wtorek, 25 grudnia 2012

Rozdział Siódmy, w którym wiele rzeczy eksploduje.


Wesołych Świąt moi kochani! 
Bonus miał być dziś, ale nie mam pojęcia co mogłabym jeszcze tam dodać. Ktoś ma pomysł? Przyda mi się pomoc w kierowaniu tą historią. 
Przypominam o konkursie! 
A co do notki, to wiem, że nie te święta, ale mam nadzieję, że osłodzę Wam już i tak słodkie świąteczne leniuchowanie. 
Pozdrawiam, 
Astal



Victorie trzęsła się z zimna, ale nie miała zamiaru wracać do ciepłego dormitorium. Na luksus ciepłego łóżka i puchatej pościeli nie mogła sobie pozwolić teraz, kiedy miała do wypełnienia obowiązki prefekta naczelnego. Gnała przez korytarze, rozglądając się dookoła uważnie. Była pewna, że jej bracia i pozostała dwójka dziś wyruszyli na jakąś akcję. Zabroniła Carlowi iść ze sobą, bo wiedziała, że gdyby jego któryś z nauczycieli lub woźny zastał na korytarzu w środku nocy, to pewnie miałby kłopoty.  Nagle usłyszała głosy dochodzące zza rogu. Podkradła się na palcach i zaczęła nasłuchiwać.
-      Jak my wszyscy… jak my wszyscy, bracie – usłyszała głos jednego z bliźniaków.
Victorie zatarła ręce i sięgnęła do kieszeni szlafroka. Tu napotkała niespodziankę, bo jej ręka nie natrafiła na różdżkę. Była tak podekscytowana tym, że planuje nakryć swoich braci na czymś niecnym, że wybiegła z sypialni bez różdżki.  No cóż musiała grać na zwłokę. Słysząc odgłos zbliżających się kroków, wyskoczyła zza rogu i zagrodziła idącym drogę.
-      Ha! Mam was – zawołała, podpierając się pod boki. – Wiem, co knujecie i…
Zamarła w pół zdania. Przed nią stała tylko jedna osoba. W bardzo słabym świetle latarenki, którą ta osoba trzymała w dłoni widać było, że jest ubrana w długi, trochę wymięty płaszcz oraz pluszowe kapcie. To nie był żaden z chłopców, których ścigała, to był po prostu woźny!
Victorie wydala z siebie tak przerażający i wysoki wrzask, że woźny przez chwilę wystraszył się i cofnął o krok, nie zdążywszy oświetlić stojącej przed nim dziewczyny. Korzystając z tej okazji Victorie odwróciła się na pięcie i czmychnęła przed siebie. Biegła na oślep, co chwila się potykając. Kompletnie zapomniała o tym, że jest prefektem. Tak się przestraszyła, że jedyne co przyszło jej do głowy to „wiać”.
Gdy tak uciekała, jakieś drzwi, które właśnie mijała, otworzyły się i czyjaś ręka złapała ją za ramię, a potem wciągnęła do środka. Victorie straciła równowagę i klapnęła na podłodze. Nad nią stały cztery postacie.
-      Vic czyś ty zwariowała?!- odezwała się jedna z postaci głosem jej brata( bliźniacy mieli takie same głosy, ale ten ton należał do Dominique). – Dlaczego biegasz po szkole i drzesz się?
-      Ja… ja zwariowałam?! – wysapała dziewczyna, podrywając się na równe nogi. – To wy się włóczycie!
Złapała jednego z bliźniaków za przód piżamy i przyciągnęła do siebie, cały czas nim potrząsając.
-      Łamiecie regulamin szkoły! Planujecie jakiś dowcip! Ja jestem prefektem…
-      Ładny mi prefekt, który drze się na widok woźnego, zadziera kieckę i ucieka – odezwał się James, nawet nie starając się ukryć rozbawienia w głosie.
-      Wystraszyłam się po prostu!
-      Ta…
Victorie puściła brata, a za to złapała Jamesa. Ścisnęła go mocno i schyliła się, aby ich twarze były na tej samej wysokości.
-      Zacznę cię teraz bić i naprawdę nie jestem pewna, kiedy skończę…
-      Vic zostaw go – westchnął Louis, odciągając siostrę od kuzyna. – Przecież ty nie lubisz ciemności. Po kiego diabła tyś tu przylazła?
-      Widziałam jak coś knujecie! Wiedziałam, że będziecie dziś coś robić!
-      Nie masz żadnych dowodów.
-      To dlaczego jesteście poza lóżkami?!
-      Lunatykujemy – powiedział spokojnie Louis.
-      Na pewno uwierzę, że wszyscy na raz.. Jestem prefektem! Nie rób ze mnie idiotki!
-      Najpierw zajmij się hodowaniem cycków, a nie śledzeniem nas!
-      James ja cie zabiję!
Na szczęście Louis wykazał się refleksem i uratował Jima, łapiąc siostrę za szlafrok na plecach.
-      Spokój! – huknął Dominique. – Vic wracaj do łóżka.
-      Ani mi się śni! – syknęła Victorie, odwracając się i ruszając w stronę drzwi. – Wrócę tam, powiem, że was szukałam i…
-      I wkopiesz własnych braci?
Victorie zatrzymała się i spojrzała na nich uważnie.  Nawet w ciemności jej srebrno blond włosy lśniły.
-      Victorie zrozum, my mamy to w genach.
-      Genach?
-      Wujek George i jego brat to byli bliźniacy, tak jak my. James nie bez powodu ma tak na imię. Przecież znasz rodzinne historie, słyszałaś o Huncwotach i Magicznych Dowcipach Weasleyów. To musiało się stać.
-      Co mi tu będziesz z genetyką wyskakiwać? – zdenerwowała się Victorie.
-      Chciałem tylko zauważyć, że nas jest czterech i każdy z nas ma różdżkę. Ty masz swoją?
-      Nie.
Chłopcy ryknęli śmiechem, ale zaraz szybko zaczęli się uspokajać w obawie, że usłyszy ich woźny. Victorie cała trzęsła się ze złości.
-      Następnym razem przygotuję się lepiej! – zawołała. – Zobaczycie! Dziś sobie odpuszczę, ale jeszcze was dorwę.
To powiedziawszy wymaszerowała na korytarz, udając, że nie słyszy złośliwych chichotów za swoimi plecami.


