiej strzeżona niż nasza skrytka u Gringotta. Peleryna niewidka dla aurora to jakby druga skóra, nie?
-      Domi teraz twoja kolej – Odezwał się Louis.
Dominique kucną koło niego i wymamrotał zaklęcie. Przez chwilę przez dzięki światłu zaklęcia widać było pomiędzy nimi duży, pomarańczowy przedmiot, a potem znów wszystko dookoła pochłonął mrok.
-      Ok. To ostatnia nasza – oświadczył Lou. – Teraz wy upychacie.
-      Ile jeszcze zostało? – chciał wiedzieć Chris, gdy ruszyli znów przed siebie. James mruczał cały czas coś, wsadziwszy nos w mapę.
-      Jeszcze tyko cztery.
-      Szybko poszło, nie?
-      O rety, ale nie mogę się doczekać jutra. Będzie ekstra!
-      Ciiiiiicho!
Wszyscy czterej dostali ataku duszonego śmiechu, więc musieli się zatrzymać, aby móc się opanować. Jamesowi serce biło tak mocno, że dziś nie uśnie. Nie mógł przestać cały czas się uśmiechać z emocji. Cieszył się, że kuzyni i przyjaciel go nie widzą. Był ciekawy ile razy jego ojciec tak włóczył się po szkole. Chyba nie miał czasu na kawały, ale być może też urządzał sobie wycieczki w nocy? A może tylko dziadek Potter był sławnym kawalarzem. Postanowił, że zapyta ojca jego nocne wycieczki po szkole, kiedy tylko wróci do domu na święta. Do tej pory tylko usłyszał fragment opowieści o wyczynach dziadka i Syriusza Blacka, z czasów, kiedy byli w szkole. Trochę opowiedział mu sam ojciec, ale lepszym źródłem informacji był oczywiście dziadek Hagrid. Znał on Jamesa Pottera pierwszego doskonale i godzinami potrafił w przezabawny sposób umiał opowiadać o sławnych wyczynach Huncwotów. Jim, jako jedyny z rodzeństwa uwielbiał słuchać tych opowieści. Dziadek często chciał snuć swoje historie jednak, gdy zaczynał ojciec zaczynał kaszleć ostrzegawczo. Jim odkąd przyjechał do Hogwartu przesiadywał u dziadka w domku i wyciągał z niego wszystkie najzabawniejsze historyjki. Czasami Hagridowi wymknęło się coś niecoś o przeżyciach ojca ze szkolnych czasów, ale z tego co orientował się Jim, to nie był o to tak interesujące jak kawały Huncwotów.
-      Jest piętnaście minut po północy – poinformował wszystkich Chris.
-      Wyrobiliśmy się w czasie – ucieszył się Dominique.
-      Więc jutro godzina zero w samo południe. Pamiętajcie, aby być na strategicznych pozycjach, żeby móc obserwować nasze dzieło.
-      Kocham chaos – wyznał z uczuciem Louis.
-      Jak my wszyscy… jak my wszyscy, bracie.