Przepraszam za zwłokę. Naprawdę chciałam coś napisać szybciej, ale nie miałam siły. Odpoczęłam, obejrzałam wszystkie, jak dotąd, odcinki Castle i teraz będę pisać. Zarówno moją pracę magisterską, jak i opowiadanie dla Was. Muszę się jeszcze przyznać, że zaczęłam pisać coś innego, coś na poważnie, dlatego trochę zbiesiłam się z moją fanfikcją.
Ok, teraz ogłoszenie - zupełnie i absolutnie nie mam pomysłów na kolejny rok szkolny moich bohaterów. Mam na to na późniejsze lata. Czy Wy, moi drodzy czytacze, zgodzilibyście się, abym przeskoczyła o rok do przodu? Zaplanowałam tyle fajnych rzeczy na przyszłość, ale jakoś na razie bohaterowie są za mali i nie mam co z tymi pomysłami zrobić.
Pozdrawiam,
Wasza Astal
-
Nie podoba mi się ta mała.
Ginny
odstawiła tacki z kiełbaskami na stół i spojrzała na Hermonę.
-
Która?
-
Ta blondynka – wyjaśniła Hermona,
mrużąc oczy w silnym popołudniowym słońcu. –Skąd ona tu się wzięła?
-
To pierwsza miłość Jamesa.
Absolutnie nic nie mów na jej temat, bo Jimbo cię znienawidzi.
-
Trochę przypomina dziewczynę,
która dokuczała mi w szkole – odezwała się stojąca obok Luna, patrząc za
Hermioną na bawiące się dzieci.
-
Przestańcie – skarciła
przyjaciółki Ginny.- Nie wiecie, jaka to presja dla matki, poznać pierwszą
miłość swojego dziecka.
Hermiona
wykrzywiła usta, nadal nie spuszczając wzroku z Amber, która wraz z Jamesem i
Hugo grała w badmintona w ogrodzie. Szło jej całkiem nieźle jak na kogoś, kto
nauczył się tej gry kilka godzin temu.
-
James prawie oszalał ze
szczęścia, kiedy zgodziła się do nas przyjść – podjęła temat Ginny. – Z tego co
widzę, od rana próbuje zaaranżować z nią jakieś jeden na jeden, chyba żeby
skraść jej całusa.
-
Mam wrażenie, że to zła
dziewczynka. Jak to możliwe? – zasępiła się Hermiona.
W tym momencie
Amber przerwała grę, podeszła do Jamesa i kładąc mu rękę na ramieniu, szepnęła
mu coś do ucha. Chłopak rzucił na trawę rakietkę, złapał dziewczynę za rękę i
powiódł ku matce i ciotkom.
-
Ciociu Hermiono, ciociu Luno – rzekł
bardzo oficjalnie. – To jest Amber, moja dziewczyna.
Dziewczynka
dygnęła, uśmiechając się ładnie. Obie kobiety odwzajemniły uśmiech, chociaż
Hermiona miała pewne opory. Przełamała się jednak, bo od razu pomyślała sobie,
jak bardzo wyśmiałby ją mąż, gdyby dowiedział się, że ma uprzedzenia do
trzynastoletniej dziewczynki.
-
Jimb…- zaczęła Giny, ale szybko
uchwyciła wzrok syna i ugryzła się w porę w język. – James wołaj resztę dzieci,
bo kiełbaski są już gotowe.
Chwilę potem
cała ferajna została usadzona za stołem i zajęła się pochłanianiem smażonych na
grillu mięs i warzyw. Po Amber bardzo było widać, że dziewczyna przejmuje się i
stara się zachowywać bardzo kulturalnie. Hermionie nawet było trochę głupio, że
jej własna córka nie jest tak dobrze ułożona, jak ta mała. Rose jadła tak samo
niechlujnie, jak wszyscy jej kuzyni, brudząc sobie buzię i sukienkę musztardą.