Poranek Halloween okazał się spokojny i wolny od niespodzianek. Carlisle jednak postanowił nie pozwolić, aby ten spokój uśpił jego czujność. James i Chris zachowywali się normalnie, a przecież widział w nocy, że wychodzili gdzieś o koło północy. Z początku poczuł się delikatnie urażony, bo gdzieś głęboko w środku chciał bardzo, aby zaproponowali mu przyłączenie się do nich, ale potem stwierdził, że nie ważne jak wiele zabawy mają oni podczas nocnych włóczęg, on i tak jest za bardzo praworządny, aby do nich dołączyć. Jednakże delikatnie ukłucie zazdrości w sercu pozostało.
Podczas śniadania wyłowił wzorkiem z tłumu Victorie, która siedziała przy stole puchonów i łypała złowrogo to na Louisa, to na Dominique. Miała podkrążone oczy, a to był znak, że nie spała w nocy tylko próbowała zniweczyć plany tamtej czwórki. Carlisle domyślił się, że źle jej poszło. Miał tyle taktu, aby nie pytać na razie o szczegóły jej fiaska.
W końcu James i Chris skończyli śniadanie, więc cała trójka mogła udać się na lekcje. Niezmącony porządek i spokój trwały podczas porannych lekcji. Nawet na eliksirach Topher zachowywał się nadzwyczaj wzorowo. Jedyne, co można było uznać za dziwne to fakt, że James zbyt często zerkał na zegarek.
-      Fajne te nowe dekoracje, co? – zagaił Chris, kiedy szli korytarzem, kierując się w stronę sali zaklęć.
Carlisle skinął głową, nie bardzo zwracając uwagę na duże dynie, które wskazywał Chris. Rozstawiono je dzień przed Halloween na korytarzach różnych pięter. Podobno był to pomysł profesora Longbottoma, który bardzo lubił lampiony z dyni.
-      Jeszcze fajniej będą wyglądać wieczorem, jak będziemy szli na ucztę – dodał Jim, ale Carl już go nie słuchał, bo w pamięci powtarzał sobie swój referat na temat zaklęć leczących.
W końcu nadeszła przerwa obiadowa. Uczniowie wylegli na korytarze i tłumnie ruszyli w stronę Wielkiej Sali. W chwili, gdy na zegarze wybiła godzina druga po południu Carl szedł korytarzem, tak samo jak inni uczniowie, myśląc o obiedzie. Nagle zorientował się, że Jim i Chris, którzy wyszli z nim razem z klasy, gdzieś zniknęli.  Odwrócił się, aby ich poszukać i… BUM!
Coś eksplodowało kilka metrów przed nim. Dookoła rozległy się piski dziewcząt. Cały korytarz przez chwilę wypełniony był gęstym deszczem konfetti.  Carl i reszta uczniów, gdy już otrząsnęli się z szoku, zaczęli się śmiać. Niektóry nawet bili brawo. Gdy konfetti w końcu opadło, Carlisle ujrzał Jamesa i Chrisa idących w jego stronę. Obydwaj pękali z dumy.
-      Nieźle – ocenił Carl.
-      Nawet więcej niż nieźle, Carly!
-      Czy to zaklęcie synchronizujące wybuch? Nawet nie wiedziałem, że takie znacie.
-      Ależ skąd ja miałbym wiedzieć takie rzeczy, przecież ja…
-      Thoper nauczyciel już poszedł.
-      A więc podziękuję w imieniu całej grupy i przyznam się nieskromnie, że to oto zaklęcie ja sam wyszukałem w książce.


