Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Louis. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Louis. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 lipca 2016

Rozdział Trzydziesty Czwarty - w którym Jim ma problem, Louis ma problem a Victorie i Teddy sami sobie problem zrobili.

 Niczym feniks z popiołów powracam do naszego opowiadania. Dobrze się bawiłam, pisząc je. Ostatnio cały czas piszę. Nie ważne czy w domu czy w pracy. Piszę też jadąc do Warszawy, kiedy to wracam z weekendu w domu, który w sumie też spędzam na pracy, tyle że na weselach. Pisanie daje mi radość i czuje, że nie jestem sama przez to. Mam Was, moi drodzy czytacze. Mam nadzieję, że wybaczycie mi nie jeden, ale dwa clifhangery :)
Następny odcinek już niebawem.
Pozdrawiam,
Wasza Astal - nadal nienawidząca swojej pracy




Albus gnał przez korytarz, wlokąc za rękę zapłakaną Lily. Wpadli z hukiem do skrzydła szpitalnego. James leżał na łóżku pod oknem i miał opatrunki na oczach oraz dłoniach. Uzdrowicielka – panna Applebloom – pochylała się nad nim polewając je czymś żółtym.
Lily na ten widok zaniosła się rozpaczliwym szlochem.  Albus uznał, że musi zachować zimną krew, chociaż coś mu się wydawało, że i tym razem jego brat ucierpiał z powodu swojego ptasiego móżdżku.  Uzdrowicielka przerwała i podniosła oczy na rodzeństwo Potterów.
- Czy to coś poważnego? – zapytał ją Albus przerażony.
- Twój brat miał chyba więcej szczęścia niż rozumu. To nic, czego nie mogłabym naprawić. Jednak nie będzie zachwycony, tym co mam mu do powiedzenia. Ten dziwny wywar, który wybuchł mu w twarz, spowodował, że przestał widzieć.
- Nie! – zawyła Lily, podbiegając do uśpionego starszego brata. Albus za jej plecami zrobił się najpierw zielony a potem biały.
- Spokojnie dzieci! – zawołała panna Applebloom, uspokajając ich gestem. – Nie oślepł na stałe. Niestety nie mogę w ciągu jednego dnia nareperować tego. Za dwa tygodnie, może trzy, odzyska wzrok. Poza oczami, spalił sobie brwi i trochę poparzył ręce. Nic poważnego, ale mocne było to, czym się uraczył. Profesor Adryk dostarczył mi w fiolce to, co zostało z jego tworu. Na razie nie umiemy tego zanalizować, ale być może, gdy odzyska przytomność, pomoże nam w identyfikacji składników.
Zostawiła ich przy łóżku Jamesa i poszła zająć się jakimś pierwszakiem, który wpadł do skrzydła szpitalnego rozhisteryzowany i z fioletowymi mackami, zamiast dłoni.
Albus usiadł w nogach łóżka brata, a Lily nadal pochlipując kucnęła obok, cały czas ściskając dłoń chorego w swoich rękach.
- Mama urwie mu głowę, jak się dowie – zawyrokował Al, a Lily kiwając głową, pociągnęła soczyście nosem.
- Jak myślisz, co on będzie przez te trzy tygodnie robił?
- Trzeba będzie go prowadzać jak ślepego… O rety, tylko on potrafi zrobić sobie coś takiego. Jak bardzo zidiociałym trzeba być, żeby zdetonować sobie kociołek w twarz?
- Albus… jeżeli za chwilę się nie przymkniesz, to ci przefasonuję buźkę.
Al i Lily podskoczyli z krzykiem, niespodziewanie słysząc zachrypnięty głos starszego brata.
- Dlaczego tu tak ciemno? –chciał wiedzieć Jim. – Zapalcie światło. Czemu w takiej ciemnicy siedzimy?
Rodzeństwo spojrzało po sobie. Lily oczywiście nie nadawała się na kogoś, kto powinien uświadomić Jamesa o jego temporalnej ślepocie. Chcąc, nie chcąc wziął na siebie tą rolę średni z Potterów. Wstał, odchrząknął i zbliżył się do brata.
- Jimbo, słuchaj…  Panna Applebloom powiedziała nam, że przez jakiś czas możesz mieć problemy z oczami.
- Czyli nie jest ciemno?
- No, nie.
James zaklął na głos a Albus oburzył się, upominając brata, że robi to w obecności Lily. Najstarszy Potter jednak nie przejął się i zaczął miotać się na łóżku, obmacując sobie twarz i przy okazji odkrywając, że opatrunki ma także na dłoniach.  W końcu uświadomił sobie, że cokolwiek zrobi, nie poprawi swojego stanu na chwilę obecną, więc usiadł spokojnie i zwrócił twarz w stronę, skąd dochodził głos Albusa.
- Ile? – zapytał, ale odpowiedziała mu pełna napięcia cisza.- Albus, pytam się ile to będzie trwało!
- D-do trzech tygodni – odezwała się wreszcie Lily i złapała go ponownie za rękę.- Nie martw się, to niedługo, Jimbo. Będziemy się tobą zajmować i… i pomagać ci… Jeżeli chcesz, napiszę do mamy i zabiorą cie na ten czas do domu…
- Nie!
- James nie krzycz na nią!
- Uhm…. Przepraszam Lil…
- Nie ma sprawy – zabulgotała Lily, a potem wysmarkała się głośno. – Tak myślałam, że nie będziesz chciał wrócić.
- No cóż - odezwał się Jim po dłuższej przerwie, najwyraźniej podejmując w głowie jakąś decyzję. - Trzydzieści dni to nie jest tak długo, prawda?
- To cały miesiąc - uściślił Albus, a James zacisnął usta.
- Al…
- Tak?
- Bądź tak miły i przypomnij mi po tym miesiącu, że mam cię udusić, dobrze?


Harry nienawidził pokoju do przesłuchań równie intensywnie, co sami przesłuchiwani. Przypominały mu się czasy Ministerstwa Magii kiedy to ludzie Voldemorta przejęli nad nim kontrolę, zamieniając je w coś na kształt organizacji policyjnej i sam musiał występować tu w roli oskarżonego. Jednak był szefem aurorów i musiał być dziś tu obecny.
Na krześle, zakuty w kajdanki, siedział blady, wymizerowany czarodziej o ciemnych włosach i złym, wściekłym spojrzeniu.
- Więzień numer 005789 - zahuczał Mortimer Crowdley, auror odpowiedzialny za schwytanie tego człowieka. - Imię, nieznane, nazwisko, nieznane. Pojmany na miejscu zbrodni z różdżką w ręce. Śledztwo wykazało, że to on rzucił zaklęcie uśmiercające,  Oskarżony nie ma obywatelstwa Wielkiej Brytanii, przebywa na terytorium kraju prawdopodobnie nielegalnie.
Mężczyzna na krześle wpatrywał się w Crowdleya nieruchomo, nienawistnym wzrokiem, nie dając po sobie poznać nawet najmniejszym ruchem, że rozumie co mówi auror.
Harry spojrzał na papiery, które leżały przed nim na stole. Między kartki wsunięte były także zdjęcia miejsca zbrodni. Gdy na nie patrzył, robiło mu się niedobrze - zdewastowane mieszkanie, wszędzie pełno krwi. To wyglądało na robotę więcej niż jednej osoby, jednak gdy aurorzy dotarli na miejsce, oprócz ciała pracownika ministerstwa, znaleźli tylko tego mężczyznę. Był nieprzytomny i ranny, ale żył.
- Czy oskarżony rozumie postawione mu zarzuty?
Blady człowiek nadal ani drgnął. Wyglądał jak szaleniec z tymi poczochranymi włosami i podkrążonymi oczami.
- Oczywiste jest, że oskarżony jest niepoczytalny - odezwał się ze zniecierpliwieniem przedstawiciel nieobecnego na sali ministra magii. - Proponuję, żeby umieścić go ośrodku dla obłąkanych o zaostrzonym rygorze i…
Urwał, bo zimny histeryczny śmiech potoczył się po sali. Wszyscy zgromadzeni zamarli, przerażeni tym dźwiękiem.
- Możecie mnie nazywać szalony - odezwał się niespodziewanie oskarżony, pochylając się na krześle najgłębiej, jak tylko pozwalały mu kajdanki. - Ale ja wiem co nadchodzi!
Miał ostry rosyjski akcent. Gdy mówił jego twarz jakby ożyła, wróciła mu mimika twarzy a oczy poruszały się szybko, jakby chciał spojrzeć na każdego siedzącego przed nim człowieka w tym samym czasie.
- Czy oskarżony chce złożyć zeznania? - zaryzykował Crowdley, niepewnie zerkając na Harry’ego.
- Zeznania - wypluł mężczyzna, potrząsając głową. - A co was, na tej wyspie na końcu świata obchodzą nasze sprawy? Co wy, głupi Anglicy, możecie wiedzieć o wschodzie?
- Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanych mu win?
Mężczyzna znów zaczął się śmiać. Wierzgał dziko nogami i rzucał się na krześle, jakby w konwulsjach.
- Dość tego cyrku - odezwał się Harry, wstając. - Przynieście veritaserum. To oczywiste jest, że nic tak z niego nie wyciągniemy.
Nagle mężczyzna umilkł, zatrzymując swoje szalone oczy na Harrym. Uśmiechnął się paskudnie.
- Złota księżniczka was zniszczy! Pożałujecie, że się w to wplątaliście…
Urwał, otwierając usta, tak jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zakrztusił się i zaczął niespodziewanie charczeć. Oczy wyszły mu na wierzch, a twarz zrobiła się bordowa jak od wysiłku.
- On się dusi! - zawołał przedstawiciel Kingsley, podrywając się z miejsca. - Przestańcie natychmiast! Kto to robi?
Harry dopadłszy do oskarżonego, potrząsnął go gwałtownie za ramiona. W słabym świetle sali przesłuchań, udało mu się dostrzec, że coś błyszczącego i cienkiego niczym włos, ciasno oplata szyję mężczyzny. Paznokciami próbował to zedrzeć, ale bezskutecznie. Zaciskało się to tylko mocniej i mocniej, a Harry mógł tylko patrzeć, jak człowiek przed nim desperacko łapie hausty powietrza, a potem blednie, jego oczy mętnieją i w końcu głowa opada na pierś. Jego całe ciało zwiotczało, a potem osunęło się z krzesła na podłogę z makabrycznie siną skórą i rękami wykręconymi przez kajdanki.
- Harry spieprzaj od niego! Może mieć na sobie jakąś klątwę! - krzyknął Crowdley, zapominając o formułkach grzecznościowych i o tym, że zwraca się do swojego szefa.
- To nie klątwa - odezwał się Harry, sięgając po dziwną tęczową linkę, która teraz luźno zwisała na szyi trupa. - To coś jakby…
Syknął z bólu, odskakując. Linka oplotła na chwilę jego palec, przecinając skórę w paru miejscach, a potem zaczęła się wić dziko, niczym wściekły wąż i uciekła na podłogę. Zanim ktoś zdołał nawet pomyśleć co zrobić, targnęła się konwulsyjnie a potem po prostu wyparowała, zostawiając na podłodze czarny ślad.
Harry zaklął. Zaczął dzień z jednym trupem, a skończy z dwoma, z dziwnymi groźbami i do tego z najdziwniejszym narzędziem zbrodni, jakie widział w całym swoim życiu.