Amber nie
potrzebowała wiele czasu, aby oczarować Harry’ego i Rona. Bardzo im schlebiało,
gdy ona zachwyciła się, że mogła ich poznać. Paplała słodko o tym, że jej
rodzice zawsze o nich mówili i że jest bardzo zaszczycona. Zanim skończyła
zdanie, już byli jej.
Co innego
przyjaciółka Rose i Albusa, Darcy. Cichutka i onieśmielona, nie umiała
zareklamować się tak, jak jej kuzynka. W prawdzie przywitała się grzecznie, ale
nie mówiła za dużo. Rose nie odstępowała jej na krok, mówiąc bez przerwy. Albus
starał się trzymać w pobliżu, ale gdy tylko napotkał wzrok matki, oddalił się
nachmurzony.
Po jedzeniu
dzieciarnia rozpierzchła się po ogrodzie, a dorośli zasiedli na tylnym ganku w
ciszy. Większość dziewczynek rozsiadła się na kocu obok klombów i bawiła się po
cichutku, niektórzy chłopcy wrócili do gry w badmintona, ale James, Albus oraz
Rose, Amber i Darcy, zniknęli w krzakach za szklarnią. Na nieszczęście dla Lily
i Hugona, dwójka ta została zastopowana i usadzona na kocu przez Ginny i
Hermionę. Mimo protestów, matki nie dały się przekonać i nie pozwoliła maluchom
bawić się z dużymi dziećmi.
Potterowie
posiadali duży teren zielony, a tuż za płotem z tyłu domu ich działka
graniczyła z dużym pustym placem gęsto zarośniętym. Dzieciaki wprost uwielbiały
się tam wypuszczać, bo była to miniaturowa dżungla, w której mogli się bawić.
Niestety musieli uważać, bo teren tam miejscami był grząski i pocięty głębokimi
zapadlinami. W samym centrum były śmierdzące bagna, gdzie James kiedyś utknął
bardzo niefortunnie. Albus lubił mu o tym przypominać.
-
Bawimy się w podchody! –
zadecydował Jim, gdy już cała grupa zebrała się za ogrodzeniem. – Dzielimy się na
dwie grupy. Ja jestem z Amber.
-
Ale to zaskakujące – mruknął
Albus do Darcy, tak cicho, aby tylko ona słyszała.
-
Ale jest nas nie po równo –
odezwała się spokojnie Darcy.
-
To może dziewczyny na chłopaki?
-
Nie, też nie pasuje.
-
Ja chcę być z Jamesem –
zapiszczała słodko Amber, a Darcy stłumiła w sobie ochotę, aby ją strzelić w
nos.
-
To my będziemy we dwójkę, a wy we
trójkę! – zadecydował z zadowoleniem James, puchnąc z dumy ze swojej
pomysłowości.
Zanim ktoś
zdążył zaprotestować, Amber złapała Jamesa i zniknęli w gęstwinie.
-
Zacznijcie nas szukać za dziesięć
minut! – rzuciła przez ramię, zanim zniknęła im z oczu jej jasna głowa i
kwiecista sukienka.
Rezydencja rodziny Malfoy była ponura
nawet w środku słonecznego lata. Scorpius nie lubił tu przychodzić. Ojciec
upierał się, aby przywozić go tu przynajmniej kilka razy w roku, chociaż nikt
nie rozumiał dlaczego. Dziadek Malfoy był całkowicie zbzikowany i ciągle gadał
o tym, jak kiedyś czasy były lepsze. Babcia wcale nie była bardziej
interesująca. Scorpius, gdy na nią patrzył, zawsze zastanawiał się czy ona
kiedykolwiek się uśmiechała. Zawsze wyglądała, jakby bardzo nie chciała być w
tym miejscu, gdzie akurat była. Nigdy jakoś nie udało mu się odkryć ludzkiej
strony dziadków. Rodzice matki zmarli zanim się urodził. W jego ulubionych
książkach to często dziadkowie byli mentorami bohaterów, a babcie były pulchne
i zawsze piekły ciasta. Scorpius wszystkie porady dziadka traktował za obłąkane
i nie tknąłby niczego, co upiekłaby babcia w obawie, że mogłoby być zatrute.
