Szpitalnie i zagadkowo. Osobiście nie lubię szpitali. A teraz mam zapalenie zatok i moje dnie składają się ze smarkania i leżenia w łóżku. Moje życie nie jest tak interesujące, jak bym chciała... Na razie choruję luksusowo w domu, ale jutro jadę do Łodzi i jest mu smutno.
Pozdrawiam,
Wasza Astal
P.S. Uregulowałam sprawę ze starym blogiem. Zrobiłam z niego archiwum i usunęłam niedokończone opowiadanie. Nie będę tam już nic pisać, więc zapraszam do czytania tu.
P.S. Uregulowałam sprawę ze starym blogiem. Zrobiłam z niego archiwum i usunęłam niedokończone opowiadanie. Nie będę tam już nic pisać, więc zapraszam do czytania tu.
~*~
Jamesowi było niedobrze. Siedział
w poczekalni szpitala Św. Munga i było mu niedobrze. Niecałe dwie godziny temu
profesor Longbottom pojawił się w pokoju wspólnym gryfonów i zawołał do siebie
Jamesa i Albusa. Doskonale widać było po jego minie, że stało się coś złego.
Poprosił chłopców, aby udali się z nim do jego gabinetu. Tam czekał na nich
wujek Ron, który, choć bardzo się starał, nie umiał ukryć tego jak bardzo jest
zdenerwowany.
-
Wujku coś jest nie tak, prawda? – zapytał
tknięty nagłym przeczuciem James.
-
Wasz tata miał mały wypadek – wyjaśnił Ron,
kładąc dłonie na ramionach obu chłopców. – Nie bójcie się! – zawołał, widząc,
że oboje bledną ze strachu.- Żyje, ale jest w szpitalu.
-
Możemy iść tam, żeby go zobaczyć? – zapytał
Albus dziwnie małym i słabym głosem.
-
Właśnie po to tu jestem – wujek starał się
uśmiechnąć, ale wyszedł mu zaledwie grymas.
Odkąd dotarli do szpitala nie
udało im się jeszcze zobaczyć ojca, bo wciąż, jak mówili im uzdrowiciele,
których wypytywał wujek Ron, jeszcze się zajmowano jego obrażeniami. Lily
pojawiła się wcześniej niż chłopcy, ale nie mieli okazji z nią porozmawiać, bo
teraz spała w ramionach babci zmęczona płaczem. Siedzieli więc bez słowa i
czekali. James bał się odezwać, bo wydawało mu się, że jeżeli otworzy usta, to
się pochoruje. Tylko mamie pozwolono czekać tuż pod drzwiami sali operacyjnej.
Reszta musiała zadowolić się twardymi ławkami na korytarzu.
Zbliżała się północ i nadal nie
było żadnych wieści. Ciotka Hermiona, która do tej pory czekała w domu z Hugo
na Rose wracającą z Hogwartu pociągiem do domu, pojawiła się, aby zabrać ze
sobą dzieci na Grimmauld Place. Stoczyła zażartą bitwę z Jamesem, który
absolutnie odmówił opuszczenia szpitala. W końcu Ron musiał obiecać Jamesowi,
że wrócą tu ciut świt, więc ten zgodził się iść z nimi. Ciocia zdecydowała się
zostać, a Ron wziął Lily na ręce i wraz z chłopcami ruszyli w drogę powrotną.
W domu na Grimmauld Place czekali
na nich Rose i Hugo. Oboje byli w piżamach, ale chyba nie mogli zasnąć, więc
siedzieli w salonie przy kominku i pili kakao. Ron zagonił ich wszystkich do
sypialni i kazał spać.
James leżąc w ciemności,
wsłuchiwał się w senny oddech brata i rozmyślał. Nadal czuł mdłości, ale tym
razem wraz z tym czuł potrzebę porozmawiania z kimś. Słyszał kroki na dole,
więc domyślił się, że wujek jeszcze nie poszedł spać. Wstał z łóżka i po cichu
wyszedł z pokoju. Tak jak się James
przypuszczał, Ron siedział w fotelu, w którym wcześniej siedziała Rose i palił
papierosa. James siadł w fotelu naprzeciwko i podkulił nogi.
-
Nie zasnę dziś – oświadczył, a wujek pokiwał
głową.
-
Ani ja. Nie cierpię, kiedy Harry jest w
szpitalu. Zawsze się martwiłem, że kolejny raz to będzie coś naprawdę
poważnego.
-
Często był w szpitalu?