Zły humor Jima skutecznie utrzymywał się przez cały okres jego pobytu w szpitalu. Mimo wielu gości, kilogramów pocieszających słodyczy, nadal był wściekły i obrażał wszystkich dookoła. W końcu nikt poza rodziną nie był na tyle odważny, aby wytrzymać z nim dłużej niż pięć minut.
Gdy w końcu wypuszczono go ze skrzydła szpitalnego, był początek marca. Przegapił mecz quidditcha z ślizgonami, którzy roztarli na proch gryfonów, pozbawionych szukającego oraz ducha walki, i pięli się w górę po zwycięstwo. Najgorszy dzień miał jeszcze nadejść, bo oto gdy wychodził ze szpitala, pod drzwiami czekała na niego kapitan drużyny - Natalia. Albus poinformował go szeptem na ucho, że dziewczyna ma w rękach wielką kartkę z napisem “witaj z powrotem Potter” i jeszcze większy uśmiech.
Niestety uśmiech Natalii zrzedł, gdy zobaczyła, że jej najlepszy zawodnik ma na oczach opaskę i opatrunki.
- Czemu on to ma na twarzy? - powiedziała zimnym głosem, opuszczając kartkę.
- Natalio widzisz… - zaczął Albus, starając się nie dopuścić do wybuchu wulkanu wściekłości.
Natalia Bendig była czarownicą polskiego pochodzenia urodzoną na wyspach. Jej rodzice przyjechali na studiach do Wielkiej Brytanii w ramach projektu badawczego i już zostali. Tu tez urodziła się ich córka. Dbali jednak o porządną edukację jej w zakresie historii kraju przodków oraz języka. Natalia płynnie mówiła po polsku i czasami, w stanach wielkiego wzburzenia, automatycznie przechodziła na język ojczysty, przerażając kolegów dziwnie brzmiącymi dźwiękami.
- Młodszy Potter! - krzyknęła Natalia, dopadając do Jamesa. - Czemu nie zdjęli mu tego z ryja? Dlaczego on nadal nie widzi?!
- Jego oczy wrócą do siebie dopiero za dwa do trzech tygodni - pisnął Albus, starając się ratować brata ze szponów wściekłej Polki.
- Ile? Potter my mamy mecz do wygrania! Puchar do odzyskania!
- Natalia nie drzyj się tak! - warknął Jim. - Ja jestem ślepy, nie głuchy!
- Ale dlaczego jesteś ślepy? Dlaczego mi to robisz, James?
Zaczęła mówić coś bardzo szybko i bardzo po polsku. Obaj bracia instynktownie zrobili krok w tył, aby odejść z pola jej rażenia.
- To się tak nie skończy! - zawołała w końcu, czystą angielszczyzną. -Nie mogę cię wywalić z drużyny, Potter, ale wiedz, że pożałujesz!
- Wiesz nie tylko ty cierpisz z powodu moich oczu! - warknął James, a Albus poklepał go pocieszająco po ramieniu.
- Już poszła, Jimbo.
- Boże, jak dobrze, bo wściekłaby się na mnie jeszcze bardziej.
Dalszą drogę do wieży Gryffindoru przebyli w ciszy, groźba Natalii wisiała nad nimi jak fatum. Wszystkie ciekawskie, wściekłe, rozbawione spojrzenia kierowane na Jamesa dzielnie brał na siebie Albus, taktownie milcząc. Członkowie drużyny byli zrozpaczeni, ale na szczęście żaden z nich nie zareagował tak, jak Natalia. Starali się być wspierający i podtrzymywać załamanego starszego z braci Potter. Thoper i Carl litościwie zgodzili się zaopiekować Jamesem. Od razu, gdy tylko przekroczył próg dormitorium, ruszyli z pomocą, ale nie mogli darować sobie złośliwych komentarzy. Jim znosił to dzielnie, nie buntując się, dziękując przyjaciołom raz po raz, bo wiedział, że nic innego nie pozostało mu w takiej sytuacji. Nie miał się na kogo złościć, bo sam był sobie winny tego stanu rzeczy. Absolutnie nie mógł też winić Lany, która nie chciała podzielić się z nim książką, bo przecież nie kazała mu miksować wszystkiego co miał w przyborniku ze sobą. Nie mógł być zły, ale też honor nie pozwalałby mu nad sobą użalać, dlatego jedyne co mu pozostało to siedzieć nienaturalnie cicho, słuchając tego co działo się dookoła, kisząc się w upokorzeniu i nienawiści do samego siebie. Była to jakaś odmiana dla wszystkich z jego otoczenia. Do tej pory nie zamykała mu się buzia a dziś był nienaturalnie spokojny. Powodowało to lawinę pytań typu “czy dobrze się czujesz?” albo “czy nie chcesz wrócić do skrzydła szpitalnego?”. W końcu zmęczony tym wszystkim, powlókł się na górę i wymacawszy sobie drogę do łóżka, rzucił się na nie ciężko. Owinąwszy się kołdrą, pomyślał, że chyba czas na zmianę niektórych życiowych przyzwyczajeń.
I właśnie tak przebiegł pierwszy dzień Jima bez jednego ze zmysłów.