Siedząc na ławce, w ponurym i
zapuszczonym ogrodzie, Scorpius nudził się jak mops. Nie miał tu ani
towarzystwa do rozmowy, ani sensowych książek do czytania. Mimo, że nie miał co
robić w domu, wolał w nim nie siedzieć. Już wiele lat temu nauczył się, że aby
uwolnić się od towarzystwa dziadków i rodziców, którzy w tym miejscu
zachowywali się niezwykle sztywno, najlepiej jest uciekać do ogrodu. Zwykle
zaszywał się w tym samym końcu ogrodu – miejscu niedaleko bramy wejściowej,
między wysokimi dziwnie przystrzyżonymi żywopłotami. Miał tu niezły widok na
dom, a to dawało mu czas na schowanie się, w razie gdyby ktoś go szukał. Dwór
Malfoyów był obecnie pociemniałym ze
starości, kiedyś pewnie okazałym, budynkiem, o zarośniętych brudem oknach na
piętrze. Dziadkowie już dawno przenieśli się na parter, gdyż dworek był za duży
tylko dla dwóch osób. Do tego Malfoy senior miał od lat problemy z chodzeniem i
wdrapywanie się na piętro po schodach było dla niego przeszkodą nie do
pokonania. Ojciec i matka Scorpiusa nie chcieli tu mieszkać, więc znaleźli
ładny, nowoczesny dom na przedmieściach Londynu. Była to okolica, gdzie nie
mieszkało wiele czarodziejów. Najważniejsze jednak było to, że dzieliła ich
rozsądna odległość od rodziców Dracona, za którymi nie przepadali Scorpius i Astoria.
Czasami w kłótniach ojciec wypominał jej to, ale ona zawsze miała gotową linię
obrony – on sam nie przedstawił im swojej narzeczonej aż do dnia ślubu, bojąc
się, że ją spłoszą.
Nagle do uszu chłopca doszły czyjeś
wzburzone głosy. Zamarł w miejscu i zaczął nasłuchiwać. Niestety gruby
bukszpanowy żywopłot tłumił wszystko. Scorpius podniósł się z ławki i ruszył po
cichu, w stronę skąd dobiegały głosy.
W jednej z wąskich alejek stał dziadek
Malfoy, ojciec i jakaś zgarbiona postać.
-
Nie
– powiedział Lucjusz, opierając się na lasce i wyprostowując się władczo. –
Wydaje ci się, że zaryzykujemy nasz spokój, żeby pomóc ci?
-
Panie
Malfoy… proszę – wydusił garbiący się mężczyzna. Scorpius nie widział jego
twarzy, bo zasłaniali go ojciec i dziadek. – Mój ojciec był twoim przyjacielem…
Jest bardzo chory. Nie mamy pieniędzy na leki…
-
Nie
– powtórzył Malfoy senior.
Scorpius chciał wychylić się jeszcze
trochę, aby ujrzeć dziwnego gościa, ale bał się, że żwir pod jego stopami
mógłby zazgrzytać i ujawnić jego obecność. Zza nóg ojca widział tylko skraj
ciemnej szaty czarodziejskiej, postrzępionej i wyblakłej, tak jakby jej
właściciel nosił ją za długo.
-
Nie
powinieneś tu przychodzić – odezwał się w końcu ojciec, tonem tak lodowatym i
bez emocji, że Scorpius poczuł ciarki.
Dracon i Lucjusz już chcieli się
odwrócić i odejść, gdy mężczyzna zrobił pewny krok w ich stronę i wyprostował
się.
-
Nieźle
się ustawiliście, co? – głos mężczyzny nagle się zmienił. Teraz nie był już
służalczy i błagający. Pobrzmiewała w nim wściekłość i desperacja. Tak brzmiał
człowiek, który nie ma już nic do stracenia. – Zawsze świetnie dopasowywaliście
się do okazji. Mój ojciec był wierny ideałom Czarnego Pana. Nigdy go nie
zdradził… Nie to co wy… Malfoyowie… Wszyscy wiedzą ile złota dostaliście w
spadkach… Ile tym razem wydaliście, żeby kupić sobie spokój?!
