Zostałam niewolnikiem. Potrzebuję kasy, dlatego zgodziłam się spędzać każdą sobotę w pracy i do tego jeżdżę na każdą sesję plenerową. Przepraszam za tą zwłokę w pisaniu, ale zepsułam bardzo drogi telefon (do tego właściwie nówkę sztukę) i potrzebuję kasy na jego naprawę :C
Mam nadzieję, że ten rozdział nikogo nie zawiedzie.
Pozdrawiam,
Wasza Astal z bolącą głową, bo jej praca jest mącząca, a wczoraj wróciła do domu o trzeciej nad ranem.
Pierwszy mecz, w którym James
miał zagrać na pozycji szukającego miał odbyć się w pod koniec kwietnia,
tydzień przed Wielkanocą. James całymi dniami chodził tak zdenerwowany, że nie
kontaktował na lekcjach. Wieczory spędzał na treningach z drużyną lub samotnych.
Resztę czasu pochłaniały mu randki z Amber. Doprowadziło to do tego, że Chris
był chory z zazdrości. Przyjaciel nie miał dla niego w ogóle czasu i do tego
olewał bezczelnie spotkania, na których mieli planować kolejne kawały. W końcu
skończyło się to jedną wielką awanturą, po której Thoper wyszedł dramatycznie z
pokoju wspólnego.
-
Wydaje mi się, że to pachnie rozwodem –
zażartował Carl, kiedy Chris siadł obok niego w bibliotece. Całe jego długie
ciało wyrażało wściekłość.
-
Niepodobna mi się, że jakaś lala mówi mojemu
kumplowi co ma robić.
-
Daj spokój, Amber jest fajna.
-
Co raz mniej ją lubię, wiesz?
Carlisle przewrócił oczami i
zamknął książkę. Chris przeszkadzał mu swoimi fochami w nauce.
-
Chris idź sobie – poprosił grzecznie. – Nie
masz jakiegoś kawału do opracowania?
-
I kto to mówi, Carly?
-
Przynajmniej wtedy siedzisz cicho. Sio.
Thoper powlókł się do wyjścia,
mrucząc gniewnie pod nosem. W progu zobaczył bliźniaków Weasleyów, kroczących
ramię w ramię. Wyciągnął swoje długie ramiona i zgarnął obu do siebie.
-
Idziemy panowie, mamy robotę –
zakomenderował, a oni zgodnie zrezygnowali z naukowej wyprawy do biblioteki i
poszli z nim.
Mieli tyle szczęścia, że po
drodze do wieży Gryffindoru spotkali Jamesa włóczącego się z Amber po zamku.
Louis złapał kuzyna za krawat i poholował jak najdalej od dziewczyny.
-
Hej! – oburzyła się Amber. – Tak nie można!
-
Nazywam się Weasley! Ja mogę wszystko,
skarbie! – zawołał Louis, odwracając się przez ramię.
Amber nadęła policzki i tupnęła
nogą, ale oni byli już za daleko, aby widzieć jej fochy.
James dał się prowadzić kuzynom
na błonia, gdzie zasiedli i pochylili się ku sobie, niczym spiskowcy.
-
Mam coś, co mogłoby nam pomóc – oświadczył
Louis, grzebiąc w torbie. – Dostałem od wujka George'a.
-
To dopiero prototyp – uściślił Dominique.- Ja
uważam, że nie powinniśmy tego jeszcze używać.
-
Jak to dostałeś? Wysyła ci takie rzeczy? –
zapytał James, tonem ociekającym zazdrością.
-
Czasami. Mówi, żebyśmy się tym pobawili i wypróbowali.
-
Szaloooone – powiedział Chris, wyjmując z rąk
kolegi nieduże pudełko tekturowe ze znakiem Magicznych Dowcipów Weasleyów.
-
Co to jest? – dociekał James.
-
Błyskawiczna galaretka. Sposób użycia: dodać
wodę i odczekać kilka sekund – przeczytał Chris. Z każdym słowem jego uśmiech
się poszerzał.
-
Wystarczy tylko wybrać miejsce, dzień i
ofiarę – odezwał się Louis, marszcząc jasne brwi.