Pierwsze, czego nauczył się Louis o Emerald Lennox było to, że była odporna na wielkie, dramatyczne gesty. Przemalował sobie dla niej łeb a potem wyznał jej miłość przy całej klasie, a ona i tak dała mu w pysk.
Następnego dnia spróbował znowu, bo nie był typem faceta, który się łatwo poddaje, gdy wie, że ma o co walczyć. Czatował całe rano pod jej dormitorium ze snopem kwiatów. Gdy ją tylko zobaczył, padł na kolana, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo Emerald wyrwała mu bukiet z objęć i wsadziła na głowę, po czym odeszła z nosem wycelowanym w sufit.
Trzecia próba okazała się najtragiczniejsza w skutkach, bo skończył zamieniony w oposa. Krztuszący ze śmiechu Dominique musiał go zanieść do nauczyciela transmutacji, żeby go odczarował, bo zaklęcie Eme było takie silne.
Czwartego dnia zdecydował się na szczerą rozmowę, ale zamiast tego dostał lanie. Rozjuszona niczym wściekła kotka dziewczyna, sprała go swoją miotłą. Ok, musiał przyznać, że nie wybrał odpowiedniego momentu. Ona śpieszyła się na trening, a on właśnie wracał z zajęć opieki nad magicznymi stworzeniami. W Sali Wejściowej było pełno ludzi, a co za tym idzie dużo świadków ich spotkania. Po wszystkim, wydłubując witki z włosów, uznał, że mógł z tym poczekać do następnego dnia.
Musiał mieć plan. Dobry, solidny i niezawodny. Tak niezwykły, jak niezwykła była sama Emerald. Nie mógł sobie pozwolić następnym razem na porażkę.
- Um… - Louis podniósł głowę i ujrzał przed sobą dziewczynę w szacie w barwach Gryffindoru. Od razu rozpoznał w niej przyjaciółkę Emerald. - Przepraszam… Nie przeszkadzam?
- Nie! - wykrzyknął, odsuwając dla niej tak energicznie krzesło, że wywalił je na podłogę. - O rety przepraszam! Poczekaj!
- Ała - jęknęła dziewczyna, odskakując i sięgając, aby rozetrzeć zgniecioną stopę. - Nic się nie stało. Ojej uważaj!
Machnął tak energicznie ręką, że na podłogę ze stolika posypały się wszystkie jego książki i kałamarz. Granatowy atrament chlupnął na buty Louisa.
- A to kaszana - jęknął, wyciągając różdżkę, aby sprzątnąć cały ten bajzel. - Bardzo cię przepraszam… - zawiesił głos, aby dać jej szansę przedstawienia się.
- Mimi - powiedziała, wyciągając rękę, którą on uścisnął. - Mimi Holmes.
- Miło mi cię poznać Mimi. Wybacz, nie jestem specjalistą od robienia dobrego pierwszego wrażenia.
- Mhm… zamruczała, ogarniając wzrokiem go od pochlapanych atramentem butów, aż po turkusowe włosy, które raziły w oczy swoim kolorem, mimo półmroku panującego w bibliotece. - Zauważyłam. Przychodzę z wiadomością od Emerald. Bardzo grzecznie cię prosi, abyś się od niej odczepił i przepadł na zawsze.
- Auć niemiłe - westchnął, kręcąc głową z rezygnacją.
- Ułagodziłam trochę to, co powiedziała - poinformowała go uczynnie Mimi, uśmiechając się ze współczuciem.
Nagle coś huknęło obok nich tak gwałtownie, że aż podskoczyli. Jak spod ziemi wyrósł przed nimi pan bibliotekarz.
- Coś ty najlepszego zrobił tym książkom? - krzyknął, wskazując na poplamione atramentem podręczniki, leżące nadal na podłodze.
- Ale to są moje własne! Nie te z biblioteki!
- Jak można tak traktować słowo pisane? - kontynuował bibliotekarz, wymachując rękami niczym wiatrak. - Powiedz mi jak się nazywasz, gagatku. Zakaz wstępu do biblioteki! Na tydzień!Szlaban!
Louis, wykazując się niecodziennym refleksem, pochylił się zgarniając wszystkie swoje książki, po czym złapał Mimi za rękę i puścił się biegiem w stronę wyjścia.
Gdy już był przy drzwiach, odwrócił się, jakby podjął w ułamku sekundy jakąś decyzję.
- Dominique Weasley! - zawołał, szczerząc się szaleńczo.
Gdy już byli na tyle daleko od biblioteki, aby czuć się bezpiecznie, zwolnili, a potem kompletnie się zatrzymali. Mimi dyszała ciężko.
- Czemu, na Merlina, powiedziałeś imię swojego brata? - wydusiła, trzymając rękę na falującej piersi.
Louis wzruszył ramionami.
- On i tak rzadko tu przychodzi… A nawet jeżeli się pojawi, to i tak wykręci się sianem. Zawsze tak robi.
- Jesteś inny, niż się spodziewałam - oceniła,uśmiechając się figlarnie.
- A jaki myślałaś, że jestem?
- Poukładany.
- A okazałem się?
- Szalony.
Podziękował jej skinieniem głowy, jakby właśnie powiedziała mu komplement.
- Jesteś inny, dlatego wyświadczę ci przysługę, Louisie Weasley - powiedziała ostrożnie, jakby trochę jeszcze wahała się wypowiadać te słowa. - Dlatego nadstaw uszu.   





Victorie i Teddy siedzieli na kanapie ramię w ramię, usilnie wpatrując się w podłogę. Przed nimi stał pluton egzekucyjny składający się z Fleur, Andromedy, Hermiony i Ginny.
Dwójka dziewiętnastolatków, właśnie ogłosiła wspaniałą nowinę, wszystkim kobietom ze swojej rodziny, a reakcja, jaką dostali, nie była tą, jakiej oczekiwali.. Z początku wydawali się zachwyceni i pełni entuzjazmu, ale gdy tylko skończyli mówić, zorientowali się, że wszyscy obecni w pokoju, nie podzielają ich szczęścia. To co się właśnie stało, można było tylko porównać do reakcji atomowej - Fleur zbladła, Andromeda poczerwieniała a Ginny i Hermiona jednocześnie zakryły usta dłońmi. A potem nastąpił wybuch. Matka Victorie  upuściła filiżankę z kawą, natomiast babcia Teddy’ego wydała z siebie okrzyk pełen grozy. Wszystkie cztery na raz zaczęły mówić.
Teraz, gdy się już trochę uspokoiły, stanęły w równym rzędzie, młodym rozkazując zająć miejsce na kanapie. Dowodziła rozwścieczona Fleur, ale jej złość była prawie równa, jak ta, którą pałała Andromeda. Twarze pozostałych dwóch kobiet wyrażały raczej zaniepokojenie niż złość, ale nadal nie była to czego spodziewali się Teddy i Victorie.
Gdy się wreszcie odezwała, głos Fleur był zimny niczym lodowce na Antarktydzie i ostry jak nóż.
- Co to znaczy w ciąży?!

piątek, 13 maja 2016

Rozdział Trzydziesty Trzeci - Uroki dorastania

I jedziemy dalej z główną historią. Nie zostawię moich dzieci, chociaż właśnie "urodziłam" czwórkę kolejnych i już napisałam o nich ok. 50 stron. Moja książka idzie mi względnie dobrze, chociaż muszę przyznać, że nie obyło się bez łez i kłótni z Rh. Na szczęście pierwszy rozdział został pozytywnie odebrany przez respondentów. 
Odnośnie Waszych pytań czy opublikuję coś z mojej książki na blogu. Bardzo bym chciała, ale trochę się boję. Gdyby mój pomysł wpadł w niepowołane ręce, pękłoby mi serce. 
Nie bójcie się, gdy skończę, będziecie wiedzieli pierwsi o tym! 
O rozdziale - początek jest delikatnie zainspirowany fanfikcją Ladybug and the Bees autorstwa cudownej Bullysquadess. Tak, wpadłam w kolejny fandom. Jestem totalnie bezradna jeżeli coś dotyczy nowej serii na Disney Channel - Biedronka i Czarny Kot. Tak jestem na to za stara, tak to bajka dla dzieci, tak jest zarąbista. Tak jak połowa fandomu już mentalnie zaadoptowałam głównego bohatera. Polecam. 
Pozdrawiam, 
Wasza wyluzowana a Astalka, spędzająca długi weekend u rodziców z "Say yes to the dress". 




Dorastanie nie powinno być takie trudne. Wszyscy mówili Darcy, że to nic takiego. Kilka pryszczy, od czasu do czasu jakaś część jej ciała miała urosnąć lub zaokrąglić się i co miesiąc miał mieć miejsce krwawy horror. Uroki kobiecości, jak to określiła jej matka. Darcy czekała na te rzeczy z pewną dozą niepewności, ale też poniekąd z utęsknieniem.
Niestety, zawiodła się.
Absolutnie nic się nie zaokrągliło, nie ważne jak bardzo dziewczyna tego pragnęła. A kiedy obudziła się pewnego dnia na zakrwawionym prześcieradle, zorientowała się, że nie było jednak, na co czekać.
Wraz z dojrzewaniem pojawiły się też przez nikogo nie oczekiwa e huśtawki nastrojów. Jej mózg, zalany hormonami raz na jakiś czas, przestawał funkcjonować racjonalnie i zamieniał się w jedną wielką kulę pretensji, gniewu i czystego zła.
-        Na Merlina, czy mógłbyś tak nie sapać?!
Albus zamarł, wciągając płuca pełne powietrza i wytrzeszczając oczy na Darcy. Łypała na niego złowrogo spod czarnej, idealnie równej grzywki.
Siedzieli w bibliotece, starając się odrabiać nawał prac domowych. Już samo to było powodem do irytacji, co dopiero nieustanne sapanie, wzdychanie, szuranie i chrząkanie Albusa. Nie ważne co robił, tak piekielnie ją denerwował, że miała ochotę mu wsadzić pióro w oko.
-        Ooook… - powiedział nadal na wdechu, obserwując ją uważnie, tak jakby była sklątką, która mogła lada chwila wybuchnąć mu w twarz. – To może ja sobie pójdę… tam – wskazał najdalszy koniec biblioteki, spowity w mroku i kurzu. – I tam sobie pooddycham…
Z gardła Darcy wydobył się dźwięk – coś pomiędzy jękiem a warknięciem. Oparła głowę o stos książek przed sobą.
-        Przepraszam – powiedziała lekko stłumionym głosem. – Po prostu mnie wkurzasz. 
-        Przywykłem…
-        Nie to nie chodzi o ciebie. To moja wina. Wkurza mnie dziś wszystko. Zaraz mam dwie godziny numerologii i nic nie umiem…
-        Czemu ty w ogóle chodzisz na te zajęcia?
To pytanie ukuło Darcy prosto w serce. To nie tak, że się go nie spodziewała, Al wyskakiwał z tym pytaniem przynajmniej raz w tygodniu odkąd tylko zapisała się na numerologię. Po prostu, gdy on tak cały czas pytał, sprawiało to, że naprawdę zaczynała się sama zastanawiać. Prawda o numerologii była taka, że Darcy jej nienawidziła. Każdej liczby, każdego testu i książki. Jedyne co ją tam jeszcze trzymało, a sama nawet przed sobą nie chciała się przyznać do tego, był profesor Tucker.
-        Lubię – skłamała, ale nie miała odwagi spojrzeć Albusowi w oczy.
-        Mam nadzieję, że wiesz co robisz.


