poniedziałek, 23 grudnia 2013

Rozdział Dziewiętnasty, w którym jest rodzinnie, a na końcu tajemniczo.

Wesołych Świąt, kochani! Choinka ubrana? Ciastka już upieczone? Pierogi ulepione? Tradycyjna świąteczna kłótnia odbyta? Ja mam już wszystko odhaczone na mojej liście. 
Ściskam Was mocno i zapraszam do czytania. To ostatnia notka, przed dużym skokiem w czasie. Dziwnie się jakoś ułożyło, że przed Bożym Narodzeniem, piszę o Wielkanocy. Śmiesznie. 
Pozdrawiam, 
Wasza Astal



Harry został wypuszczony ze szpitala na Wielkanoc do domu, co cała rodzina przywitała z wielkim entuzjazmem. Nadal był posiniaczony i podrapany, ale zaleczone miał wszystkie złapania, pęknięcia i urazy wewnętrzne. Kuśtykał po domu, denerwując Ginny, bo nie chciał brać eliksirów uśmierzających ból.
W wieczór przed Wielkanocą Harry siedział i pakował czekoladowe jajka do koszyków. Musiał to robić w tajemnicy przed dzieciakami. Ginny nie chciała mu pozwolić łazić po ogrodzie i chować jajka, ale on się uparł. W końcu poddała się, nalała sobie kieliszek wina i siedziała na kanapie, skąd miała świetny widok na ogród. Przez otwarte dwuskrzydłe drzwi mogła słyszeć jak Harry przeklinał, za każdym razem, gdy coś go zabolało. Wybornie się bawiła.
Następnego dnia dom Potterów nawiedziła fala dzieciaków, które przybyły tu na poszukiwanie czekoladowych jajek. James oczywiście wiódł prym w całym tym chaosie, chociaż Lily, nie chcąc pozostawać w tyle, robiła prawie tyle zamieszania co on.
Do siedzącego na fotelu w kącie Harry’ego dosiadł się Ron.
-        Jakiś postęp? – zapytał przyjaciela, ale on pokręcił głową przecząco, od razu orientując się o czym jest mowa.
-        Dopóki siedzę tu, jak w więzieniu, nie mogę nic zrobić. Kingsley przejął na trochę moje obowiązki. Nie chcę wypaść z obiegu, kiedy właśnie na coś wpadliśmy.
-        Co dokładnie tam się stało? – zapytał ponownie Ron, bo do tej pory nie byli ani razu sami nie mogli na spokojnie porozmawiać.
-        Było cholernie ciemno, a my szliśmy na ostatni obchód. Obiecałem im, że następnego dnia wrócimy, jeżeli nic nie znajdziemy. Mieliśmy dobre nastroje, chyba zachowywaliśmy się o wiele głośniej niż wcześniej…
-        Ale co was zaatakowało?
-        Nic… Było niewidzialne, ale nie bezcielesne. Złapało mnie w pasie… jakby łapą, albo macką. Cholernie silne było.
-        Zaklęcia nie działały?
-        Odbijały się od niego. Brad przeżył, dlatego, że dostał czyimś zaklęciem paraliżującym i leżał płasko.
-        To naprawdę wygląda, jak pułapka. Ale ekipa ratunkowa nic nie znalazła.
-        Niby, jak mieli by to zauważyć, skoro było niewidzialne?
-        Miało tylko jeden cel, prawda? – wtrącił się Bill, przysiadając na brzegu kanapy. – Miało was zabić i zniknąć.
Harry pokiwał smętnie głową. W połowie, pomyślał, mu się udało. Stracił dwójkę ludzi. To nie byli przypadkowi aurorzy, tylko najlepszy z najlepszych. Sam ich szkolił, był za nich odpowiedzialny tam, na tych bagnach. A teraz oni byli martwi. Nie był w stanie przestać myśleć o tych ludziach. Miał problemy ze snem, bo poczucie winy nie dawało mu spokojnie zasnąć.
-        Muszą być jakieś ślady - powiedział z przekonaniem Ron. - Musieli popełnić błąd. Jeżeli nie na bagnach, to podczas tamtych ataków na pracowników ministerstwa.
Zamilkli, bo dzieciaki właśnie wróciły z polowania. Rose triumfowała, bo zdobyła największy koszyk, chociaż tak naprawdę nikomu nie powiedziała, że potknęła się na śliskiej trawie i przez przypadek wpadła w krzaki, gdzie koszyk był ukryty.
Podczas wspólnego świątecznego obiadu dzieciaki obsiadły tak Harry’ego, że nie miał już okazji porozmawiać z którymkolwiek ze szwagrów ani z Hermioną, z którą to wybitnie chciał przedyskutować parę spraw. Niestety Lily, dla której temat rozmowy niewątpliwie byłby nieodpowiedni, wprost nie chciała się odkleić od ojca. Chociaż nie lubiła quidditcha, to nawet szła z ojcem, aby popatrzeć na to jak James lata. Harry obserwował syna z dołu, wykrzykując jakieś wskazówki i uwagi. Jim był dumny, jak paw, że ojciec docenia jego technikę. Albus natomiast wcale nie był zainteresowany popisami sportowymi brata. Przesiadywał z nosem w książce, albo z matką w kuchni.
-        Jimbo mówił, że spotkałeś swoją małą przyjaciółkę w szkole i jesteście bardzo blisko – zagadnęła Ginny syna, zerkając ukradkiem znad miski puree.
Albus zaczerwienił się wściekle, ale bardzo starał się udawać, że wcale go nie obeszło to, co matka powiedziała.
-        Dlaczego nic mi o tym nie wspomniałeś?
Chłopiec wzruszył ramionami, a jego uszy były wiśniowo czerwone.
-        Mówi, że cały czas trzymacie się razem…
-        James za dużo mówi, mamo. Ona jest ze mną w klasie i przyjaźni się z Rose. Trzymamy się we trójkę.
-        Ożenisz się z nią? – zapytała nagle Lily, która niewiadomo skąd pojawiła się obok brata. Albus podskoczył, jak oparzony.
-        Rany, Lily! Co ty gadasz, ja mam przecież jedenaście lat!
-        A ja się ożenię z Amber – zadeklarował Jim, wkraczając do kuchni i od razu kierując się do lodówki. Ostatnio jadł dwa razy więcej niż normalnie. Tak naprawdę to cały czas coś żuł, ale nie tył praktycznie nic.
-        Może jednak będziesz bardziej rozsądny, jak brat? – powiedziała niewinnie Ginny, nie czując się dobrze, że jej pierworodny syn zaczyna myśleć tak poważnie o dziewczynach. Zawsze to ona była najważniejszą kobietą jego życia.
Albus chyba instynktownie wyczuł zazdrość matki, więc złapał ją za rękę i uścisnął. Wielka fala uczuć zalała Ginny, więc porwała syna w objęcia i ścisnęła najmocniej jak umiała.
-        Nigdy nie dorastaj Al – poprosiła, kiedy on frygał się w jej uścisku. – Bądź zawsze malutki, synku.
-        Ginny puść dzieciaka – zawołał Harry, śmiesząc na ratunek dziecku.
Albus czmychnął do rodzeństwa, które zataczało się ze śmiechu. Wszyscy zwiali do ogrodu, bojąc się, że matka będzie miała ochotę ściskać ich też. W tym czasie Harry uspokajał żonę, która właśnie zrozumiała, że jej dzieci są już bardzo duże.