Dynie wybuchały aż do wieczornej uczty. Nauczyciele nie bardzo umieli sobie z nimi poradzić, bo niebyło tak naprawdę żadnej reguły, według której następowały kolejne detonacje. Co chwila pojawiało się kolejne epicentrum chaosu. Konfetti nie było też jedyną zawartością, jaka wydostawała się na zewnątrz podczas wybuchu dyń. Przeważnie pojawiały się cukierki, ale kilka dyń eksplodowało obsypując przerażonych uczniów gumowymi wężami. Sam profesor Adryk został uraczony wielkim żelkowym pająkiem, który wyładował na jego głowie z głośnym plaśnięciem.  James oczywiście nie mógł wytrzymać i bardzo chciał się przyznać do autorstwa tego żartu. Jednak Louis skutecznie powstrzymał go od tego rodzaju głupich pomysłów.
Cała czwórka dowcipnisiów przyczyniła się do czegoś, czego nigdy by się nie spodziewali, a mianowicie sprawili, że Darcy zmieniła trochę sposób, w jaki postrzegała Albusa. Z początku ci dwoje nawet nie wiedzieli, co się dzieje, gdy wyszli na korytarz z klasy. Kłócili się zażarcie o to kto lepiej dał sobie radę na lekcji zaklęć.
-      Albus – mówiła Darcy, siląc się na spokojną złośliwość, ale tak naprawdę była tak zdenerwowana, że miała ochotę go walnąć. – Ja rozumiem, że naturalne jest to, iż nie bierzesz pod uwagę braku swojego talentu, albowiem…
-      Och skończ już z tymi iżami i albowiewami – sykną Al, nerwowo targając sobie włosy.- Nie umiesz po prostu się pogodzić, że jestem w zaklęciach lepszy.
-      Bo tak nie jest! Flitwick jest nieobiektywny, bo uwielbia twojego ojca!
-      Rodziny w to nie mieszaj! Umówiliśmy się, że nie będziemy tak robić - Albus łypną na nią złowrogo, ale ona tylko parsknęła pogardliwie, chcąc tak w ten sposób ukryć swoje zakłopotanie.
W momencie, gdy mijali jedną z większych dyń, ta eksplodowała z ogłuszającym hukiem, a Darcy i Albus zniknęli w chmurze dymu. Rose, która szła za nimi wrzasnęła, równie zaskoczona. Chwilę potem oberwała w głowę gumowym wężem. Gdy dym opadł, Darcy i Albus pojawili się z powrotem, stojąc w bardzo dziwnej pozie. Dziewczyna była skulona i mocno wtulona w ramię Albusa. On stał wyprostowany i osłaniał Darcy swoim ciałem. Albus najwyraźniej zadziałał zupełnie instynktownie, bo w jego mina z śmiertelnie poważnej po chwili zmieniła się w wyraz zupełnego zaskoczenia. Rose widząc kuzyna bardzo starała się nie śmiać. Z początku wyglądał tak poważnie i bohatersko, jak nie on. Gdy zorientował się, że taka postawa wcale nie była konieczna, zawstydził się i spojrzał bezradnie na Rose. Ona parsknęła śmiechem i wzruszyła ramionami.
-      Mmm… Darc? – zaczął łagodnie Albus, pochylając się nad dziewczyną i lekko klepiąc dziewczynę po ramieniu.
-      Węże… - wyszeptała Darcy, nadal się kuląc i trzymając mocno przód swetra Albusa. – Nienawidzę węży. Są wstrętne.
-      One są gumowe, Spapphire – zapewnił Albus, przytulając ją do siebie mocniej. – Nic ci nie zrobią i…
Darcy momentalnie wyprostowała się. Twarz miała czerwoną z zawstydzenia. Omiotła nienawistnym spojrzeniem leżące na podłodze gumowe węże, a potem odwróciła się do Albusa.
-      Chodźmy wreszcie na ucztę – syknęła, wkładając w swój głos tyle jadu ile udało jej się wyprodukować.