Louis nie wiedział, co powinien zrobić. Nigdy nie w życiu nie miał tak wielkiej ochoty komuś przywalić. Oczywiście zdarzyło mu się, w życiu kilka momentów w życiu, kiedy chciał uderzyć jakiegoś członka swojej rodziny. W dzieciństwie zazwyczaj była to Vic, czasem zdarzało się, że był to Jim, ale ostatnio co raz częściej na liście uderzoniobiorców pojawiał się Dominique. A to było coś nowego.
Siedział na korytarzu pod ścianą, obserwując brata uważnie. Domi stał z kumplami pod drzwiami klasy i gadał jak najęty, gestykulując żywo. Gdy tak uważnie patrzył na swojego bliźniaka, człowieka, którego ciało było niemal identyczne jak to, które sam posiadał, musiał z żalem przyznać rację Emerald. Ich kolor włosów faktycznie był koszmarnie irytujący. Byli za bladzi, za bardzo blond…
Zadzwonił dzwonek wzywający uczniów na zajęcia.
Louis poderwał się na nogi, ale zamiast do klasy, zwrócił się w przeciwną stronę. Ignorując zdziwione spojrzenia kolegów i nawoływania brata, ruszył przed siebie.
Wyłowił różdżkę z torby i ściskając ją, wkroczył do łazienki dla chłopców.
-        Ok – powiedział sam do siebie, podchodząc do lustra wiszącego nad jednej z umywalek i patrząc sobie w oczy. – To powinno być dziecinnie proste.  


To było cholernie trudne.
Jak ona miała się w ogóle skupić na lekcji, kiedy on był taki urzekający. Tak nie powinien wyglądać nauczyciel.
Darcy westchnęła, udała że zapisuje coś na pergaminie leżącym przed nią na ławce, a potem powróciła do podziwiania profesora Tuckera. Opowiadał o czymś z ożywieniem, stukając co chwila w tablicę kredą dla podkreślenia jakiegoś faktu.
Miał oczy koloru złota, w których można było utonąć od patrzenia. A jego włosy… Och Darcy mogłaby pisać opowiadania o jego włosach, całe książki. Miały kolor mlecznej czekolady i zwijały się dookoła jego głowy, tworząc szaloną splątaną grzywę. Za każdym razem, kiedy na nie patrzyła, miała nieodpartą ochotę, zmierzwić je mu nad czołem.
Zmrużyła oczy, wyobrażając sobie, że to robi, a profesor uśmiecha się do niej i…
-        Panno Darcy, może pani zna odpowiedź?
Podskoczyła, tak brutalnie ściągnięta z krainy marzeń. Profesor Tucker patrzył na nią zachęcająco. Wstała powoli, czując, że jej policzki robią się gorące od rumieńców. Otworzyła usta, ale jedyne co z nich się wydobyło to cichy jęk. Za jej plecami rozległy się ciche śmiechy koleżanek.
-        No cóż – profesor Tucker wyglądał na zawiedzionego. – Proszę uważać, bo to wszystko będzie na teście.
Darcy usiadła, wbijając wzrok w ławkę. Czuła się koszmarnie, jak największa idiotka na świecie. Z tyłu słyszała szepty. Doskonale wiedziała, że tamte dziewczyny także nie przyszły tu, bo kochały numerologię. Je też przyciągnął urok Tuckera, tyle, że na nieszczęście Darcy one naprawdę przykładały się do nauki. Wydawało się, że nie ważne o co profesor je zapytał, zawsze znały odpowiedź. Przy nich Darcy wychodziła na kompletną kretynkę.


-        Nie nazywaj się tak! Nie jesteś kretynką!
-        Ale to prawda, Mimi!
-        Eme, posłuchaj…
Emerald machnęła ręką na przyjaciółkę, jakby chcąc ją odgonić niczym natrętną muchę. Odwróciła się do niej bokiem, pokazując, że rozmowa skończona.
Cały temat bliźniaków Weasley i tego jak ośmieszyli ją przed całą szkołą, przyprawiał ją już o mdłości. Nie wiedziała, kto puścił farbę, może któryś z braci, a może dziewczyna Dominique, ale jedno było pewne, dosłownie wszyscy w Hogwarcie, wiedzieli, że dała się nabrać na idiotyczny żart w stylu księcia i żebraka.
Emerald potrząsnęła energicznie głową. Nie mogła o tym myśleć. Zakazała sobie tego. Powinna wreszcie nauczyć się tego zaklęcia zapominającego i rzucić je na siebie.
A mówiąc o zaklęciach…
Emerald spojrzała na stojącą przed sobą filiżankę. Na początku lekcji była ona przesłodkim, puszystym króliczkiem, a teraz miała śliczny złoty wzorek dookoła brzegu. Szkoda było zwierzątka.
-        Czy to powinno tak być? – zapytała Mimi, podnosząc swoją filiżankę i pokazując przyjaciółce. Miała nada puszysty ogonek zamiast uszka.
-        Ja bym z takiej piła – odparła Emerald, wzruszając ramionami. – Odjazdowa.
-        Tylko co by panie poradziły, na sierść w herbacie? – syknął profesor, wyrastając jakby spod ziemi, tuż za ich plecami. – Skupcie się moje panie! Egzaminy już na wiosnę!
Obie pochyliły się nad swoimi filiżanko-króliczkami, przywołując na twarze skupienie. Nauczyciel krążył po sali, rugając rozkojarzonych uczniów i pomagając tym kompletnie bezradnym. Emerald, gdy już upewniła się, że zagrożenie minęło, znów straciła zainteresowanie tematem lekcji. W przeciwieństwie do Mimi, była naprawdę dobra z zaklęć i transmutacji, więc nie przejmowała jej groźba nadchodzących egzaminów.
Nagle drzwi do klasy otworzyły się z hukiem. Do klasy wpadł Louis Weasley z szaleństwem w oczach.
-        Co mu się stało w głowę? – szepnęła Mimi, łapiąc przyjaciółkę za ramię.
-        Emerald Lennox! – ryknął Louis, a wszyscy spojrzeli na dziewczynę, wydając jej pozycję. Nic nie dało to, że skuliła się na krześle, on już ją wypatrzył. Ruszył w jej stronę, ignorując wściekłe krzyki nauczyciela. – Za bardzo ci go przypominam?! No to, co powiesz na to?!
Ściągnął z głowy kaptur szaty, prezentując obecnym swoje włosy w szalonym odcieniu turkusu. Kolor ten był tak intensywny, że Emerald musiała zmrużyć oczy, aby móc na niego spojrzeć. 
-        Powiem… że boli mnie samo patrzenie na ciebie! Na cholerę żeś to zrobił?!
-        Miałeś takie ładne włosy – szepnęła Mimi z przejęciem, ale ani Emerald ani Louis nie zwrócili na nią uwagi.
-        Nie będę wyglądać jak on! Teraz jestem sobą!
-        Sobą?! Wyglądasz jak jakaś egzotyczna ryba!
-        Zrobiłem to dlatego, bo cię lubię! Może nawet kocham! Nie wiem jeszcze!
Cisza, jaka zapadła po tym wyznaniu była gęsta niczym smoła. Emerald otworzyła usta, ale nic kreatywnego nie przyszło jej do głowy, więc tylko gapiła się na Louisa, głupio. Zorientowawszy się, że nic więcej z niej nie wydusi, złapał ją za ramiona i wyciągnął z ławki. Korzystając z tego, że była głęboko w szoku, powlókł ją do wyjścia.
-        Nie zrobi pan nic? – zapytała ostrożnie Mimi, nauczyciela, który ciągle wpatrywał się w drzwi, trzymając rękę na sercu.
-        Jak mógłbym? – zapytał drżącym głosem. - To było naprawdę mocne