Zasępili się wszyscy, bo to była
najtrudniejsza część ich planu. Trybiki w głowach całej czwórki pracowały na
najwyższych obrotach. Pochylili się ku sobie i zmarszczyli brwi.
Takich właśnie zauważył ich
wicedyrektor, wyglądający przez okno swojego gabinetu. Zmrużył oczy i
przyglądał się tej podejrzanej czwórce. Od dłuższego czasu, wydawało mu się, że
coś z nimi jest nie tak. Podczas draki w Noc Duchów wyglądali na za bardzo zadowolonych,
jak na jego gust. Profesor Adryk nie odszedłby tak daleko, gdyby nie był dobrym
pedagogiem. Doskonale umiał rozpoznawać i eliminować rozrabiaków. Nigdy jeszcze
nie przyłapał tamtego kwarteciku na brojeniu, ale był pewien, że to tylko
kwestia czasu.
Chłopcy na dole poderwali się na
równe nogi i pobiegli do zamku. Adryk usiadł wygodnie za swoim biurkiem. Tak,
pomyślał profesor. Tylko kwestia czasu, aż złapie ich za łapki i zaprowadzi
rządkiem do dyrektorki.
-
Sport jest bez sensu – powiedziała Rose, na
widok Jamesa, który usiadł za stołem. Jim i Chris wydali na raz z siebie
odgłosy oburzenia i spojrzeli na nią tak, jakby właśnie zaklęła szpetnie.
Był poranek i
wszyscy siedzieli za stołem gryffindoru i jedli śniadanie. Albus, tak jak i
Darcy, patrzył na Jamesa skosem. Fakt, że miał włosy sklejone jakąś mazią i do
tego obsypane pomarańczowymi piórkami, musiał na to bardzo wpłynąć. Jim jednak
zachowywał się tak, jakby nic się nie stało.
-
Jimbo, twoje włosy… - zaryzykował Albus, ale
zamarł, gdy brat na niego spojrzał, zamilkł, postanawiając zająć się swoją
owsianką.
-
Miałem tylko małą wymianę zdań pewnym
zawodnikiem drużyny Slytherinu. Nie podobało mu się to, że ja zamierzam wygrać
w najbliższym meczu. On miał zupełnie inne zdanie na ten temat. Wcale mu się
nie podobało, że ich drużyna nie zajmie trzeciego miejsca, tylko spadnie na
czwarte.
-
Poza podium – powiedział Carl, kiwając
głową.- To zrozumiałe, że się zdenerwował i cię tak przyozdobił.
-
Dlatego uważam, że sport jest bez sensu –
powtórzyła Rose, a Jim i Chris znowu wydali ten dźwięk. – O tym mówię! –
zawołała obronnie, wskazując na głowę Jamesa.- Ludzie, którzy nawet cie nie
znają, przeklinają cię na korytarzach! I dlaczego? Bo jesteś członkiem jakieś
drużyny…
-
Jakiejś? – zawołali równocześnie Jim, Chris i
Albus.
-
Rosie zamknij się, bo rodzina cię zamorduje –
zachichotała Darcy, a przyjaciółka spojrzała na nią skosem.
-
Po prostu uważam, że to wszystko jest głupie.
-
W sporcie nie ma nic głupiego, Rose!
Rose nie wytrzymała i wstała, aby
naprawić włosy kuzyna. Ściągał na siebie uwagę i głupio jej było, że tak
wszyscy się na nich gapili. Katem oka zobaczyła wchodzącego do wielkiej sali
Malfoya. Łypnął na nią, a ona za wszelką cenę chciała pokazać mu, jak bardzo go
nienawidzi, że ręka jej zadrżała. Z różdżki posypały się różowe iskry, które
podpaliły piórka na łbie Jamesa.
Rose wrzasnęła, machając różdżką
rozpaczliwie. Albus wstał tak gwałtownie, że stół się zatrząsł. Dzbanek soku
wylał się na Darcy, a jajecznica wylądowała na książce Carla. Chris zawył, bo
oberwał łokciem przyjaciela w brzuch i wsadził rękę w dżem. James orientując
się, co właśnie dzieje się mu na głowie ryknął i wstał, przewracając Rose.