Lily od jakiegoś czasu była nie w sosie. Nie chciała nikomu mówić, szczególnie braciom, ale udało jej się podsłuchać rozmowę ojca i jego podwładnego – Brada, który wpadł na chwilę z życzeniami. Po cichutku zakradła się pod gabinet i przystawiła ucho do drzwi, chociaż sama sobie tłumaczyła, że znalazła się tu zupełnie przypadkowo. Lily nigdy nie czuła się winna. Nie miała poczucia winy, gdy coś usłyszała, bo zazwyczaj były to sprawy tak szalenie ciekawe, że nie wydawało jej się, iż żyć by nie mogła, nie wiedząc tego. Informacje, w których posiadanie weszła tym razem zaniepokoiły ją.
Ojciec był zły, ale nie na Brada, tylko na sytuację, jaka zaistniała. Rozmawiali o pogrzebach aurorów z ich departamentu. Wszystko, co mówili, było bardzo złowieszcze i tajemnicze. Naturalnie Lily przejęła się tym bardzo.
Siedząc sama trawiła w ciszy to czego się dowiedziała.
Praca ojca była niebezpieczna. Inni ludzie też byli w niebezpieczeństwie. Działo się coś złego, ale nikt nie wiedział co.
Dziewczynka spojrzała na czekoladowe jajko, które rozpuszczało się jej w dłoni. Znała tatę, jako uroczego i śmiesznego człowieka. Jaki był naprawdę? Czy umiał radzić sobie z takimi strasznymi niebezpieczeństwami o jakich mówił Brad?
Przypomniała sobie to, co usłyszała zanim chłopcy wyjechali do szkoły. Tata walczył w wojnie.
Wojny były straszne. Lily słyszała o kilku w szkole, ale były one przecież tak dawno, że już wydawały się nierealne. Nudny ton pani Pincetone, nauczycieli historii, nie przekonywał, że wojny Greków z Persami miały miejsce naprawdę. Opowiadała ona o tym tak bez emocji, że usypiała wszystkich uczniów.
Lily w ostatniej chwili udało się czmychnąć spod drzwi, zanim Harry i Brad wyszli z gabinetu. Udała, że kręci się po przedpokoju, szukając czegoś pod koszem na szaliki i czapki. Obydwaj uśmiechnęli się do niej, tak jakby nie rozmawiali przed chwilą o koszmarnych rzeczach.
Wieczorem Harry siedział przed telewizorem i popijał eliksir łagodzący jego obolałe kości. Lily, która w sumie już powinna być w łóżku, ale nie mogła usnąć więc snuła się po domu, podeszła do niego i wdrapała mu się na kolana. Spojrzał na nią pytająco, ale ona nic nie powiedziała, tylko przytuliła się do jego piersi mocno.
-        Ja też chce być autorem – powiedziała nagle, a on zakrztusił się eliksirem. – Jak będę duża, to będę ci pomagać walczyć ze złem, ok.?
-        Hmmm możemy wrócić do tej rozmowy, gdy będziesz, co najmniej w piątej klasie?
-        Ale już teraz ostrzegam.
-        Niepokoisz mnie córko.
-        Babcia mówi, że jestem amwitna.
-        Ambitna. Szalenie, muszę przyznać.