Eliksiry, trzeba było przyznać szczerze, nie były mocną stroną Jamesa. Był kompletnym beztalenciem w tej dziedzinie.
Dziś wybitnie nie sprawdził się na lekcji. Od rana nie mógł się skoncentrować, a do tego wszyscy mijający go ślizgoni pozwalali sobie na przykre komentarze odnoszące się do jego ataku na członka ich drużyny. Gdy wreszcie dotarł do sali gdzie odbywała się lekcja, był już spóźniony pięć minut i do tego zziajany. Mimo wydyszanych przeprosin, Adryk patrzył na niego ze złością. Gdy już zajął swoje miejsce i rozłożył kociołek, zajął się szukaniem podręcznika w torbie. Niestety tu czekała to niemiła niespodzianka. Zapomniał zapakować książki do torby. Skuliwszy się w swojej ostatniej ławce, modlił się cicho w duchu, aby nauczyciel nie zauważył jego nieprzygotowania.
-       Pssst – syknął w stronę koleżanki, która siedziała obok niego.- Lana, podziel się książką.
Dziewczyna spojrzała na niego karcącym wzrokiem i prychnęła pogardliwie.
-       Nie rozmawiam z tobą – wycedziła.
-       Co?!
-       Ćśśśś – upomniała Jamesa reszta klasy.
-       Czemu? – dociekał, ignorując uciszanie. Lana spojrzała na niego krytycznie a potem westchnęła ze złością.
-       Flirtowałeś ze mną, a potem przyszła do mnie jakaś dziewczyna i powiedziała, że mam odczepić się od jej chłopaka.
-       Która?
-       Która?!
-       Ćśśśś!
-       To może ich być więcej?- w jej ściszonym głosie słychać było czystą nienawiść.
-       Chciałem powiedzieć: jaka. Źle się wyraziłem – powiedział pojednawczym tonem Jim.  W chwilę zrozumiał, że zaraz nie tylko dzisiejsza lekcja, ale też i jego reputacja może być zagrożona. – Jeżeli taka kędzierzawa puchonka, to nie słuchaj jej. Ona sobie coś ubzdurała...
-       A czy Alicja Allsopp sobie ubzdurała, że to z nią całowałeś się w sobotę pod Trzema Miotłami? Pół szkoły cię widziało, James!
-       Ale…
-       Żadnych „ale”, Potter. Wypchaj się swoją miotłą. O mojej książce możesz zapomnieć.
To oświadczywszy, zebrała cały swój dobytek i przeniosła się do ławki obok. Zdesperowany James został sam i mimo, iż jego winy zostały mu przed chwilą przedstawione w sposób oczywisty, poczuł się bardzo pokrzywdzony i postanowił, że już nigdy nie spojrzy na Lanę, choćby go błagała.
Zabrał się do robienia eliksiru na własną rękę. Uznawszy, że nie ma nic nudniejszego niż wywar słodkiego snu, zaczął rozglądać się na boki i kopiować podpatrzone czynności sąsiadów.

Gdy już zaczynał w wierzyć w to, że być może ma odziedziczony po babci talent do eliksirów i gratulować sobie swojego geniuszu, maź, którą wyprodukował zawrzała w jego kociołku a potem eksplodowała mu w twarz. 

piątek, 12 lutego 2016

Rozdział Trzydziesty Drugi - James

Mam słabość do Jamesa. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. 
Mam pytanie, bo nie mam pomysłu na nowy rozdział. O kim teraz? Kogo chcecie śledzić następnym razem? Wesołych walentynek, kochani. Może uda mi się wcisnąć jakiś bonus w sobotę ew. w poniedziałek. Cały weekend siedzę w pracy i w sumie ciężko jest pisać w sklepie. Staram się - chowam się w przymierzalni z zeszytem albo piszę, jak nie ma ruchu i odwalę już dostawę jednak łatwo nie jest :D Dorosłe życie jest straszne. 
Wasza,
Astal 



O tym jak słodkie jest współczucie, gdy jest się posiadaczem sławnego nazwiska i niebrzydkiej twarzy, Jim dowiedział się bardzo szybko. Po tym, jak złamano mu serce zrobiło się głośno raz jeszcze, gdy Amber wróciła do szkoły po zawieszeniu. Jim bardzo to przeżył, kiedy zobaczył ją znowu w szkole. Przez kilka dni chodził przybity. Koleżanki z klasy bardzo go żałowały, więc postanowiły go jakoś pocieszyć. Po tygodniu Jim pławił się w uwielbieniu żeńskiej części klasy. Dziewczęta miały oczywiście swoje ukryte motywy, nie robiły nic bezinteresownie, ale James był za młody i za głupi na to, aby to odkryć. Rozkoszował się zainteresowaniem, na jakie w jego mniemaniu zasłużył.
Carl i Thoper uważali, że absolutnie nie zasłużył na takie zainteresowanie ze strony płci pięknej z ich klasy. Ze źle skrywaną nienawiścią przyglądali się przyjacielowi, gdy ten siedział otoczony wianuszkiem swoich wielbicielek i był karmiony najwykwintniejszymi smakołykami.
Za każdym razem gdy Jim i jego świta przechadzali się po korytarzach, Amber chowała się po kątach. Spodziewała się, że ludzie będą dokuczać jej dwa razy bardziej, ale tak naprawdę wszyscy ją ignorowali. Tak, jakby w ogóle nie istniała. To było chyba gorsze, niż podkładanie żaby do torby.
James natomiast, bawił się świetnie i nie miał pojęcia, że tuż pod jego nosem rozgrywają się zawody  o tytuł jego dziewczyny. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie musiał w końcu wybrać jedną ze swoich pocieszycielek i stracić pozostałe. Był święcie przekonany, że może zostać władcą tego małego haremu i że dziewczęta wcale nie miały wobec niego większych planów.
Gdy Albus i Carl starali się mu to wytłumaczyć, on tylko ich wyśmiał. Dla Jamesa świat nie był skomplikowany, wszystko co widział, zdawało mu się proste i oczywiste. Te dziewczyny były tylko miłe. Nic poza tym.
-        Twój brat jest tępy jak wiadro… - oświadczył ciężko Carl Albusowi, wpatrując się w plecy swojego przyjaciela, któremu towarzyszyły trzy dziewczyny.
-        Staramy się tego nie rozgłaszać, ale… no… jest.
-        Jak to możliwe, że jesteście z jednej matki i z jednego ojca?
-        Dzieci są jak naleśniki – uśmiechnął się złośliwie Albus. – Pierwsze zawsze jest nieudane.
Jim pozostawał w stanie słodkiej niewiedzy na własne życzenie. Dziewczęta natomiast, zaostrzały rywalizację.


-         To co zrobiły bliźniaki jest po prostu paskudne! – wypluł James, a Albus pokiwał
głową.
-        Ale przecież to Louis… - zaczęła Rose, a James uciszył ją ręką.
-        Ja wiem, że to był jego pomysł, ale Dominique wiedział o tym wszystkim i nikomu nie powiedział.
-        Obaj są winni.
Chwilę temu minęli Emerald.  Nie wyglądała jak ona. Rozczesała włosy u wróciła do swojego naturalnego koloru. Wyjęła też wszystkie kolczyki i przestała się mocno malować, jak to miała w swoim zwyczaju. Bladła z dnia na dzień. Wszystkim przyjaciołom ściskały się serca, gdy widzieli ją w takim stanie. Chciała jak najlepiej wtopić się w tło i zapomnieć, co się stało.
-        Tak bardzo bym chciała, żeby Louis dostał nauczkę – pisnęła Rose, oglądając się przez ramię.
James zmarszczył brwi i zamyślił się. Albus zerknął na niego badawczo. Znał brata na tyle dobrze, że wiedział, iż ten już w głowie układa jakiś plan. Duże szanse były, że ten plan był szalony i nierozważny tak samo jak Jim.
-        Jimbo – odezwał się, starając się, aby brat wyczuł przestrogę. – Nie mieszaj się do tego. Bardzo cię proszę.
-        Ale…
-        To ich sprawa.
-        Nie no przecież…
-        Jim – powiedziała Rose, zatrzymując się i stając naprzeciw kuzyna. – Słuchaj. Nie jesteś mistrzem subtelności, a to sprawa bardzo delikatna.
-        Historia pokazała, że nie znasz się na ludziach.
-        No wiesz co, Albus?
Al uśmiechnął się pod nosem, udając, że zainteresowały go przelatujące za oknem kruki. Rose z irytacją zdmuchnęła rudy lok z twarzy. Bracia Potter za szybko się dekoncentrowali. Wycelowała palcem w pierś Jamesa.
-        Zostaw ich w spokoju.
Jim zrobił obrażoną minę i wyburczawszy, że już jest spóźniony na zielarstwo, odszedł w swoją stronę. Albus i Rose patrzyli za nim chwilę, a potem zrezygnowani poszli na swoje zajęcia. Nie byli pewni czy przemówili mu do rozsądku. To było wątpliwe. Jim miał to do siebie, że rzadko rezygnował z tego, co sobie już raz postanowił.
-        Powinniśmy go pilnować? – zapytała w końcu Rose, ale Albus wzruszył tylko ramionami. – Nie chce, żeby zrobił większego zamieszania.
-        Przecież to jest to, co James robi.
-        To znaczy?
-        Każdy ma jakąś rolę. Lily wszystkich szpieguje, ja jestem fajtłapą a Jim robi zamieszanie.
Ruszył powoli w stronę sali zaklęć. Rose trawiła powoli to, co powiedział.
-        A ja?
-        No przecież wiesz – zaśmiał się Albus. Rose zrównała się z nim w marszu. – Ty wszystko wysadzasz.