Powstało koszmarnie głośne
zamieszanie. Wszyscy patrzyli na szaloną grupkę gryfonów, miotających się
dookoła stołu. Ślizgoni pokładali się ze śmiechu.
Sytuację uratowała Amber,
wkraczając do akcji. Złapała dzbanek mleka i wsadziła go na głowę Jamesowi,
gasząc tym skutecznie pożar.
-
Będę cię wielbić na wieki – wydusił z siebie
James, spod stołu.
Amber posłała wszystkim
triumfalne spojrzenie, a Chris patrząc na nią poczuł się nawet trochę źle, że
był na nią wściekły.
-
Mały nerw przed meczem? – zapytała Amber,
uśmiechając się złośliwie.
-
Cicho siedź, Berry – odezwała się Emerald,
która dosiadła się do nich właśnie w tej chwili. Od kilku tygodni, dokładnie od
momentu kiedy Ravenclaw pogromił Slytherin, dając Hufflepuffowi możliwość na
puchar Quidditcha, miała serdecznie dość kuzynki. Nie mogła dosłownie na nią patrzeć, gdyż Amber nie przestawała triumfować. Nie musiała nawet nic mówić, przechadzała się po korytarzach ze swoją idealną cerą i złotymi włosami, a Emerald miała ochotę ją udusić.
-
Zazdrosna? - zapytała Amber kuzynki, głosem słodkim jak miód.
Emerald spojrzała na Jamesa,
jakby chciała powiedzieć „nie daj plamy, bo tego nie przeżyję”.
-
Wybrałem już cel – powiedział nagle James.
Bliźniacy Weasleyowie podnieśli
głowy i ujrzeli stojącego nad nimi kuzyna. Dosłownie kipiał ze wściekłości.
Miał kilka zadrapań na twarzy i mokre buty.
Niestety po wydarzeniach podczas
śniadania, Jim miał nieprzyjemność brać udział w jeszcze kilku przykrych
sytuacjach. Dwa razy w ciągu tygodnia przeklinano go, a niezliczoną ilość razy
podstawiano mu nogę. Ślizgoni zachowywali się naprawdę podle.
-
Zrobimy, że ich zaboli – obiecał Louis,
uśmiechając się paskudnie.
Wszyscy trzej pognali po Chisa, a
potem zwołali naradę. Siedzieli do późna i dokładnie rozpracowywali plan
działania. Kilka razy musieli nawet się przenosić, bo wicedyrektor wyraźnie się
na nich uwziął i kręcił się w ich pobliżu. W końcu zabarykadowali się w jednym
z pustych lochów i przy wyczarowanym przez Dominique świetle pochylali się nad
mapą Huncwotów.
Za każdym razem, kiedy to robili,
James czuł się niczym wybraniec kontynuujący rodzinną tradycję uprzykrzania
życia szkole. Często myślał o dziadku, jako o czymś w rodzaju przewodnika
duchowego. Zwierzył się z tego bratu, ale Albus wyśmiał go. James postanowił
się już z nikim nie dzielić swoimi przemyśleniami dotyczącymi rodzinnego
dziedzictwa.
Datę ustalili na ten sam dzień,
co mecz Grffindor kontra Slytherin. Amber dowiedziawszy się o tym, ostrzegała
Jamesa, że nie powinien się rozpraszać niczym dzień gry, ale nie miał zamiaru
jej słuchać. Jej nikt nie dokuczał od tygodnia, bo była ulubienicą szkoły. W
ostatnim meczu broniła bramek tak widowiskowo, że co raz częściej zdarzało się
na przerwach, że uczniowie podchodzili do niej i prosili o autograf. Była w
swoim żywiole. Kochała być w centrum uwagi i z początku to Jamesowi w ogóle nie
przeszkadzało, ale zaczęło drażnić, kiedy dostał się do drużyny i stali się
rywalami.
Nadszedł wreszcie dzień
poprzedzający mecz. James cały czas starał się unikać ślizgonów i większość
czasu spędzał ze swoją miotłą. Wystrzegał się także Rose, która nie umiała się
wprost powstrzymać od głupich komentarzy na temat bezsensowności sportu. Nie
był pewny czy z całego tego napięcia nie puszczą mu nerwy i nie udusi
gadatliwej kuzyneczki.