Przy takiej ilości ślicznych kuzynek można było zwariować i wpaść w kompleksy. Darcy siedziała na kanapie w dużym pokoju i obserwowała sunącą w jej stronę Jade. Kuzynka miała, jak powiedziałby ktoś ze świata mugoli, figurę modelki i coś takiego w swoim zachowaniu, że Darcy kochała ją i jednocześnie nienawidziła z całego serca. Miała jasną cerę, jak cała rodzina Darcy, jednak matka natura obdarzyła ją też (co niesprawiedliwe) pięknymi włosami koloru młodego kasztana. Układały się one w romantyczne fale i wyglądały o wiele bardzo imponująco niż króciutkie i proste włosy Sapphire.
Głębiej w pokoju ciotki Beryl i Pearl zachwycały się Amber. Wszystkie trzy siedziały przed lustrem i doradzały jak powinna się malować. Sapphire uważała to za kompletny idiotyzm, aby malować się w wieku trzynastu lat. W Hogwarcie można było oberwać nawet szlaban za zbyt mocny makijaż czy przykrótką spódniczkę. Amber, znana ze skłonności do wpadania w przesadę zapewne już za kilka lat będzie miała na sobie grubą tapetę z makijażu, pomyślała z satysfakcją Darcy. Wszyscy tatusiowie plus Amethyst i Jasper siedzieli przy stole i dyskutowali na temat polityki i sportu.
-        Na Merlina co jest nie tak z tą Thyssią? – westchnęła Jade, z gracją opadając na kanapę obok Sapphire. – Jest jak chłopak.
-        Ona tak lubi – burknęła Darcy, zerkając skosem na kuzynkę. Siedziała ona w jakby wypracowanej pozie, którą każdy uznałby za elegancką i pełną klasy.
-        Aż mi wstyd, kiedy musze się przyznać, że ona to moja rodzina. Jej siostra to samo…
Darcy spojrzała na Emerald i uśmiechnęła się. Kuzynka siedziała obok babci i obie o czymś po cichu dyskutowały. Kilka godzin temu Emerald stoczyła ze swoją mamą batalię, gdyż rodzicielka nie akceptowała kolejnej zmiany koloru włosów córki. Tym razem dredy Eme były biało-zielone. Darcy uważała, że to dowcipnie wpisuje się w kolorystykę Wielkanocy, ale reszta rodziny (głównie ciotki i kuzynki) była oburzona.
W tym czasie Amber zaśmiała się srebrnie, gdy matka rozpływała się nad tym jaka jej córka jest słodka.
-        Mamo przestań, bo jej się w głowie przewróci – wtrąciła się Jade, trochę zazdrosnym tonem. Wstała i podeszła do nich, a potem potargała siostrze włosy.
Darcy poniosła głowę i napotkała fioletowe spojrzenie Amethyst. Kuzynka wsadziła sobie palec do ust i udała, że wymiotuje.