Gdyby jednak ktoś zechciał zapytać Rose, za co ona sama chciałaby być pamiętana przez ludzi to bez wahania powiedziałaby – za miłość.
Rose przeżywała właśnie swoją pierwszą.
Adam był ideałem. Był bogiem jej dziewczęcego serca. Rozmawiali zaledwie parę razy w życiu, ale ona już wiedziała, jaką suknię włoży na ich ślub i jak dadzą na imię swoim dzieciom.
Każdy dzień był wspaniały, kiedy udało jej się go spotkać na korytarzu między lekcjami. Uśmiechała się do niego zawsze. Czasem nawet ją zauważał.
Zbliżały się walentynki i miała cichą nadzieję, że uda jej się wsunąć mu liścik między książki, kiedy nie będzie patrzył. Nie miała jeszcze odwagi, aby wyznać mu swoich uczuć wprost. Miała codziennie nadzieję, że któregoś dnia Adam obudzi się z myślą, że kocha ją nad życie.
To były tylko marzenia, do których nigdy, ale to przenigdy by się nie przyznała do nich nikomu. Szczególnie nie Darcy. Przyjaciółka wyśmiałaby jej marzenia i zaczęła mobilizować do działania. Rose nie była gotowa na to, aby zacząć swoje pragnienia wprowadzać w życie.
Co innego Darcy. Ona wiedziała, że powinna działać. Katowała się lekcjami numerologii, tylko po to, aby widywać swojego ukochanego profesora Tuckera. Godzinami ślęczała nad pracami domowymi i starała się być najlepsza w grupie. Nienawidziła tego przedmiotu, ale zmuszała się w imię miłości. Albus uwielbiał zamęczać ją pytaniami w stylu „po co ci to” albo „naprawdę tego potrzebujesz”. Darcy traciła już cierpliwość, chociaż nadal zmagała się z liczbami. Nie chciała, aby Albus dowiedział się o jej miłości do nauczyciela. Rose musiała przysiąc przyjaciółce pod groźbą śmierci w męczarniach, że nigdy nic nie powie kuzynowi.
Codziennie Rose siadała na obiedzie w tym samym strategicznym miejscu, żeby mieć dobry widok na Adama. Lubiła patrzeć jak je i rozmawia z kolegami. Znała każdy jego gest, każdy wyraz twarzy. Czasami marzyła, że siedzi obok niego i karmi go frytkami. Oczywiście nikomu nigdy by tego nie powiedziała.
Teraz też zasiadła na swoim miejscu, ale Adama jeszcze nie było. Jej uwagę zwrócił natomiast Malfoy. Jak zawsze siedział sam z nosem w książce. Nie rozmawiał z nikim z jego kolegów z klasy. Wyglądał na wiecznie obrażonego. Czasami gdy Rose na niego patrzyła robiło jej się go przykro, ale potem przypominała sobie, jakim on był dupkiem i od razu jej przechodziło. Scorpius podniósł głowę i nieprzytomnie rozejrzał się dookoła. Miał taki dziwnie rozmarzony wzrok, nie była pewna, ale chyba nawet się uśmiechał. Ciekawe co on takiego czytał. Nagle ich spojrzenia skrzyżowały się. Rose aż podskoczyła, a potem wbiła wzrok w swój talerz, zła, że została przyłapana na gapieniu się na niego.
Na szczęście do Wielkiej Sali wkroczył Adam i wszystkie inne myśli wyparowały z głowy Rose. Wpatrywała się w niego jak w obrazek. Szedł sprężyście, wyprostowany i pewny siebie. Wyróżniał się z tłumu. Rose uśmiechnęła się mimowolnie, widząc jak on uśmiechem pozdrawia znajomych.
I nagle zamarła. Scorpius Malfoy, wychodząc Wielkiej Sali, potrącił Adama, wbijając mu łokieć między żebra, a potem odszedł pośpiesznie, nawet nie racząc przeprosić.


To nie tak, że James to lubił. Po prostu, gdy widział Amethyst Lennox po prostu coś w niego wstępowało. Nie knuł całymi dniami, jak ją wkurzyć. To działo się w ułamku sekundy. W jednej chwili był normalny, a potem przeobrażał się w koszmarnego dupka.
-        W tym roku zaczęliśmy o wiele wcześniej treningi – usłyszał charakterystyczny zachrypnięty głos. Wyciągnął głowę, aby odnaleźć ją w tłumie.
-        James – powiedział ostrzegawczo Carlisle.
-        Co? Nie mów mojego imienia tak, jakby to było coś złego.
-        Bo czasem jest – westchnął Carl.
Thoper idący za nimi, zachichotał złośliwie. Jim spojrzał na niego z żalem.
-        Nie wiem czy zauważyłeś, J.S., ale ostatnio ty…
Nie dane było Carlowi dokończyć, bo Jim wystrzelił jak sprężyna do przodu, znajdując się w strategicznym miejscu, czyli tuż za plecami Amethyst.
-        W czymś ci mogę pomóc, Potter? – zapytała dziewczyna, oglądając się przez ramię.
-        Nie,  nie… Lennox…- westchnął teatralnie James.- Chciałem tylko posłuchać o waszych próbach zdobycia pucharu. Szkoda, że to pozostanie w sferze marzeń…
-        James! – zawołał ostrzegawczo Carl, ale w tym momencie otworzyły się drzwi jednej z klas i duża grupa uczniów wypłynęła na korytarz. Tłum połknął Carla, oddzielając go od Jima.
Amethyst zmarszczyła grube brwi nad okularami. Kiedy była wściekła, wykrzywiała się komicznie. Jamesa zawsze to bawiło.
-        A możesz mi wyjaśnić, dlaczego to tak sądzisz? – zapytała groźnie, podpierając się pod boki.
-        Wasza drużyna jest tak słaba, że dałbym im radę sam.
-        A więc ja też będę słuchać o twoich marzeniach… Albo o chorej wyobraźni.
-        Wasi ścigający to kretyni. Nie wiedzą gdzie jest bramka.
-        Twoja drużyna to banda bab. Nie umieją grać!
-        Sama jesteś babą!
-        Ale ja umiem! W przeciwieństwie do was, dokładnie wiem co robię!
-        Złościsz się, bo wiesz, że to co mówię, jest prawdą.
-        Nie sądzę, żebyś mógł wsiąść na miotłę w tym sezonie.
-        A niby dlaczego to?
-        Bo twój wielki łeb cię przeważy, ty nadęty bucu!
-        Nie bądź taka pewna siebie, karle!
Tego było dla niej za dużo. Odepchnęła od siebie jednym zwinnym ruchem, a potem stanęła naprzeciw, z różdżką wycelowaną w jego pierś.
-        Nie nazywaj mnie tak! – wrzasnęła, a jej głos zabrzmiał trochę za piskliwie.
-        Co się stało, mała myszko? – kontynuował James, świetnie się bawiąc. – Może tak się zezłościsz, że trochę urośniesz?
Zawarczała niczym rozjuszona kotka i wykrzyczała zaklęcie galaretowatych nóg. Jim jednym, zwinnym ruchem wyciągnął różdżkę z rękawa i odbił jej klątwę. Zaczęli w siebie ładować tyle magii, że starczyłoby na powalenie małego oddziału trolli.
-        Ascendio!- wrzasnęła Amethyst, a James poczuł, że siła zaklęcia porywa go i ciska nim o ścianę.
-        Drętwota! – wydyszał, błyskawicznie wracając do pozycji pionowej. Ale Amethyst zwinnie uniknęła jego zaklęcia. Była od niego o rok wyżej i o wiele bardziej przykładała się do nauki. Jej zaklęcie tarczy nie było takie łatwe do przebicia. 
Po kilku intensywnych minutach, w których tynk sypał się ze ścian od chybionych zaklęć, Jim i Amethyst zupełnie ochrypli. W tym samym czasie ryknęli „expelliarmus”, a ich różdżki odleciały pod sufit. Amethyst niewiele myśląc rzuciła się z pazurami na Jamesa i oboje chwilę później leżeli na podłodze, tarzając się i szarpiąc. Gdzieś z tyłu głowy Jim czuł, że nie powinien jej bić, dlatego jego udział w bójce polegał bardziej na osłanianiu się i przytrzymywaniu jej, aby nie mogła go drapać.
-        Nienawidzę cię Potter! Mdli mnie na twój widok!
-        Świetnie! – warknął James, przyciskając jej drobne ręce do boków, tak, aby nie mogła go dosięgnąć. – Właśnie tego chciałem!
Dookoła zebrał się spory tłumek. Wszyscy uczniowie z upodobaniem przyglądali się tej szarpaninie. Od ich pierwszej bójki stali się sławni. Czasami ludzie ich nawet mobilizowali to kłótni. Wszystkich to strasznie śmieszyło.
Niestety nie Carla.
-        Boże to już się robi nudne – westchnął, patrząc jak jego przyjaciel fryga się po podłodze, a Amethyst Lennox siedzi mu na piersi i okłada go pięściami.
-        A pomyśl, co by było, gdyby się lubili – wtrącił Thoper z tyłu, wbijając ręce w kieszenie.
Carl otrząsnął się ze zgrozą, gdyż ta wizja nawiedzała go w najgorszych koszmarach.
-        Thop – powiedział, odchylając głowę w tył do przyjaciela. – Weź coś zrób.
-        Już się robi, szefie.
Górujący nad głowami gapiów Chris, rozgarnął tłum i wkroczył do akcji. Złapał Amethyst na kołnierz bluzy i odciągnął ją od Jamesa. Wierzgała i szarpała się, chcąc dosięgnąć pazurami też Chrisa.
-        Zostaw mnie ty…ty… yeti! Nie dotykaj mnie tymi małpimi łapskami!
-        Dość tego!
Głos wicedyrektora zmroził powietrze dookoła. Jim chciał się podnieść, ale dłonie mu się ślizgały na posadzce. Amethyst jęknęła żałośnie, podpierając się samymi czubkami tenisówek, aby nie wisieć w powietrzu.
-        Panie Potter… Panno Lennox… - wycedził profesor Adryk, zaplatając ręce na piersiach. Był tak wściekły, że pobladły mu wargi.- Za mną. Do gabinetu.
Kilka upiornych minut później Jim i Amethyst siedzieli w gabinecie wicedyrektora ze spuszczonymi głowami. Dziewczyna pociągała nosem i starała się rozmasować siniaki na nadgarstkach. James był wściekły, bo nie planował dziś dostawać szlaban.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł profesor Longbottom.
-        Wujku – wydusił z siebie Jim, ale Neville zmroził go wzrokiem. Był zły. Od razu widać było, że nie podobało mu się zachowanie młodego Pottera.
-        Fajnie jest mieć wtyki w gronie pedagogicznym, co? – syknęła Amethyst przez zęby, obrzucając Jamesa nienawistnym spojrzeniem. Była przekonana, że przez to on będzie miał złagodzony wyrok za to przewinienie.
Adryk stanął nad nimi i najpierw długo patrzył na Jamesa a potem na Amethyst. Oboje poczuli się, jakby właśnie na szali losu ważyło się ich życie. Wicedyrektor uwielbiał takie dramatyczne, mrożące krew w żyłach pozy. Jim nawet czasem podejrzewał, że nauczyciel w młodości naczytał się powieści grozy albo jest pół wampirem czy wilkołakiem. To by trochę wyjaśniało to zamiłowanie do mroczności.
-        A więc jesteście tu kolejny raz, dlatego, że się pobiliście. Ostrzegałem was, że takie dziecinne zachowanie może być przeze mnie tolerowane do czasu.
-        Jeżeli mogę coś wtrącić, panie dyrektorze – odezwał się Neville, który przysiadł na skraju biurka. – Jestem opiekunem domu pana Pottera, więc sam osobiście chciałbym wymierzyć mu karę.
-        Planowałem, aby wspólnie odbyli szlaban.
-        Z całym szacunkiem, proszę pana, ale gdy znowu umieścimy ich w jednym pokoju, wydrapią sobie oczy – kontynuował Neville, rzucając groźnie spojrzenia Jamesowi. – Jestem blisko związany z rodziną Potterów, ojciec Jamesa to mój przyjaciel, więc czuję się trochę jak jego zastępstwo. Doskonale wiem, co zrobić, aby wreszcie oduczył się bić dziewczyny.
-        Nie biję wszystkich dziewczyn! Tylko ją! – wypalił nagle Jim, niewiele myśląc. Wzmianka o ojcu i jego przyjaźni z profesorem Longbottomem, sprawiła, że na chwilę poczuł się pewniej. Jednak wyraz twarzy wujka mówił, że właśnie powinien się obawiać tego, co go czeka.
Adryk westchnął i swoje spojrzenie skierował na Amethyst, która bardzo się starała zgrywać gieroja, ale bardzo jej to źle szło. Tak naprawdę, to prywatnie ją lubił. Była mądra, świetnie radziła sobie na jego zajęciach, ale nie mógł pogodzić tego faktu z tym, że sprawiała koszmarne problemy wychowawcze. Nie umiał dotrzeć do tej dziewczyny. Żadna jego kara nie pomogła w opanowaniu jej skłonności do agresji.
-        Ma pan rację, profesorze Longbottom – westchnął wicedyrektor, pocierając czoło dłonią. On nawet nie lubił tak naprawdę dzieci. Zgodził się na tą pozycję, tylko dlatego, że wierzył, że uda mu się wychować nowych mistrzów eliksirów i świat przez to stanie się lepszy. Po latach pracy zorientował się, że dzieci nie lubią za bardzo eliksirów, a on nie lubi na tyle dzieci, aby je nimi zainteresować. Dopiero niedawno uznał, że naprawdę nie musi wypuszczać poza mury Hogwartu całych armii znawców, jeden czy dwoje dobrych uczniów na roku to też było coś. Znacznie obniżył standardy, ale zdążył już się z tym pogodzić i jakoś lepiej mu było z tym. Nie miał jednak zamiaru odpuszczać, kiedy chodziło o dyscyplinę. Nigdy, przenigdy. – A więc to zostawia mnie z panną Lennox. Postaram się, aby zapamiętała co nie wypada damie.
Amethyst zacisnęła pięści i wyprostowała się, jakby połknęła tyczkę. Wiedziała już, że to nie będzie dobry dzień.  



Wujek Neville postarał się, aby kara była dla Jamesa jak najboleśniejsza. Z odmętów biblioteki wygrzebał przy pomocy pana bibliotekarza opasłe tomiszcze o tytule „Czarodziej i gentelman – podręcznik savoir vivre dla młodych mężczyzn”. Jim widząc książkę, udał, że wymiotuje na swoje trampki. Neville jednak był bezlitosny. Zadanie jakie dostał, przyprawiło go o ból głowy. Miał przeczytać cały podręcznik, od deski do deski i zreferować go. Co tydzień miał przerabiać jeden rozdział i pisać na jego temat wypracowanie.
-        Wujku… - jęczał Jim, położywszy głowę na stoliku. – Proszę tylko nie to…
-        Jim doskonale wiesz, że na to zasłużyłeś.
-        Wcale nie…
-        James – w głosie Nevilla słychać było ostre nuty.- Masz szczęście, że nie powiedziałem twojej matce. Ginny rozszarpałaby się na strzępy ze złości. Nie tak cię z Harrym wychowali. Nie rozumiem, co masz do tej dziewczyny.
-        Po prostu… ona mnie denerwuje…
-        Słuchaj, nie możesz bić każdego, kto cię denerwuje – Neville, usiadł naprzeciw i podparł brodę pięściami.
W świetle biblioteki widać było wyraźniej blizny na jego twarzy. Jim zawsze się im przyglądał. Wiedział, że to z czasów wojny, ale nigdy nie umiał sobie wyobrazić wujka w walce. Ojca owszem, matkę jak najbardziej, ale wuja Nevilla? Nie, on był za miły i za spokojny. Jak mógłby ponieść na kogoś różdżkę? Czy on w ogóle umiał rzucać klątwy? Ale Albus mówił… Jim przypomniał sobie, jak brat opowiadał o tym jak zaatakowała go wiedźma w Hogsmeade. Mówił, że wtedy skórę uratował mu wujek Neville. Jak to w ogóle było możliwe?
-        Zabieraj się do pracy, Jim – powiedział Neville, wyrywając chłopca z zamyślenia. – Mam nadzieję, że zrozumiesz co chcę ci przez tą karę uświadomić.
James spojrzał w bok, nadymając policzki.
-        Myślę, że to jest lepsze, niż gniew mamy, co?
-        No…
Wieczorem, już o odbyciu pierwszego dnia katorgi Jim wrócił do dormitorium w koszmarnie złym nastroju. Dziewczęta krążyły dookoła niego niczym satelity, starając się wybadać czy powinny podejść czy odczekać na jego lepszy humor.
Po dwóch tygodniach James miał już totalnie dość odwiedzin w bibliotece. Kichał od kurzu i swędziały go oczy. Palce miał wiecznie poplamione atramentem. Jedyne czego się nauczył z tej piekielnej książki, to, to, że wszystko było by na świecie lepsze gdyby nie dziewczyny.
Czasem siedząc sam przez długie wieczory i pisząc, myślał o Amber. O tym, jak w miejscu jego serca zrobiła czarną dziurę. Gdy już minęła mu wściekłość, okazało się, że nie czuje nic. Było mu przykro, bo podobało mu się anielskie uczucie zakochania.
Jego uwagę zwróciła Emerald, która siedziała na kanapie i pisała coś na pergaminie. Nie mógł się przyzwyczaić do jej nowego wyglądu. Sprawiała wrażenie wyblakłej. Przypomniał sobie to, co mówiła Rose. Powoli, powolutku w jego głowie zaczął układać się plan.



-        Jim co do… - zaczęła Emerald, ale nie zdołała dokończyć zdania, bo została wepchnięta do jakiejś pustej klasy. Zamek w drzwiach za nią zgrzytnął. Zorientowawszy się, że nie jest zupełnie sama w pomieszczeniu, odwróciła się i ze złością zaczęła walić w drzwi. – Wypuść mnie Potter! Nie mam zamiaru być z nim chociaż minutę!
-        To na nic – powiedział cicho Dominique, który siedział na parapecie i patrzył na nią ze spokojem. – Jim ubzdurał sobie, że nie wypuści nas, tak długo, aż nie dojdziemy do jakiegoś porozumienia.
Emerald spojrzała na niego z nienawiścią.
-        Nie będzie między nami porozumienia – warknęła. – Wolę zdechnąć tu z głodu, niż rozmawiać z tobą o czymkolwiek.
-        Dobrze.
Siadła na podłodze pod drzwiami, bokiem do chłopaka, aby nie musieć na niego patrzeć. On przed chwilę miał nadzieję, że szalony plan Jamesa wypali, ale w momencie, gdy Emerald na niego spojrzała, zorientował się, że nie było mowy o żadnym porozumieniu. Westchnął ciężko i także usiadł na podłodze, krzyżując nogi.
-        Skoro nie będziemy rozmawiać, to pozwól, że ci coś opowiem. Możesz słuchać, albo nie. Nie ma to większego sensu dla mnie w sumie. Chcę to tylko powiedzieć w twoją stronę, mając nadzieję, że jakoś to do ciebie dotrze.
Nie zareagowała w żaden sposób na jego słowa. Usilnie wpatrywała się w ścianę, zaciskając usta. Dominique uznał jej milczenie za jakiś rodzaj zgody. Z resztą i tak chciał jakoś zapełnić tą okropną ciszę w klasie.
-        Wszyscy mówią, że nie ma wytłumaczenia dla tego, co zrobiliśmy z Louisem. Ja powiem, że jest. Do tej pory godziłem się, że po kolei każdy członek mojej rodziny wrzeszczał na mnie o to. Jednak tobie tylko powiem, że miałem powód, żeby postąpić tak, jak postąpiłem. Podobałaś mi się od dłuższego czasu. Louisowi też. Nie wiem kto pierwszy zwrócił na ciebie uwagę, z resztą to chyba mało istotne. Dlaczego? Bo wiadomo, że swojego dopnie Lou. On zawsze taki jest. Nie mówię, że to złe, bo to nawet czasem się przydaje ta jego mania bycia we wszystkim pierwszym. Od zawsze uważał, że jest starszy, to jemu się należy wszystko, jako pierwszemu. Nawet nie wiesz, jaki był wściekły, gdy dowiedział się, że to ja pierwszy się urodziłem… To głupie, wiem, ale takiego go znam i od zawsze się na to godziłem. To sprawiało, że był szczęśliwy.
Mięśnie na ramionach Emerald lekko się rozluźniły. Mimo, że nadal nie spojrzała na chłopaka, to był to jakiś w sensie znak, że go słucha. Dominique przełknął ślinę i kontynuował.
-        Tak było do czasu, kiedy zorientowałem się, że czasami Lou jest szczęśliwy kosztem innych. Jego dążenie do celu zazwyczaj odbywa się po trupach. On nigdy nie ma wyrzutów sumienia. Ja tak. Tak samo było z tobą.
Nagle Emerald podniosła głowę, a on poczuł ucisk w brzuchu.
-        Louis postanowił zbliżyć się do ciebie, bo chciał dowiedzieć się czy w drużynie macie jakieś tajne taktyki. Byliście najsilniejszym przeciwnikiem puchonów. Uznał, że może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… Jednak, gdy dowiedział się wszystkiego, czego chciał, uznał, że czas to skończyć. On już wtedy miał dziewczynę. No i wtedy napatoczyłem się ja. Widzisz, mój brat nigdy nie był mistrzem subtelności. Gdyby to on z tobą zerwał, prawdopodobnie zrobiłby to w okropny sposób. Zmusił mnie, żebym spotkał się z tobą dwa czy trzy razy, był miły a potem zaaranżował rozstanie w jakiś miły sposób. Na początku nie chciałem się zgodzić, bo uważałem to za głupie. Jednak potem zacząłem myśleć. Naprawdę mi się podobałaś i bardzo chciałem, żebyś nie cierpiała. Zgodziłem się i zagrałem mojego brata przed tobą.
-        Od kiedy? – zapytała nagle ochrypłym głosem Emerald, a on aż podskoczył.
-        Od połowy listopada…
Nie skomentowała tego w żaden sposób, więc uznał, że powinien kontynuować.
-        Okazałaś się jeszcze fajniejsza, niż sobie to wyobrażałem… Louis naciskał, żebym wreszcie z tobą zerwał, więc zacząłem go unikać. Pod koniec roku dopiero zaczął coś podejrzewać i uznał, że musi coś z tym zrobić. Do tej pory tkwiłem w tej beznadziei – ja zakochałem się w tobie, ale ty lubiłaś mojego brata. Nie miałem odwagi ci się przyznać, że nie jestem nim i tak mijały miesiące, kiedy jednocześnie cieszyłem się na myśl o naszym spotkaniu i wcale nie chciałem się z tobą widywać… Za każdym razem, gdy nazywałaś mnie jego imieniem, czułem, że mam ochotę wstać i wyjść. Louis o wszystkim wiedział, ale czekał aż do końca roku. Nie wiem dlaczego tak długo, może chciał mi dać nauczkę. Chyba tak, bo nie wyobrażam sobie, żeby chciał się nade mną pastwić. To nigdy nie było w jego stylu. W końcu uznał, że dość moich męczarni i należy to jak najszybciej zakończyć. I pewnie teraz już rozumiesz, dlaczego stało się to, co się stało. Louis zrobił to dokładnie w swoim stylu – brutalnie i okrutnie. Ja jestem za miękki. Nigdy bym się nie przyznał ci kim naprawdę jestem. Masz całkowite prawo czuć się oszukana, ale chciałem żebyś wiedziała, że nie zrobiłem tego z zimną krwią. Nie chciałem cię zranić, ale przecież nie było tak naprawdę wyjścia z tej sytuacji.
-        Wiesz… To naprawdę nie jest istotne, co powiesz. Nie dbam o to, że robiłeś to dlatego, że nie chciałeś mnie zranić. Wydajesz się miłym gościem, ale to i tak nie zmieni przeszłości…
Dominique mówił tak długo, że teraz słysząc jej głos poczuł się dziwnie. Wreszcie spojrzała w jego stronę. Patrzyła na niego jak na coś obrzydliwego, doskonale zdawał sobie sprawę, że go nienawidzi od stóp do głów, ale mimo to nadal chciał jej dotknąć. Pocałować albo przytulić. Chociaż na chwilę, na jedną sekundę.
Doskonale wiedział, że jest w beznadziejnej sytuacji – kochał dziewczynę, która w najlepszym razie życzyła mu bolesnego urazu, jak nie śmierci. Jednak nie mógł przestać o niej myśleć.
-        Nie chcę mieć do czynienia ani z tobą, ani z twoim bratem. Jesteście za podobni. Po prostu… - zawiesiła głos, a potem potrząsnęła głową, jakby chciała odgonić od siebie jakąś natrętną myśl. – Nie chcę już nigdy w życiu widzieć waszych blond łbów!
Wstała i z całej siły kopnęła w drzwi.
-        Potter! Wypuść mnie! Już skończyliśmy!
Jim uchylił drzwi i zerknął na nią przez szparę.
-        Już wszystko dobrze?
Emerald nic nie powiedziała. Odepchnąwszy go, wypadła na korytarz i wściekła ruszyła przed siebie. Dominique westchnął i wstał, otrzepując spodnie.
-        Stary słuchaj… - zaczął James, zakłopotany. – Myślałem, że tak będzie dobrze…
-        Nie mam do ciebie żalu – odparł kuzyn, przechodząc obok niego i poklepując go po ramieniu. – Dzięki za dobre chęci.
-        Co teraz?
-  Teraz… - Dominique przystanął i przez chwilę przyglądał się obrazowi na ścianie przedstawiającemu grupkę czarownic tańczących dookoła kotła. – Teraz idę schować gdzieś mój blond łeb…