Tego wieczora położyli się do
łóżek cali w emocjach. Czekali aż wybije
północ a koledzy z dormitoriów usną wreszcie. Według umowy mieli się spotkać o
pierwszej w nocy. Wybrali tą godzinie, bo Louis uważał, że spotkanie o północy
jest zbyt dramatyczne i wolał mieć jeszcze godzinę spania.
James wyskoczył z łóżka pierwszy
i tak nie zmrużył oka. Chris zaplątał się w swoje prześcieradło i runą na
przyjaciela.
-
Złaź ze mnie, kretynie – wycedził Jim przez
zęby, próbując się wyplątać z długich kończyn Thopera.
Carlisle powiedział i obaj
zamarli w głupich pozach na podłodze. Na szczęście przyjaciel mówił coś przez
sen. Wymknęli się na paluszkach i spotkali bliźniaków, czekających na nich na
korytarzu. Mieli oni na sobie grube szlafroki, ale i tak dygotali z zimna. Jim
i Thoper jakoś nie pomyśleli o tym, aby zabezpieczyć się przed zimnem. Gdy szli
w stronę wyznaczonego celu czuli skutki swojej głupoty, trzęsąc się w swoich
cienkich piżamach.
-
Daleko jeszcze? – zapytał w końcu Chris,
szczękając zębami.
-
Jeszcze… jeszcze… - mruczał Jim, uważnie
obserwując mapę. Nagle zatrzymał się i zrobił wielkie oczy. Idący za nim
chłopcy powpadali na niego. – Cholera, Adryk!
-
Co?!
-
Idzie na nas!
-
Teraz?
-
Tu?
James rozejrzał się nerwowo
dookoła. Wicedyrektor był naprawdę blisko, na końcu korytarza. Być może nawet
słyszał ich głosy. Zamachał rozpaczliwie rękami, aby chłopcy się zamknęli i
zaczął skanować mapę uważnie.
-
Za gobelin – rozkazał, łapiąc jednego z
kuzynów za ramię i wlokąc go do tajemnego przejścia.
Upchnęli się tam we czterech i
zamarli. W momencie, gdy Jim puścił klamkę drzwi, na korytarzu rozległy się
kroki. Brzmiało to tak, jakby komuś bardzo zależało, aby nie zostać usłyszanym.
Chłopcy bezwiednie wstrzymali oddechy.
Profesor Adryk był co raz
bardziej sfrustrowany. Nie spał całą noc, bo tak bardzo zależało mu na
przyłapaniu tej czwórki. Patrolował korytarze, ale bezowocnie. Miał nadzieję,
że to właśnie dziś nastąpi jakiś atak, albo chociaż chłopcy będą czynić
przygotowania. Niestety był o wiele lepszym mistrzem eliksirów, niż nocnym
łowcą.
Nie miał zielonego pojęcia, że gdy on wspinał
się co raz wyżej, na najniższym piętrze Jim. Thoper, Louis i Dominique
realizowali swój szatański plan zemsty, czołgając się w bardzo niskim
korytarzu, pełnym dziwnych bulgotów, szmerów i syknięć.
-
To jest obrzydliwe – oznajmił Dominique,
stękając.
-
Komuś śmierdzą stopy? – zażartował Jim,
będący na czele kolumny.
-
Jeżeli nawet, to ich zapach mógłby tylko
poprawić ten smród tu. Jedzie tu, jak w ścieku.
-
My przecież jesteśmy w ścieku, bracie.
-
Gdybyśmy wiedzieli, że jesteś taki delikatny,
to byśmy cię zostawili w łóżku, Domi…
-
Jesteśmy u celu
-
A więc panowie… Czas na show!
Nadszedł wreszcie ranek. Była
piękna słoneczna sobota. Warunki dla meczu były wprost doskonałe. Miał się on
zacząć dopiero po drugim śniadaniu, więc uczniowie i nauczyciele mogli sobie
pozwolić na dłuższe wylegiwanie się w łóżkach, ale prawie cały zamek został
postawiony na nogi ciut świt.
Wszystko zaczęło się trochę przed
ósmą rano. Wtedy to zbudził go przerażony wrzask i odgłosy zamieszania.