-        Wszystkiego dobrego na Wielkanoc, pani Bumer!
-        A dziękuję, dziękuję… Słyszała pani o tym co się stało w lesie starego Johnsona?
-        Tam na bagnach?
-        Mój Joe mówił, że w nocy kilka dni temu słuchać tam było krzyki i jakieś wybuchy.
-        No pacz pani. Jakieś głupie nastolatki się bawiły. Spokoju przed świętami nie można mieć nawet w naszym mieście.
Koło rozmawiających przy płocie starszych pań przeszła wysoka osoba owinięta w ciemny płaszcz. Kobiety przerwały na chwilę, aby przyjrzeć się nieznajomej i potem oplotkować ją. Niestety nie poznały w niej żadnej z mieszkanek miasta. Z ekscytacją uznały, że to zapewne jakaś nowa mieszkanka, która przysporzy im wiele tematów do rozmowy.
Jednakże kobieta nie była z tego miasta. Nie miała też zamiaru się tu zatrzymywać. Jej czarny płaszcz był za gruby jak na wiosenną aurę. Na głowie miała chustkę, także czarną, ale nie na tyle grubą, aby nie widać było spod niej białych jak śnieg włosów. Niestety twarz jej była zasłonięta przez wielkie, ciemne okulary przeciwsłoneczne. Szła powoli wzdłuż głównej ulicy miasta, aż do samych rogatek. Zamiast ruszyć dalej, w stronę farm, które znajdowały się na wzgórzach dookoła miasta, skręciła w błotnistą drogę prowadzącą do lasu. Nie zatrzymała się nawet przy dużej metalowej tablicy, która mimo że pokryta rdzą, w widoczny sposób ostrzegała o tym, iż tu zaczynał się teren niebezpiecznych bagien. Długi płaszcz ciągnął się po ziemi, ale nie brudził się ani błotem ani ściółką leśną. Wydawało się, że nic nie może sprawić, aby utracił swój kolor niepokojąco głębokiej czerni.
Kobieta zatrzymała się w końcu w głębi lasu i skrzywiła usta. Jej plan się nie powiódł. To był naprawdę dobry plan.

Zdjęła okulary, a jej oczy okazały się tak samo czarne, jak płaszcz. 

4 komentarze:

  1. Hmm... Przyznam, że gubię się w rodzinie Amber :D I bardzo mnie intryguje praca Harry'ego i ta cała tajemnica.
    Kiedy czytałam Twoje poprzednie opowiadanie, to o Lily i Jamesie, wydawało mi się, że znam tam każdego bohatera. Że znam ich osobowość, że wiem które teksty i zachowania są w ich stylu. Stawali się dla mnie realni kiedy o nich czytałam. Niestety tu nie potrafię się tak dobrze odnaleźć. Nie znam Twojej wersji Harry'ego czy Rona, Twojego nowego pokolenia. Każdy z nich oczywiście ma nadane przez Ciebie cechy i trzymasz się ich dość konsekwentnie. To pewnie dlatego, że to dopiero 19 wpis o nich, noo licząc bonusy to będzie 20-któryś ;) nie traktuj moich słów jak krytyki. To raczej moja tęsknota za tamtym opowiadaniem i apetyt na następne, które też bym chciała tak bardzo polubić.
    MP

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też sama tęsknię za starym opowiadaniem, ale równocześnie nowe postacie dają mi radość tworzenia ich. Jeszcze się rozkręcę. Obiecuję :)

      Usuń
  2. Ach jest moja ulubiona Thyssia ! :D tak też myślałam, że to co zaatakowało Harry'ego powróci , jestem bardzo ciekawa tego wątku .

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć. Zostałaś nominowana do Liebster Award. Więcej informacji tutaj http://prisoners-of-dreams.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń