Od dziś jestem oficjalnie na trzecim roku studiów, dlatego w nagrodę napisałam notkę. Świętujcie razem ze mną. trochę to trwało, ale dobrnęłam! Nie popełniajcie moich błędów - nie odkładajcie nic na potem.
Trzymajcie się ciepło i uważajcie na pierwszy okres katarów i kaszli.
Pozdrawiam,
Wasza Astal - trochę zaziębiona, ale bardzo szczęśliwa.
~*~
Plotka ma to
do siebie, że rozchodzi się po Hogwarcie lotem błyskawicy. Wszyscy o tym
mówili. Na korytarzach ludzie pochylali się ku sobie i szeptali, albo rozmawiali,
zasłoniwszy usta dłońmi.
Scorpius
Malfoy pobił jakiegoś trzecioklasistę z Huffelpuffu. Z początku mówiło się
tylko o złamanym nosie oraz wybitym zębie, ale w miarę jak opowieść
rozprzestrzeniała się po szkole urosła do opowieści o krwawej walce, podczas
której puchon miał mieć złamane obie ręce oraz nogę.
Rose i Albus
dowiedzieli się o tym, zaraz jak weszli do Wielkiej Sali na śniadanie w środę. Grupka
gryfonów, siedząca niedaleko nich, dyskutowała o tym żywo, wcale nie zadając
sobie trudu, aby chociaż ściszyć głosy.
-
Ale o co
poszło?– dopytywała się gryfonka o jasnych blond włosach.
jej
koleżanka, która siedziała obok przy stole, pochyliła się i powiedziała:
-
Podobno rzucił
się na niego bez powodu…
-
Ale
jesteście głupie – warknął jedyny chłopak w grupce. – Malfoy zaatakował tamtego
puchona, bo on obrażał jego rodzinę.
-
Obrażał –
prychnęła pogardliwie kolejna z dziewczyn. – A co tu do obrażania? Każdy wie,
że jego rodzina…
Wściekłe
syki znajomych przerwały jej w pół zdania.
-
Och dajcie
spokój! – oburzyła się, machając na nich ręką, zniecierpliwiona.
-
Waśnie! –
poparła koleżankę blondynka. – Już dawno powiedziano, że jego rodzina to
zdrajcy!
Rose i Albus
wymienili zdumione spojrzenia. Kilka dni temu, zaraz po przyjeździe do Hogwartu
Jim i Al zaciągnęli kuzynkę w odosobnione miejsce i podzielili się rewelacjami,
jakie przekazał im ojciec. Rose nie była zaskoczona, gdyż jej matka już dużo
wcześniej postanowiła przeprowadzić z nią taką rozmowę. Jednakże zarówno Harry,
jak i Hermiona pominęli wiele rzeczy, dla dobra swoich dzieci. Istnienie
rodziny Malfoyów oraz ich udział w wydarzenia z tamtych czasów, było właśnie
jedną z nich.
-
Co mu
zrobili, temu Malfoyowi? – odezwała się znów jedna z gryfonek. – Ktoś wie?
-
Trafił
najpierw do Adryka a on zaprowadził go do Elwyn – poinformował chłopak. – Mam
nadzieję, że go wyleją. Mój tata mówi, że gdyby jego rodzina miała, chociaż
krztę honoru, wynieśliby się z kraju. Wszyscy wiedzą, co zrobili, prawda?
Reszta
pokiwała głowami i na tym temat się wyczerpał.
Rose i Albus
natomiast chcieli dowiedzieć się więcej. W chwili, gdy dyskutowali na ten
temat, o wiele bardziej dyskretnie niż tamta grupka gryfonów, dosiadła się do
nich Darcy.
-
Gdzie byłaś?
– zapytał Albus, dopiero teraz zorientowawszy się, że Darcy zniknęła mu z oczu
w momencie, kiedy opuścili klasę transmutacji.
-
W
bibliotece. Uznałam, że skoro mam chwilkę wolnego, dokończę moje wypracowanie
na zaklęcia i oddam je wcześniej niż ty.
-
Ja moje
oddałem wczoraj – oświadczył Albus niedbale, oblizując widelec z jajeczniczy.
Darcy spiorunowała go spojrzeniem i cisnęła torbę na ławę, obok siebie.
-
Mówiliście o
Malfoyu? – zapytała, nadal łypiąc złowrogo na Albusa, ale jednak decydując się
na zmianę tematu. – Mój tata kiedyś wspominał o jego rodzinie. Mówił, że ojciec
Scorpiusa odziedziczył góry złota po zmarłych członkach rodziny, którzy
należeli do Śmierciożerców.
-
Czym
dokładnie twój tata się zajmuje, że to wie? – zainteresowała się Rose.
-
Pracuje dla
Gringotta. Zajmuje się właśnie sprawami spadków i wykonywaniem testamentów
zmarłych. Do tej pory wspomina, że nigdy nie miał tyle zamieszania, co ze
spadkiem dla Malfoyów.
-
Czyli
rodzina Malfoyów to Śmierciożercy, tak? – zamyślił się Albus, dyskretnie zerkając
przez ramię na stół, przy którym siedzieli ślizgoni. Scorpiusa nie było wśród
nich. Być może był u dyrektorki, albo w skrzydle szpitalnym.
Już rozumiem
w takim razie to o zdrajcach – odezwała się Rose, trochę ze współczuciem.
-
I to, że
twój tata nie darzy ich sympatią – dodał Albus, spoglądając na Rose.
-
Dość tego –
nie wytrzymała Darcy, zabierając się do śniadania. – Plotkujecie jak stare
baby. Moja babcia uczyła, że dama nie plotkuje – spojrzała wymownie na Rose,
która pokazała jej język.
-
Dama – parsknął
Albus, wcale nie siląc się na to, aby ściszyć głos.
Darcy
spojrzała na niego, mrużąc szafirowe oczy. Chłopiec dzielnie wytrzymał jej
spojrzenie, uśmiechając się złośliwe.
-
Widzieliście
Jamesa? – odezwał im się nad głowami Chris, który pojawił się niespodziewanie.
Cała trojka
pierwszorocznych odparła zgodnie, że go jeszcze dziś nie widziała. Chris
zasępiwszy się, sięgnął nad głową Albusa po grzankę i wpakował sobie ją do ust.
-
Gdy się
obudziliśmy, jego łóżko było już puste – wyjaśnił Carl, który, okazało się,
stal za plecami Chrisa. – Ostatnio ciągle znika bez słowa.
-
Może się
uczy? – zasugerowała Rose, ale dwaj starszy chłopcy i Albus spojrzeli na nią tak,
jak gdyby oświadczyła, że chce zostać wskoczyć do jeziora i zostać syreną.
James
ostatnio nie miał wiele czasu, aby zajmować się nauką. Więcej czasu niż w
bibliotece przebywał na błoniach szkolnych. Aktualnie także się tam znajdował.
Leżał na trawie i skubiąc bezmyślnie płatki późnojesiennych stokrotek,
wpatrywał się w postacie śmigające nad boiskiem. Wśród nich była jedna,
szczególna. Zachwycała nie tylko umiejętnościami, ale i powalającą
powierzchownością. Nazywał ją „Zjawisko”. Do tej pory nie udało mu się ustalić
jak owo zjawisko ma na imię, ale za to bezbłędnie znał rozkład jej treningów i dzięki
temu mógł przychodzić tu popołudniami i obserwować jak Zjawisko gra na pozycji
obrońcy w drużynie Huffelpuffu. Była to
owa złota dziewczyna, która usiłowała go pocieszyć po porażce podczas
kwalifikacji do drużyny gryfonów.
Od tego
czasu biegał po szkole i poszukiwał jej. W końcu udało mu się ją znaleźć. Znów
była ubrana w sportową szatę i szła w stronę boiska, zapewne na trening. Od
tego czasu Jim obserwował ją z daleka i przychodził pod stadion, aby obserwować
jej trening. Zawsze pojawiała się nieco wcześniej niż reszta zespołu. Chód
miała tak płynny, tak harmonijny, że zdawało się, iż płynie przez błonia niczym
morska fala. Zawsze wyglądała zjawiskowo i cudownie, wyraźnie odcinała się
urodą na tle koleżanek. Złote, długie do pasa włosy splatała w gruby warkocz i
upinała dookoła głowy. Na prawym ramieniu opierała miotłę, a na lewe zarzucała
szatę sportową i tak przepływała obok zachwyconego Jamesa. Po skończonym
treningu, Zjawisko rozplatała warkocz i wracała do zamku, a powiewające za nią
włosy błyszczały w słońcu, niczym peleryna ze złota. Tym razem trening
przeciągał się, a Jim niecierpliwie pozbawiał stokrotki płatków. Przyczyniłby
się pewnie do wyginięcia całej kępy tych roślinek, gdyby nie to, że ktoś nagle
zawołał go po imieniu.
-
Tu jesteś
Jimbo! – ucieszyła się Rose, po czym pochyliła się nad kuzynem, wymachując mu
kopertą przed nosem. – Albi i ja wszędzie cię szukaliśmy. Wasi rodzice
przysłali listy.
-
Nie chce
kolejnych pouczeń mamy – burknął James.
Rose
przyjrzała się kopercie uważnie.
-
Atrament
jest zielony.
James wyrwał jej kopertę, tak gwałtownie, że nieomal ją rozdarł. Ciocia Ginny zwykle używała atramentu czarnego. Tak ich dzieci poznawały adresata listu.
James wyrwał jej kopertę, tak gwałtownie, że nieomal ją rozdarł. Ciocia Ginny zwykle używała atramentu czarnego. Tak ich dzieci poznawały adresata listu.
-
Już wie?! –
zapytał Jim histerycznie, ale Rose wzruszyła tyko ramionami.
To było oczywiste,
że wujek Harry dowiedziałby się prędzej czy później od któregoś członka
rodziny, że James nie został przyjęty do drużyny gryfonów. Marzyła mu się rola
ścigającego, ale okazał się zbyt mały i zbyt szczupły, aby grac na tej pozycji. Po swojej klęsce stał się potwornie wściekły
na cały świat. Oczywiście nie poinformował rodziców o tym i zakazał bratu oraz
kuzynom w ogóle poruszać ten temat.
-
Albusowi tak
jakoś… się napisało…- bąknęła Rose, uważnie studiując swoje paznokcie.
-
„Tak jakoś się napisało”?!
-
Och daj
spokój, Jimbo! To tylko pierwsze podejście. Jesteś dopiero w drugiej klasie.
Niedługo urośniesz i nabierzesz ciała…
Jim prychnął
pogardliwie, więc umilkła. Sama dobrze wiedziała jak to ciężko jest żyć, kiedy
wszyscy dookoła oczekują, że pierworodne dzieci Wielkiej Trójki, powielą
dokładnie życie rodziców. Efekt był taki, że Rose starając się dorównać swojej
genialnej matce, już w pierwszym tygodniu wysadziła swój pierwszy kociołek i
podpaliła sobie rękaw szaty. James także źle sobie radził, jako pierworodny
Wybrańca. Strasznie chciał dorównać swoim rodzicom w wyczynach na boisku no i
mimo wielkiej determinacji, nic nie wychodziło.
James
rozerwał kopertę i wyłuskał z niej kilka kartek, zapisanych równymi, zielonymi
literami. Z początku Rose chciała odejść, ale siostrzano – braterska więź,
która była między nimi, nie pozwalała jej zostawić go samego z listem od wuja
Harry’ego. Siadła obok kuzyna i zerwała stokrotkę. Jimbo czytał w skupieniu,
marszcząc czoło. Zjawisko przepłynęła obok, zerkając ukradkiem na niego i
odpłynęło niepocieszone, że uwaga jej adoratora zaprzątnięta jest jakimiś
kartkami i rudą smarkulą. Posłała owej smarkuli jadowite spojrzenie, ale
spotkała się tylko z irytującym niezrozumieniem.
James w
końcu skończył czytać i westchnął ciężko.
-
Jak zawsze –
powiedział, a w jego głosie brzmiał lekko wstyd.- Nigdy nie jest naprawdę na
mnie zły. Wspiera, mobilizuje… Chyba nie zauważył, że jestem rodzinnym debilem…
-
Niepotrzebnie
się denerwowałeś – pośpieszyła z pocieszaniem Rose. – I nie jesteś debilem… No,
może nie największym… –zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu.- Mam poważnie
podejrzenia co do Victorie…
-
Och daj
spokój… Ona jest świetna.
-
A w czym?
-
No… w byciu…
Rose
błysnęła zębami w diabelskim uśmiechu.
-
No właśnie -
„w byciu” – zachichotała złośliwie. Jamesowi przemknęło przez głowę, iż jego
matka próżnowała we wpajaniu bratanicy niechęci do wilii.
-
Sugerujesz,
że już samo istnienie to dla niej wielka sztuka?
-
Je ne suggère, je ne fait que constater les faits!*
-
Jesteś podła
– oświadczył James, a ona skłoniła głowę w królewskim geście, jakby ją
komplementował. – Podła, a twój francuski pozostawia wiele do życzenia. A, no i
zazdrosna.
-
Ja?! – Rose
podniosła się z trawy i otrzepała spódnicę. – Nigdy nie będę zazdrosna o głupie
blondynki.
Na wspomnienie
blondynek, James poderwał się i odwrócił w stronę boiska. Tyło puste. Jęknął z
żalem.
-
Przegapiłem!
– zawołał ze złością. – To przez ciebie, bo mnie zagadałaś. Minęła mnie i nawet
jej nie widziałem!
-
Kto? Ta
blond żyrafa z Huffelpuffu? To dla niej odgniatasz sobie tu tyłek?