-
Miał zwyczaj lądowania tam dwa albo trzy razy
na semestr – zachichotał Ron. James skrzywił się, trochę oburzony jego
wesołością. – Wybacz młody. Przypomniało mi się, jak raz pewien kretyn chciał
naprawić Harry’emu rękę, a usunął mu wszystkie kości z niej. Żebyś widział minę
swojego starego wtedy…
-
Co będzie… co będzie jak mu się coś naprawdę
stało?- zapytał nagle James, a Ron przestał się uśmiechać.
Zgasił papierosa w popielniczce i
pochylił się ku Jamesowi.
-
To naturalne, że się martwisz. Ale pamiętaj,
że nie ważne, co się stanie, twój tata nigdy się nie zmieni. Rozumiem, że boisz
się go zobaczyć leżącego na łóżku i słabego. Możesz mi wierzyć, że wiele razy
widziałem go w bandażach, ale zawsze się wylizywał z tego.
-
Ale tym razem to stało się na misji, a nie w
szkole.
-
Zapewniam cię, że w tej szkole wszystko się
może przydarzyć. Zwłaszcza komuś, kto nazywa się Harry Potter.
James rozluźnił się nieco i
uśmiechnął się do Rona.
-
Każdy ojciec dla dzieciaka to bohater, Jimbo.
Twój tata jest szczególny, bo w końcu nie każdy może znaleźć ojca na karcie z
czekoladowych żab. Ale musisz pamiętać, że nawet największy bohater, jest tylko
człowiekiem. Z reszta, właśnie dlatego, że był człowiekiem, został bohaterem.
Naglę przez okno do pokoju wpadła
smuga srebrnego światła. Na dywanie, tuż obok fotela, na którym siedział Ron,
wylądowała srebrna wydra.
-
Wszystko w porządku. Harry nadal
nieprzytomny, ale jego stan jest stabilny. Przyjdziemy na śniadanie –
przemówiła wydra głosem Hermiony.
-
Zawsze mnie to wkurzało, że ona to umie
robić, a ja nie – mruknął Ron pod nosem, wpatrując się w rozpływającego się w
powietrzu patronusa żony. – Idź spać
Jimbo. Sam słyszałeś – twój ojciec jest w jednym kawałku. Jak tylko wstaniesz
pójdziemy tam wszyscy. Zmiataj teraz do łóżka, bo twoja matka rzuci na mnie
klątwę, jeżeli będziesz wyglądał jak upiór jutro.
Następnego dnia Hermiona i Ginny
pojawiły się na śniadaniu. Od razu zostały zasypane pytaniami. Obydwie były
bardzo zmęczone, ale odpowiadały wytrwale, upewniając wszystkich, że życiu
Harry’ego nic nie zagraża. Podczas
śniadania James poganiał wszystkich. W końcu, gdy Albus zjadł ostatni kawałek
tosta, Jim zerwał się na nogi i pognał do przedpokoju, aby założyć kurtkę i
buty. Reszta rodzeństwa i Ron podążyli za nim.
Dotarli do Św. Munga o
jedenastej. Harry, jak poinformowała ich czarownica w recepcji, został
umieszczony na czwartym piętrze, na wydziale urazów pozaklęciowych. James,
Albus i Lily wbiegli po schodach na górę, tak szybko, że Ron nie mógł za nimi
nadążyć. Jednak, gdy dotarli do sali numer trzy, wszyscy troje zatrzymali się w
progu, jakby obawiając się tego, co mogą zastać w środku. Ron wepchnął ich do
środka.
Harry leżał na łóżku najbliżej
okna. Na czole miał duży opatrunek, który zachodził mu aż na lewe oko. Klatkę
piersiową i ramiona miał ciasno owinięte bandażami. W miejscach gdzie nie miał
bandaży ani opatrunków był posiniaczony i podrapany. Mimo wszystko na ich widok
uśmiechnął się i poprawił się na poduszkach. Lily rozpłakała się i przylgnęła
do brzucha ojca.
-
Lily nie płacz – zaśmiał się Harry, gładząc
rudą główkę córki. – Nic mi nie jest, widzisz?
-
Tato wyglądasz strasznie – ocenił Albus i
uśmiechnął się. Przez cały ten czas, tak jak James, martwił się o ojca, ale
teraz widząc jego uśmiech, poczuł ulgę.
-
Dziękuję ci synu. Tak zazwyczaj wyglądają
aurorzy.
James nic nie powiedział, tylko
wpatrywał się w Harry’ego intensywnie. W końcu, trochę pod pretekstem
odciągnięcia Lily od taty, zbliżył się i uścisnął mocno jego dłoń.
-
Harry – odezwał się w końcu Ron.- Co to na
gacie Merlina było?
-
Hmmm… coś? Nie mam pojęcia. Nie dało się z
tym walczyć, bo było niewidoczne i żadne zaklęcia nie działały. Rozwaliło nas,
a potem… potem po prostu zniknęło.
-
Kingsley mówił, że wysłali już kolejną grupę
– poinformował przyjaciela Ron. – Nic nie znaleźli. Po waszych obrażeniach nie
można nic rozpoznać.
Harry potrząsnął głową i spojrzał
na dzieci znacząco. Ron porzucił temat, rozumiejąc od razu, że przyjaciel nie
chce, aby słyszały o innych aurorach, szczególnie tych zabitych.
-
Wychodzi na to, że będę całe święta w domu
dzieciaki – Harry zwrócił się do dzieci, a Lily słysząc to rozpromieniła się.
-
Mam nadzieję, że dadzą ci długi urlop,
tatusiu. Ostatnio tyle pracujesz, że ominęło cię tyle fajnych zabaw, które
wymyśliłam!
-
Nie będziesz jak miał uciec od niej, skoro
będziesz leżał w łóżku – zażartował James, a Lily prychnęła oburzona. Jim
przygarną do siebie siostrę i ścisnął, aż zapiszczała.
-
Tato czy coś ci się stało w oko? – zapytał
nagle Albus, który od jakiego czasu dokładnie przyglądał się obrażenia ojca.
-
Nic magicznego – zapewnił Harry, podnosząc
opatrunek i ukazując wielkie fioletowe limo dookoła oka. – Nie bój się, nie
będę miał takiego oka jak Szalonooki Moody.
Spędzili u Harry’ego w
odwiedzinach prawie cały dzień. Po południu przyszła Ginny i przyniosła mężowi
obiad. Lily uparła się, że nakarmi ojca, ale szło jej to koszmarnie, więc
zajęła się tym Ginny. W międzyczasie Albus i James opowiadali ojcu o szkole.
Mówili jeden przez drugiego, bo żaden z nich nie chciał być tym drugim w
kolejce do opowiadania. Z racji tego, że wpadali sobie w słowo co chwila,
wybuchały między nimi małe wojny na poszturchiwanie. Ginny w końcu wysłała
Jamesa z Lily i Hermioną, która przyszła w międzyczasie, do herbaciarni. Albus,
gdy został sam mógł w spokoju cieszyć się uwagą ojca. Młodszy syn zawsze
uspokajał Harry’ego. Nigdy nie tracił głowy i zawsze wszystko analizował na
spokojnie. Uwielbiał o wszystkim opowiadać rodzicom, więc często siadał w
kuchni, kiedy oni kręcili się dookoła, i mówił do nich. Czasami szedł za nimi
do ich gabinetu, a oni pozwalali mu na to, bo wiedzieli, że Albus szuka z nimi
kontaktu nie bez powodu. James i Lily nie potrzebowali tak dużo mówić o swoich
emocjach, u nich wszystko było na wierzchu, niczego nie dusili w sobie.
-
James się o ciebie bał – powiedział nagle
Albus, podnosząc na ojca swoje wielkie oczy. – Miał taką samą minę, jak wtedy,
kiedy mama zaczęła rodzić.
-
Pamiętam.
Mimo wszystko dla Albusa James
był czymś uspakajającym w życiu. Gdy Jim się bał, to naprawdę należało się bać.
Starszy brat zawsze przecierał wszystkie szlaki i bronił pozostałą dwójkę,
nawet wtedy, kiedy to on sam był powodem kłopotów. Widząc przerażonego brata,
Al i Lily nie czuli się pewnie.
-
Dobrze, że ci się nic nie stało, tato… Znaczy
nie bardzo się stało. Nie wiedziałem, że twoja praca jest taka niebezpieczna.
Zielone oczy, takie jak jego
matki, ale też jego samego, analizowały każdego siniaka Harry’ego.
-
Wcześniej aż taka nie była.
-
Ja też się bałem.
-
Przepraszam, Al.
Harry sięgnął i potargał synowi
miedziane włosy. Spokojny głos Albusa brzmiał trochę oskarżycielsko i zrobiło
mu się trochę głupio. Tak jakby ganił ojca za nierozwagę. Jedenastoletni dzieciak
sprawiał, że dorosły człowiek czuł się trochę głupio.
Atmosfera rozluźniła się, gdy
wrócili Jim i Lily. Robili wokół siebie takie zamieszanie, że matka musiała ich
kilka razy upominać, żeby nie krzyczeli tak bardzo. Przy nich Harry zapominał
na chwilę, że są w szpitalu i to on jest tym poszkodowanym.
Przez cały dzień przy łóżku
Harry’ego pojawiały się różne delegacje znajomych i rodziny. Sąsiedzi z łóżek
obok nie mogli uwierzyć, że do jednej osoby, może przyjść aż tyle
odwiedzających. Przez te siniaki i bandaże nikt nie rozpoznawał Harry’ego,
dzięki czemu mógł się on cieszyć anonimowością. Skończyło się to jednak przed
wieczorem, kiedy to do sali wpadł zdyszany Bradley.
-
Szefie! – ryknął, podbiegając do łóżka
Harry’ego. Ginny, która siedziała w nogach łóżka męża, aż podskoczyła.
Brad wcale nie wyglądał lepiej
niż Harry. Nos miał cały spuchnięty, chyba wcześniej był złamany, a do tego
wszędzie miał siniaki. Za nim, wystraszona i za wszelką cenę starająca się go
zatrzymać, szła Vasiliki. Ciągnęła go za piżamę, aby się zatrzymał, ale nie
miała tyle siły.
-
Szefie, ja coś odkryłem!
-
My odkryliśmy – wtrąciła Vas, wychylając się
zza jego pleców. Spojrzała przepraszająco na Ginny, odpychając na bok Brada. –
Bardzo przepraszam, pani Potter. Prosiłam, żeby poczekał, ale napoili go czymś
przeciwbólowym i jest jak nakręcony.
Brad jej nie słuchał. Rozłożył
jakąś mapę na kolanach Harry’ego i zaczął coś na niej rysować palcem.
-
Domy zaatakowanych pracowników ministerstwa,
sir – tłumaczył, dźgając pergamin. – A po środku miejsce, gdzie my oberwaliśmy.
To nie jest blisko, ale wszystko układa się we wzór.
-
Idealne odległości, tylko, że to setki
kilometrów…
Harry pochylił się nad mapą,
totalnie zapominając o swoich obrażeniach. Ginny chciała protestować i wygonić
Vas i Brada, ale zerknęła na to, co pokazywali i zamilkła. Rzeczy, które mówili
były straszne.
-
To wygląda, jakby zastawiali na nas pułapkę –
wyjaśniał Brad. – Chcieli, żebyśmy pojawili się na tych bagnach, ale ich tam
nie było.
-
Ataki nie miały nic na celu, oprócz
postawienia nas w gotowości – wtrąciła się Vas, a oczy jej błyszczały z emocji.
-
Jacy oni? – zapytała Ginny, a pozostała
trójka spojrzała na nią. W milczeniu, jakie zapadło, jej pytanie zabrzmiało
wyjątkowo złowieszczo.
-
Tego nie wiemy, pani Potter. Tam naprawdę
nikogo, oprócz nas, nie było.
-
I nie miało być. Doskonale wiedzieli, że po
takich atakach i po bardzo silnym impulsie czarnej magii, poślemy tam najlepszy
skład.
-
I tak się stało…
Harry nie patrzył na nich, tylko
na pergamin rozłożony na swoich kolanach. Minę miał taką, jakby wszystko, co
działo się w ostatnich kilku miesiącach, układało mu się w jakąś całość.
Jednocześnie czuł się przerażony, ale też podekscytowany, bo w końcu zagadka,
która męczyła go od tak dawna, zaczynała się rozwiązywać. Gdyby tylko mógł, to
wstałby i pobiegłby do siedziby ministerstwa, tak jak tu siedział.
-
Jest za dwadzieścia minut północ –
oświadczyła Ginny, a Harry otrząsnął się z zamyślenia. – Dziś już i tak nic nie
zrobicie. Obaj nadal jesteście hospitalizowani. Nikt nie wypuści was ze
szpitala w środku nocy. Harry miał połamane obie nogi, a ty, Brad, wyglądasz,
jakbyś miał gorączkę.
Vasiliki złapała Bradleya w pasie
i odholowała z sali, chociaż ten sprzeciwiał się, bo chciał jeszcze wiele spraw
omówić ze swoim szefem.
-
Harry ja znam to spojrzenie… Przestań –
powiedziała ostro Ginny, patrząc na niego i marszcząc brwi.
-
Ale ja nic…
-
Posłuchaj mnie, nie pozwolę ci wrócić do
pracy przynajmniej przez miesiąc. Jestem za młoda, żeby zostać wdową. Jak znowu
będziesz chciał iść gdzieś umierać, to ja obiecuję, że osobiście cię przykuję
do ściany w piwnicy.
-
Kochanie…
-
Zapamiętaj to, Potter.
-
Dobrze, zapamiętam – zgodził się Harry,
przygarniając ją do siebie i przyciskając jej głowę do swojej piersi. Doskonale
wiedział, że ona nie żartowała. Często mu groziła, a on doskonale wiedział, iż
każda z tych gróźb zostałaby spełniona, gdyby tylko zrobił coś, czego mu
zakazywała.
Odnalazła jego rękę w pościeli i
ścisnęła mocno.