Ruszyła przed siebie, nawet na nich nie czekając, a Rose i Albus podążyli za nią. On oszołomiony, a ona rozbawiona. Kilka pięter niżej natknęli się na Jamesa. Rose do razu odłączyła się od przyjaciół, natchniona wspaniałym pomysłem.
-      Jimbo! Jim…
James rzucił się na Rose i zamknął jej usta dłonią. Kilka osób zerknęło na nich z rozbawieniem.
-      Szszsz!
-      Zabieraj te łapy! Jimb…
-      Nie nazywaj mnie tak w szkole! – James znowu chciał ją uciszyć, ale tym razem Rose odskoczyła poza zasięg jego rąk.
-      A co w tym złego?
-      Och Rose… „Jimbo” może mówić do mnie mama, albo babcia. Podobało mi się, jak miałem sześć lat, ale teraz mam dwanaście.
-      Ale nadal zachowujesz się na sześć – wtrąciła niewinnie Rose, a James udał, że tego nie słyszał.
-      A  wyglądam nawet na czternaście!
-      Wyglądasz na solidne dwanaście, Jimbo.
-      Więc co chciałaś, Rosie? – powiedział Jim, trochę podnosząc głos, aby upewnić się, że nikt nie słyszał tego, jak go nazwała.
-      Ta blond żyrafa nazywa się Amber Green i jest w trzeciej klasie.
James spojrzał na kuzynkę z zachwytem.
-      Sama jesteś żyrafa – powiedział z miłością, a potem odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie.
W momencie, gdy Jim zniknął za rogiem, z naprzeciwka nadszedł Malfoy. Musiał słyszeć słowa Jamesa, bo zlustrował Rose od stóp do głów, a potem wykrzywił się w ironicznym uśmiechu. Dziewczyna pokraśniała ze złości. Dobrze wiedziała, że ten parszywy Malfoy nabija się w duchu z jej wzrostu.
-      Dupek – warknęła w przestrzeń za odchodzącym Malfoyem, jednak traf chciał, że obelga trafiła w idącego przed nią profesora Adryka. Odwrócił się on i rozejrzał po korytarzu, ale tym razem Rose wykazała się refleksem i ukryła się za cokołem posągu, który stał nieopodal.
W chwili, gdy uczynna kuzynka kuliła się w obawie o swoją dobrą opinie, James gnał ku Sali Wejściowej.
Zatrzymał się przed otwartymi drzwiami, przez które właśnie wchodziła drużyna puchonów. Wszyscy byli wściekli, mokrzy oblepieni błotem. Był to ewidentny znak, że na zewnątrz szalała burza. Amber szła na końcu. Była raczej niepocieszona, niż wściekła, tak jakby nie miała nic przeciwko, aby trenować podczas ulewy i zawiodła się na wytrzymałości swoich kolegów.
Zatrzymała się przed Jamesem i uśmiechnęła. Grudka błota spłynęła jej z policzka na ramię.
-      Nareszcie się spotykamy – powiedziała dziewczyna.
W tym momencie za jej plecami wybuchła jedna z dyń obsypując wszystko dookoła czarno-pomarańczowym konfetti.
-      Jestem Amber Green.
-      Wiem – wydusił z siebie James. – Ja jestem James Potter.
-      Domyślałam się.

3 komentarze:

  1. Wreszcie ją poznał!!:D Miło się czytało.. tylko mam prośbę, dodaj krótki opis każdego bohatera, ponieważ ja ciągle zapominam kto jest kim:D!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście :) Nawet mam takie opisy przygotowane.

      Usuń
  2. Też jestem za tymi opisami ^^ Bardzo fajnie się czytało. Uwielbiam też bonusy, nigdy się nie pogodziłam ze śmiercią Syriusza ^^

    OdpowiedzUsuń