-
Wypchaj się,
kozo! – zdenerwował się James, po czym porwał z ziemi swoją bluzę i pognał do
zamku, mając nadzieję na spotkanie Zjawiska gdzieś na korytarzu. Niestety po
chwili wpadł na Albusa i jego dalsze plany spaliły na panewce. Z braciszkiem
wlokącym się obok mógł zapomnieć o zrobieniu powalającego wrażenia na Zjawisku.
Udali się,
więc do wierzy Griffinfdoru. Po drodze Al czytał list od ojca.
-
Widzisz? –
pocieszał Albus brata, gdyż ten, jak mu się zdawało, nadal był zły o tą sprawę
z drużyną. – Tata nie zawiódł się na tobie. Pisze przecież, że wcale nie wymaga
od nas żebyśmy byli tacy, jak oni.
-
Jasne… Nie
chce, żeby mi przykro nie było – syknął Jim, wspinając się po schodach.
Był wyższy
od brata co najmniej głowę i do tego miał dłuższe nogi. Dzięki temu szedł
szybciej, a Albus gramolił się za nim, sapiąc niczym parowóz. Od dawna czuł się
trochę pokrzywdzony, gdy patrzył na Jamesa. Starszy brat był typem tryskającego
entuzjazmem sportowca. Nie musiał nosić okularów i jako jedyny z całego tabunu
kuzynostwa nie miał oblicza usianego gęsto piegami. Oczywiście Albus nie uważał
się za brzydala, ani tym bardziej Jima za półgłówka, ale dobrze wiedział, że
brakuje mu „czegoś”, co miał brat. Pozwalało to nawiązywać łatwo kontakty z
ludźmi i zjednywać sobie ich, oraz nie przejmować się wieloma rzeczami, a także
mieć odwagę, aby robić głupie rzeczy. To było to co czyniło Jamesa, Jamesem.
Brak tego nie wychodził Albusowi tak znów bardzo na złe. Jako osoba mocno
stojąca na ziemi i o wiele bardziej empatyczna, był doceniany przez rodziców i
nauczycieli oraz traktowany, jako dowódca przez rodzeństwo. Zawsze, gdy w
dzieciństwie wplątywali się w jakąś drakę, co działo się dość często, głownie
za sprawą przywódczych ambicji Jamesa, który się do tego nie nadawał, wiadome
było, że tylko Albus może ich z niej wyciągnąć. Zawsze pełnił rolę negocjatora
między nimi a rodzicami.
Na szczycie
schodów spotkali Chrisa i Carla. Al przekazał brata w ręce przyjaciół, po czym,
oddalił się. Chciało mu się śmiać, gdy widział Jamesa. Biedy zakochany głupek.
Nawet nie wiedział, że zachowywał się jak kretyn. Myślał, że jest taki mądry i
przebiegły wymykając się z zamku za każdym razem, kiedy pruchoni trenowali, ale
przecież takie coś nie mogło umknąć uwadze Albusa. Już tydzień temu zdecydował
się śledzić Jamesa. Dowiedziawszy się co robi starszy brat, Albus poczuł trochę
rozczarowanie i zniechęcił się do dalszych obserwacji. To nie było nic
zabawnego i chociaż mógłby podokuczać bratu, to jednak miał o wiele więcej
taktu i postanowił na razie zachować powód znikania Jamesa dla siebie.
Oczywiście nie mógł się doczekać, aż będzie mógł użyć wstydliwego sekretu brata
przeciwko niemu. Mógł dzięki temu
wyłudzić jakąś przysługę, albo coś dobrego do jedzenia. To otwierało przed nim
wiele możliwości.
Albus
uśmiechnął się przebiegle do siebie. Może wcale nie różnił się tak bardzo od
Jamesa?
Ginny,
musiała przyznać, nie miała dużo pożytku ze swojego nowego stażysty. No cóż,
tak jest, jeżeli załatwia się coś rodzinie po znajomości. Przerwała czytanie
artykułu i spojrzała na owego stażystę – Teddy’ego Lupina. Siedział on przy
biurku obok i zarzuciwszy obie nogi na blat, studiował najnowszy numer Playwizard.
Na okładce magazynu, zza którego widać było tylko fioletową czuprynę chłopaka,
widniał wizerunek bardzo ładnej czarownicy w bardzo króciutkiej szacie (Ginny
oceniła, że ten skrawek materiału, który dziewczyna miała na sobie, trudno było
w sumie nazwać szatą).
-
Czy Vic nie
będzie zła, że wczytujesz się w takie czasopismo z taką intensywnoścą? –
zapytała Ginny z ciekawością, a Teddy wynurzył się zza gazety i spojrzał na nią
rozbawiony.
-
A dowie się
o tym? – zapytał zadziornie.
-
Owszem,
jeżeli zaraz tego nie odłożysz i zajmiesz się pracą.
Teddy
westchnął, upchnął gazetę do szuflady swojego zagraconego biurka, a potem
zaczął rozglądać się za pergaminem, na którym zaczął coś pisać. Ginny
przyglądała mu się nadal z uwagą. Nie mogła uwierzyć, że w ciągu miesiąca ten
dzieciak potrafił zrobić dookoła siebie taki
bałagan.
-
I tak
Victorie jest o sto razy lepsza od tych dziewczyn – mruknął Teddy, jakby trochę
zawstydzony.
-
Naturalnie –
zgodziła się Ginny, powracając do przerwanej czynności.
Chwilę siedzieli
w ciszy, zajęci swoimi sprawami, jednak po jakimś czasie Teddy poczuł potrzebę
odezwania się. Źle czuł się, gdy nic nie mówił.
-
Trochę mi
się smutkuje, jak Vic jest tam w szkole, a ja tu sam się nudzę – oświadczył, a
Ginny spojrzała na niego.
-
Wiem coś o
związkach na odległość.
Teddy westchnął
i zapatrzył się na chwilę melancholijnie w okno, a potem jakby sobie coś
przypomniał i zaczął przeszukiwać kieszenie.
-
Szkoda że
rodzice nie chcą jej kupić KLK – powiedział, pokazując jej na wyciągniętej
dłoni nieduży, obity w czarną skórę prostokąt.
-
A cóż to takiego?
– zainteresowała się Ginny, sięgając po prostokąt.
-
Kieszonkowe
lusterko komunikacyjne – wyjaśnił dumy Teddy. – Na zajęciach z mugoloznawstwa mówili
nam o telefonach komórkowych mugoli. Wiesz, noszą je w kieszeni i mogą ze sobą
gadać. To jest taki telefon komórkowy dla czarodziei.
-
Ale przecież
już istnieją lusterka…
-
Ale to jest
inne! – rozentuzjazmował się Teddy, otwierając lusterko i prezentując je Ginny.
– Wystarczy powiedzieć imię i nazwisko kogoś, z kim chce się porozmawiać i to
dzwoni do niego. Można też wysyłać krótkie wiadomości. O pokażę ci….
Urwał kawałek
pergaminu, nabazgrał coś na nim, a potem położył go na jednym z lusterek.
-
Wyślij do
Johna Biggsa – zwrócił się do lusterka, a potem zatrzasnął je. Gdy ponownie je
otworzył, pergaminu już nie było. – Czad nie?
-
Być może… Już
wiem, co będę kupować moim dzieciom na gwiazdkę tego roku – mruknęła ponuro
Ginny.
Carlisle był
najspokojniejszą i najbardziej zrównoważoną osobą, jaką Darcy widziała. Podczas
gdy James i Chris zachowywali się jak dwa pawiany dopiero co wypuszczone z
klatek – zawsze gdzieś biegali i wszędzie ich było pełno, to Carl potrafił
nawet pół dnia siedzieć w jednym miejscu i czytać książkę. Nie przeszkadzały mu nigdy docinki ze strony
przyjaciół. Nawet największe złośliwości przyjmował z uśmiechem na twarzy i
tylko kiwał pobłażliwie głową.
Dlatego była
zadziwiona, gdy podczas kolacji zobaczyła zupełnie jej nieznaną twarz Carla.
-
Carl idzie
twoja siostra – poinformował James, który siedział przodem do innych stołów.
Carl spojrzał
w sufit i zacisnął szczęki. Za jego plecami stanęła wysoka, bardzo chuda
dziewczyna o blond włosach układających się w loki. Podobieństwo jej i Carla
było tak uderzające, że Darcy była pewna, iż ci dwoje są spokrewnieni.
-
Carlisle –
powiedziała łagodnym, ale trochę wystraszonym głosem. Podeszła do niego od tyłu
i położyła mu nieśmiało dłoń na ramieniu.- Dobrze się czujesz?
-
Wyśmienicie –
głos Carla był niespodziewanie lodowaty. Nie odwrócił się do niej, tylko
uparcie i ze złością wpatrywał się w swój talerz.- Helena nie pytaj mnie o to
pięć razy dziennie.
-
Nie miałeś
żadnych ataków? – dociekała dziewczyna, nie zwracając uwagi na jego
podirytowanie.
-
Biorę leki –
prychnął, odwracając się do niej wreszcie i mierząc ją nienawistnym
spojrzeniem. –Naprawdę musimy teraz o tym mówić?
-
Dharma mówiła,
że nakrzyczałeś na nią dwa dni temu – jęknęła Helena zbolałym tonem. – A teraz
jesteś zły na mnie…
Carl warknął,
przewracając oczami. Helena spojrzała na Jamesa i Chrisa błagalnym wzrokiem.
-
Mówi prawdę –
odezwał się Thoper dziwnie poważnym tonem. – Widziałem jak brał wczoraj przed
snem.
-
Zawsze jesteśmy
przy nim – dodał Jim.
Carl syknął,
wstając i łapiąc Helenę za rękę. Zawlókł ją w odległy koniec sali i tam zaczął
do niej coś mówić gniewnym, ściszonym głosem.
-
Któż to jest?
– zapytał Albus, tak samo jak Darcy zadziwiony tym wściekłym obliczem Carla.
-
Starsza siostra
Carla, Helena – wyjaśnił James, atakując swojego pieczonego ziemniaka widelcem.
– Carl ma trzy siostry. Dwie z nich są jeszcze w Hogwarcie. Co jakiś czas sprawdzają
co u niego. Są w innych domach i nie mogą mieć go na oku. One i matka strasznie
się o niego martwią.
Darcy
zerknęła na rodzeństwo kłócące się o coś zażarcie.
-
Czy on jest
na coś chory? – zapytała.
James i
Chris wymienili szybkie spojrzenia, a potem skinęli głowami jednocześnie.
-
To nic
poważnego – beztrosko i wesoło wyjaśnił Chris, machając ręką. – Jak bierze
leki, to nie ma ataków i jest całkowicie zdrowy.
-
Ataków?
-
To coś
takiego jak epilepsja… albo coś…
Zanim Darcy
zdążyła zgłębić temat, Carl wrócił do stołu. Miał czerwone wypieki na policzkach,
a jego ruchy były nerwowe. Gdy zabrał
się z powrotem do jedzenia, kroił kawałki pasztetu jakby wyrządził mu on
osobistą obrazę. Helena zniknęła z pola widzenia, więc zapewne brat przygadał
jej i odpędził ją od siebie.
-
Co one sobie
myślą? – zapytał swojego talerza. – Nie trzeba mnie niańczyć.
-
Trochę jednak
trzeba – wtrącił się Chris, puszczając oko do Jamesa. – Ktoś musi to robić. Osobiście
cię nie znoszę, ale podjęliśmy się tego i będziemy wykonywać swoją pracę do
końca.
-
Dupki –
ocenił Carl, ale uśmiechnął się i już był znów dawnym sobą.
W soboty
bibliotekę zamykano o godzinie dziewiątej wieczorem, więc aby oddać książki,
Rose musiała się śpieszyć. W momencie, gdy przechodziła obok jednej z klas na
piątym piętrze, usłyszała podniesione męskie głosy dochodzące zza drzwi. Byłaby
je zignorowała i poszła dalej, gdyby nie fakt, że towarzyszyły im również
odgłosy głuchych uderzeń oraz ciche jęki. Zbliżyła się ostrożnie do uchylonych
i zerknęła do środka przez szparę. Ujrzała trzech wysokich chłopców
pochylających się nad czymś.
- I co teraz, Malfoy? – odezwał się jeden z
chłopców, a jego głos był pełen wściekłości. – Polecisz na skargę to tatusia–Śmierciożercy?
Rose
wstrzymała oddech z przerażenia. Zza drzwi rozległo się kolejne uderzenie, ale
tym razem bez jęku. Chłopcy zaśmiali się paskudnie.
- Zemdlał – ocenił jeden z nich.
- Następnym razem zastanowi się dwa razy, zanim
będzie kozakował.
Odwrócili
się i ruszyli w stronę wyjścia, a przyczajona za drzwiami Rose, w panice ukryła
się za zbroją, stojącą obok. Kucnęła i skuliła się, mając nadzieję, że nie
zauważą jej w mroku, jaki panował na korytarzu. Na szczęście chłopcy udali się
w lewo, w ogóle nie zauważając Rose. Gdy dudnienie ich kroku ucichło w oddali
dziewczyna podniosła się i zajrzała ponownie do środka klasy.
Scorpius
siedział, oparty bezwładnie o ścianę. Głowę miał pochyloną, jednak widać było
wyraźnie krew skapującą z brody na przód jego koszuli. Rose położyła książki na
jednej z ławek i podeszła na palcach do chłopaka. Gdy koło niego klęknęła i
delikatnie szturchnęła w ramię, nie poruszył się. Podniosła powoli jego głowę.
Z nosa obficie leciała mu krew, dolną wargę miał rozciętą i spuchniętą a do
tego dookoła lewego oka ciemniał mu siniak. W porównaniu do tych obrażeń, ślady
po jego wcześniejszej bójce wydawały się ledwie draśnięciem. Rose wyciągnęła
kieszeni chusteczkę i osuszyła delikatnie twarz Scorpiusa. Gdy dotknęła jego
wargi, targnął się i coś zabełkotał, ale nie otworzył oczu. Jego oprawcy
musieli wcześniej ogłuszyć go jakimś zaklęciem, gdyż od samych uderzeń nie
zemdlałby tak od razu. Gdy twarz chłopaka była już czysta, Rose wciągnęła zza
podkolanówki różdżkę i wycelowała nią w nos Scorpiusa. Darcy zmuszona była
nauczyć przyjaciółkę zaklęcia leczącego różne urazy, gdyż Rose co chwila się
kaleczyła, zacinała czy kłuła. Zaklęcie to zaoszczędziło wiele straconego
czasu, który Rose i Darcy, a czasem też nauczyciele, poświęcali na tamowanie
krwotoków i opatrywanie panny Weasley. Teraz sama mogła się zająć sobą, a nikt
nie tracił czasu na zaprowadzanie jej do skrzydła szpitalnego.
- To nie będzie bolało – zapewniła
niepotrzebnie, gdyż on zapewnie wcale nie zdawał sobie sprawy, że ktoś obok
niego jest. – Enervate…
Rozcięcie na
wardze momentalnie zniknęło. Aby zatamować krwotok z nosa musiała powtarzać
zaklęcie dwa razy, w końcu jednak udało jej się doprowadzić go do porządku. W
prawdzie nie potrafiła wywabić plam z jego ubrania, ani spowodować, że zniknie
siniak pod okiem, ale był w stanie, gdy mogła go zostawić samego z czystym
sumieniem. Czerwień krwi na twarzy Scorpiusa była wyraźniejsza, niż gdyby była
na twarzy, kogo innego. Jego skóra, mimo półmroku pomieszczenia, w którym się
znajdowali, była nadal zauważalnie jasna. Wyglądało to tak, jakby bardzo rzadko
miał kontakt z światłem słonecznym. Rose z czułością pogładziła jego blady,
chudy policzek, myśląc o tym, jak ciężkie musi być spotykanie się, na co dzień
z taką wrogością, z jaką Scorpius ma do czynienia. To, że nosił nazwisko Malfoy
wcale nie znaczyło przecież, że sam był zdrajcą, jak reszta jego rodziny.
Fakt,
zachowywał się paskudnie i patrzył na wszystkich z góry, ale czy naprawdę to
nie była tylko poza? Przecież wujek
Harry poszedł do Dracona Malfoy’a i oddał mu jego różdżkę. Wujek zawsze dobrze
wiedział, co robić, zawsze dawał wszystkim kolejną szansę. Nie zrobiłby tego,
gdyby nie miał powodu, aby wybaczyć Malfoyowi.
Scorpius
musiał być taki samotny i zagubiony. Rose odgarnęła mu spocone włosy z czoła.
Przede wszystkim musiał być potwornie zmęczony. Pchnięta nagłym impulsem,
pochyliła się i przytuliła go, niczym swojego młodszego braciszka, kiedy ten
płakał. Chwilę to trwało, gdy zorientowała się, że robi coś bardzo głupiego.
Gdyby teraz chłopak się obudził, mógłby nie być zadowolony. Odskoczyła od niego
szybko. Gdy podnosiła się, Scorpius jęknął znów, tym razem głośniej i otworzył
oczy. Zanim zdążył skupić na niej nieprzytomny wzrok, Rose opuściła klasę w
pospiechu, pod drodze do wyjścia zgarniając książki.
- Nie odniosłaś ich? – tymi słowami przywitał
ją Albus, gdy dziesięć minut później wpadła do pokoju wspólnego, nadal
ściskając w objęciach książki.
- Zapomniałam – rzuciła dziewczyna,
nieprzytomnie.
- Zapomniałaś iść do biblioteki? – kuzyn
zbliżył się, aby jej się przyjrzeć, ale ona wcisnęła mu tylko w ręce książki i
czmychnęła do dormitorium. Albus spojrzał na siedzącą na kanapie Darcy, ale ona
tylko wzruszyła ramionami.
- Ale…–Al obejrzał książki i zmarszczył brwi. –
Jednej brakuje.
Na górze w
dormitorium dziewcząt Rose siedziała po turecku na swoim łóżku i zasłaniała
sobie dłońmi sobie bordowo czerwone policzki.
Dwa piętra
niżej gramolący się niezgrabnie z podłogi Scorpius, zauważył kolejno dwie
rzeczy. Pierwszą z nich była chusteczka z wyhaftowanymi na rogu dwoma różami i
różanym pączkiem. Zanim ujrzał drugą, minęło trochę czasu. Najpierw zbadał
dokładnie pomieszczenie, w którym się znajdował, oraz swoje ciało, którego
prawie każdy centymetr bolał przy nawet najmniejszym ruchu. Pamiętał tylko
połowę tego, co się stało. Był pewny, że oberwał jakimś zaklęciem, gdy wracał
ze swojego szlabanu w bibliotece do lochów. Trzech puchonów zawlokło go do
jakiejś klasy i zaczęło kopać. Nie mógł się nawet bronić, gdyż każdy z nich był,
co najmniej dwa razy większy od niego. Otumanionego skopali do nieprzytomności.
Chociaż cały czas do niego mówili, to nie zapamiętał wiele. Wiedział, że
oberwał za ich kolegę, który wcześniej go prowokował. Domyślił się, że to był
odwet i nie musiał być geniuszem, żeby zorientować się, że chociaż tego nie
słyszał, zapewne i tym razem jego rodzina była obrażana. Tamte wspomnienia nie
tłumaczyły jednak obecności haftowanej chusteczki na jego brzuchu, oraz
zagojonych ran. Czy to możliwe, że ktoś znalazł go i zaopiekował się nim? Gdy
się obudził ktoś faktycznie kucał koło niego. Z całą pewnością nie mógł być to
jeden z oprawców, gdyż ten ktoś pachniał miło i był dość nieduży. Zanim do
Scorpiusa powróciła cała świadomość, ta osoba wyszła w pośpiechu. Wydawało mu
się, że to była dziewczyna, z resztą nie widział dobrze w tedy. Jednak zapach,
jaki zapamiętał, musiał być damskimi perfumami.
Gdy w końcu
powlókł się w stronę wyjścia, utykając na jedną nogę, zauważył leżącą na
podłodze obok drzwi książkę. Podniósł ją i obejrzał dokładnie. „Magiczne oraz
pozamagiczne sposoby relaksu i wyciszenia” brzmiał tytuł. Chłopak skrzywił się
od razu, pomyślawszy, że to bardzo durna książka. Nie mógł sobie wyobrazić
kogoś, kto chciałby ją przeczytać. Wyszedł na korytarz i tam przerzucił kilka
kartek. „Wyciszenie bez pomocy różdżki” brzmiał pierwszy tytuł rozdziału. Porem
było już tylko gorzej. Tak, pomyślał, ruszając ponownie w stronę lochów, to
zdecydowanie musiała być dziewczyna. Kto
inny czytałby takie bzdury?
Scorpius nie
miał wiele do czynienia z płcią przeciwną, zanim poszedł do szkoły. Obie babcie
były lekko stuknięte, jak na jego gust, dlatego wolał się trzymać od nich z
daleka. Nie miał żadnych kuzynek, więc zostawała tylko mama. Ona była
uosobieniem kobiecości i mądrości. Wyrozumiałości z resztą też, w końcu wyszła
za tatę. Jednak nie mógł sobie wyobrazić takiej książki u niej na półce.
Dziewczyna, która ją wypożyczyła musiała być straszna idiotką.
Gdy wreszcie
dotarł do lochów zorientował się, że nadal trzyma tą zakrwawioną chusteczkę.
Przyjrzał jej się uważnie i postanowił zachować, chociaż na jakiś czas. Miał
nadzieję, że może kiedyś odda ją właścicielce. Być może jest głupia, myślał
piorąc chusteczkę w umywalce w łazience dormitorium, ale przynajmniej się mną
zajęła, gdy było ze mną źle, a to jest w sumie miłe. Mogła to być zwykła
litość, ale to i tak było dużo, zważywszy, że odkąd pojawił się w Hogwarcie
nikt, absolutnie nikt nie był dla niego miły. Obojętny? Tak, większość z nich
była obojętna względem niego. Ignorowali go, jakby bojąc się, że sama rozmowa z
nim sprawi, że nagle na ramieniu wypali im się Mroczny Znak. Ta dziewczyna
musiała być inna. Może wcale nie była głupia? Może ona jedyna pokazała, że ma w
głowie olej i to, że się nim zaopiekowała, znaczyło, że nie ocenia go tylko po
historii jego rodziny?
Zasnął,
zmęczony i obolały, rozmyślając o swojej wybawicielce.
~*~
* (franc.) Ja nie sugeruję, ja tylko stwierdzam fakty!