Adryk śpiesząc na miejsce
zdarzenia i zakładając w pośpiechu szlafrok, zorientował się, że po piętach
depczą mu czterej młodzieńcy. Nie zdziwił się bardzo, gdy okazało się, że to
dwóch Weasleyów, Potter oraz Bellamy. Oczywiście udawali, że znaleźli się tu
tylko przypadkiem i wcale nie mieli pojęcia, o co chodzi w zamieszaniu.
Gdy Adryk dotarł do Sali
Wejściowej odkrył, że wszyscy uczniowie Slytherinu stoją w piżamach po kostki w
jakiejś mazi. Cali byli mokrzy i dygotali z zimna. Ta dziwna ciecz napływała ze
strony lochów, tak gdzie znajdowało się wejście do ich pokoju wspólnego.
-
Co się tu dzieje?! – zawołał profesor, w
ostatniej chwili unikając poślizgnięcia się na schodach. Woźni, którzy
próbowali zapanować nad tym chaosem, spojrzeli na niego bezradnie.
-
Rura pękła, panie profesorze – poinformował
go prefekt ślizgonów, podchodząc do niego i szczękając zębami.
-
Zalało nam tym sypialnie! – zawołała jakaś
dziewczyna. – Wszystko zniszczone!
Stłumiony chichot zza pleców
Adryka nie wróżył nic dobrego. Odwrócił się szybko, ale na twarzach nie było
śladu wesołości, tylko niewinne zaskoczenie. Potter wyglądał nawet tak, jakby
był zmartwiony całą tą sytuacją.
Inni uczniowie z pozostałych
domów zaczęli się schodzić i przyglądać wściekłym i mokrym ślizgonom. Niektórzy
byli tylko trochę ogalaretkowani, większość jednak była cała oblepiona na
fioletowo. Podłoga była naprawdę śliska, więc każdy kto zrobił chociaż więcej niż dwa kroki lądował na brzuchu czy pupie. Reszta szkoły miała wspaniałą zabawę.
Nauczyciele i woźni bezradnie
brodzili przez galaretkę, starając się pomóc jakoś poszkodowanym uczniom.
Najbardziej jednak wściekła była drużyna quidditcha, bo nie dane było im się
wyspać.
-
To wszystko jego wina! – zawołała jedna z
dziewcząt z drużyny, pokazując na Jamesa.
James zrobił przerażoną i zarazem
zaskoczoną minę, a gdy tylko nauczyciele się odwrócili w stronę rozwścieczonych
śliz gonów, uśmiechnął zawadiacko i bezgłośnie powiedział do dziewczyny
„udowodnij mi to”.
Mecz przeniesiono na popołudnie
ku wściekłości ślizgonów. Jamesowi udało się nawet załapać krótką drzemkę.
Kiedy w pokoju wspólnym Gryffindoru panowało ogólne odprężenie i spokój, w
Slytherinie wszyscy byli ekipą sprzątającą i usuwali fioletową galaretkę. Gdy
już wreszcie wszyscy znaleźli się na stadionie ślizgoni byli wściekli i cały
czas mieli wrażenie, że nie wyschli do końca („efekt trwałego nawilżenia, jako
jeden z efektów ubocznych” powiedział z dumą Louis).
Drużyna gryfonów po mowie
motywacyjnej swojej kapitan, wyszła na boisko, witana gromkimi brawami. Teraz wszyscy wiedzieli, że nie powinni
zadzierać z gryfonami, bo może ich zaboleć tak, jak ślizgonów.
Niestety potrzeba było o wiele
więcej niż powódź z fioletowej galaretki, aby złamać ducha przeciwnika. Mecz
naprawdę był ostry. Stawką tak naprawdę nie było trzecie miejsce, a honor.
Siedzący między Darcy i Rose
Albus doskonale wiedział co teraz chodzi po głowie bratu. Widział jego maleńką
sylwetkę w dole, na murawie i prawie czuł, jak Jim się trzęsie z ekscytacji i
stresu.
Niestety kawał Jamesa i jego
towarzyszy tylko rozwścieczył ślizgonów. Wzięli sobie za punkt honoru, aby
sfaulować Jima. Pozostałym też nie odpuszczali. Emerald musiała ratować się
ucieczką, dwaj pałkarze ruszyli wprost na nią. Za to podyktowano rzut karny dla
Gryffifndoru, bo kafla nawet nie było pod bramką.
Wrzaski na trybunach było co raz
głośniejsze. Z jednej strony gryfoni wydawali odgłosy oburzenia, a z drugiej
ślizgoni dopingowali swoich. Po bokach rozsadowili się puchoni i krukoni, dla
których ten mecz był świetną rozrywką. Każdą paskudną akcję, czy to ze strony
gryfonów czy ślizgonów witali brawami i śmiechem. Podpuszczali obie drużyny
okrzykami i aplauzem.
Na domiar złego zaczęło padać i
boisko szybko zamieniło się w błoto. Teraz Jamesowi nie było do śmiechu, kiedy
wspominał mokrych ślizgonów. Szukająca Slytherinu, ignorowała go całkowicie,
trzymając się od niego z daleka. Ani raz nie zbliżyła się do niego, tak jakby
chciała ostentacyjnie pokazać mu, że nie uznaje go, jako rywala. James bardzo
chciał jej powiedzieć, że nie uznaje jej, jako ludzką istotę. Odkąd go ugryzła,
starał się jej unikać, ale wiedział, że na boisku będzie musiał się z nią
zmierzyć.
Wypatrzył znicz, kiedy jego
drużyna właśnie zdobyła przewagę nad ślizgonami wynoszącą dziesięć punktów. Na
znak kapitan, James zaczął intensywnie szukać złotych błysków. Teraz, gdyby
wygrali, mieli by zagwarantowane trzecie miejsce. Chmury gęstniały i naprawdę
wszyscy chcieli już znaleźć się w zamku przy komiku i popijać gorące kakao.
Serce Jamesa zabiło mocniej,
kiedy zobaczył znicz. Spiął każdy mięsień w swoim ciele i zacisnął zęby. Wystrzelił
w jego kierunku, ale szukająca ślizgonów pojawiła się obok niego w ułamku
sekundy. Latała świetnie, to James musiał jej przyznać. Jego miotła była
całkowicie nowa, ale nie dawało mu to żadnej przewagi, bo ona, z racji tego, że
była drobniutka, mogła osiągnąć dużą prędkość. Znicz był jakieś dwa albo trzy
metry ponad murawą. Dziewczyna położyła się płasko na miotle i udało jej się
wyprzedzić chłopaka. Potem nagle szarpnęła rączką miotły, stając w poprzek toru
jego lotu. Jim wrzasnął ze złością, starając się wyhamować, odruchowo zaparł się
nogami, tak jak na rowerze. Niestety na latającej miotle taki ruch był
wyjątkowo zbędny. Zderzyli się, ale na tyle mocno, aby zlecieć z mioteł. James
niewiele myśląc, odepchnął ją od siebie, a potem zanurkował ostro w dół i
sięgnął po znicza. Deszcz zacinał go w plecy, a włosy przyklejone do twarzy
zasłaniały mu widok.
Z zawrotną prędkością rąbnął w
rozmiękłą od deszczu ziemię. Udało mu się wyhamować łokciami i kolanami. Po
chwili dla złapania oddechu, już stał na nogach i machał ręką, w której ściskał
znicz. Jego drużyna zataczała kręgi nad jego głową, klaszcząc i wiwatując.
Jednak euforia ze zwycięstwa nie trwała długo, bo nagle szukająca ślizgonów z
dzikim wrzaskiem spadła na niego z góry niczym zielono – srebrny, umazany
błotem pocisk i złapała go za rękę.
-
Czyś ty zwariował?! – wychrypiała, popychając
go ze złością.- Kopnąłeś mnie! Prawie mi palce połamałeś!
James odskoczył, wystraszony
wyglądem i zachowaniem straszydła. Dziewczyna, James doskonale wiedział, że to
coś nią było, cała w błocie i zza ochronnych gogli widać było tylko szalone,
wielkie oczy.
-
Zablokowałaś mnie! – zaczął się bronić,
uchylając się przez jej pięścią. – Jakbym cię nie odepchnął, oboje byśmy się
rozwalili!
-
Kopnąłeś mnie w rękę! – powtórzyła, ponownie
się zamachując.
-
Nie miałem innego wyjścia! Sama jesteś sobie
winna!
-
To był faul!
-
Zablokowałaś mnie!
Tym razem oszołomiony James nie
zdołał się uchylić i oberwał w ucho.
-
Zabierzcie tą wariatkę ode mnie!
Drużyna Slytherinu doskoczyła do
swojej szukającej i unieruchomili ją skutecznie, a potem zawlekli do szatni i
zostawili wystraszonych gryfonów na środku boiska.
-
Wiedziałam, że to wariatka, ale dajcie
spokój… –oburzyła się jedna z ścigających, klepiąc Jamesa po plecach.
-
Chodźmy do wspólnego na balangę –
zaproponowała kapitan drużyny.- Nie warto się przejmować tymi czubkami ze
Slytherinu.
-
Na balangę! – ryknęła drużyna i pognali w
stronę swojej szatni. Odprowadzały ich,
odbijające się echem, krzyki szukającej ślizgonów.
-
Nienawidzę tego… nienawidzęnienawidzę…
-
Brad czy mógłbyś się wreszcie zamknąć? –
warkną Harry, trzęsąc się z zimna i starając się skupić, aby przypomnieć sobie
jak brzmiał zaklęcie rozgrzewające.
-
Szefie tkwimy w tym miejscu już trzeci dzień.
To bagno. Koszmarne bagno, które śmierdzi.
-
Były tu bardzo mocne sygnały. Tu musi coś
być.
-
Jest błoto, sir.
-
Bardzo jesteś zabawny, Brad. Nie kozaku, bo dostaniesz kolejne tygodnie w
terenie.
Reszta grupy parsknęła, a Brad
łypnął na nich złowrogo. On tkwił tu najdłużej, bo w zamian za organizację
randki z Vasiliki, zgodził się na wszystko, co chciał od niego Harry.
Miejsce, do którego został
wysłany, było rozległymi moczarami, gdzie czujniki aurorów pokazały wysoki
poziom czarnej magii. Skala ta żartobliwie nazywana była przez członków drużyny
Harry’ego, Skalą Szalonookiego. Tym razem wskazówka zatrzymała się aż na
siódemce, co w dziesięciostopniowej skali było bardzo wysoką pozycją. Harry po
kilku tygodniach niepowodzeń zdecydował się sam przyjechać na miejsce i
wesprzeć Brada. Przywitały go ponure miny. Wszyscy byli oblepieni błotem i
cuchnęli szlamem. Nawet piwo, które Harry przywiózł ze sobą, nie pocieszyło
jego podwładnych.
-
Dobra – odezwał się Harry, wstając podczas
wieczornego posiłku przy ognisku. – Dajmy sobie jeszcze tydzień… - odczekał, aż
niezadowolone pomruki ucichną – i zmywamy się stąd. Jeżeli nic nie wydarzy się
podczas pełni, to znaczy, że tu nic nie ma i nie było.
-
Ale wskaźnik… - zaczęła Amanda Berheart, ale
reszta uciszyła ją, poszturchując w żebra łokciami.
-
Daję słowo – powiedział Harry, wkładając w
swoje słowa tyle siły przekonywania ile potrafił.
Tej nocy zdecydował się zostać w
obozie, aby poprawić morale drużyny. Ginny zamartwiała się w domu, ale on
wiedział, że jako dobry przywódca musiał się tak poświecić. Długo siedział przy
ognisku, obserwując bagna uważnie. Nierozwiązane sprawy martwiły go, bo
ostatnimi czasy piętrzyły się. Utknęli w martwym punkcie w sprawie ataków na
pracowników ministerstwa i tu też nie było widoków na szanse rozwiązania. Tak
bardzo chciał się pochwalić czymś pozytywnym Kingsleyowi i prasie.
Brad chrapał głośno i przez sen
wzywał swojego psa. Bagno bulgotało dookoła i śmierdziało jeszcze gorzej w nocy
niż za dnia.
Harry siedział pogrążony we
własnych myślach i nawet nie zauważył w ciemności przemykających ciemnych
kształtów.