Malfoy senior wykonał gwałtowny ruch,
wyciągając różdżkę zza pazuchy, ale syn złapał go za rękę.
-
Tato
nie! – krzyknął Dracon.
Zgarbiony mężczyzna zrobił krok w tył,
potknął się o kamienny murek i usiadł na nim niezgrabnie. Teraz Scorpius mógł
zobaczyć jego twarz. Miał ciemne włosy i takie same oczy. Wyglądał na chorego
albo bardzo zmęczonego. Nie był stary, ale wydawało się, że w ostatnim czasie
przeszedł wiele i bardzo schudł, bo ubranie wisiało na nim jak worek. Jego
policzki były zapadnięte a oczy otaczały cienie. Patrzył z przerażeniem to na
Dracona, to na Lucjusza.
-
Nie
zmienimy przeszłości – Scorpius usłyszał spokojny głos ojca. – Wiesz, że
staliśmy po złej stronie. Twój ojciec też teraz musi to wiedzieć. Tak,
kupiliśmy spokój, ale nie dla siebie.
-
Draco!
-
Milcz,
ojcze. Jakie to ma znaczenie?
Serce Scorpiusa waliło jak oszalałe.
Nigdy w życiu nie słyszał żeby ojciec mówił o tych sprawach. To było tabu,
którego wystrzegali się z matką. Gdy dziadek, czasami po zbyt dużej ilości
wina, zaczynał rozmowę na ten temat, syn i żona natychmiast go uciszali.
-
Ile
potrzebujesz? – zapytał bladego mężczyznę Draco, a ten trzęsącą ręką podał mu
kawałek pomiętego pergaminu.
-
Sprzedaliśmy
dom… nie mamy nic…- bełkotał, patrząc w ziemię.
-
Wyślę
ci sową datę i miejsce spotkania.
-
Dziękuję…
ja… ja naprawdę…
-
To
nic. Masz rację, pieniądze są tylko po to, aby kupić sobie spokój.
-
Dziękuję…
-
Idź
już! – warknął Malfoy senior, a mężczyzna wycofał się tyłem z alejki i, sądząc
po odgłosie jego kroków, puścił się do bramy biegiem.
Draco i Lucjusz stali jeszcze chwilę w
cieniu bukszpanów, patrząc na siebie ze złością, ale nic nie mówiąc. W końcu
starszy mężczyzna westchnął ciężko, kręcąc głową z dezaprobatą.
-
Nie
powinieneś tego robić – powiedział słabo.
-
Staram
się naprawiać nie tylko swoje błędy, ojcze. On i ja jesteśmy o wiele bardzie
podobni, niż może ci się wydawać.
-
Ale…
-
Mieliśmy
po szesnaście lat, tato. Zmuszono nas do robienia rzeczy, których dzieci nie
robią.
Malfoy senior nic nie powiedział,
zapatrzony przed siebie. Wyglądał tak, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że
syn ma rację, ale duma nie pozwalałam mu jej przyznać. Nagle Draco odwrócił się
do ojca i położył mu rękę na ramieniu.
-
Nie
robię tego ani dla siebie, ani dla niego. Tobie i jego ojcu nic już nie pomoże.
Robię to dla Scorpiusa.
Ukryty w krzakach chłopiec, aż
podskoczył, gdy usłyszał swoje imię. Nie miał pojęcia, jak pomaganie jakimś
biednym, chorym ludziom miałoby wpływ na niego, ale najwyraźniej dla dziadka i
ojca miało to jakiś sens. Widocznie uspokoili się i ruszyli w stronę domu.
Scorpius zanurkował głębiej w krzaki i płasko przywarł do ziemi, aby tylko go
niezauważyli.
-
Tak.
Masz rację, Draco – powiedział cicho Lucjusz, gdy przechodzili obok kryjówki
Scorpiusa. - Dzieci nie powinny ponosić odpowiedzialności za czyny swoich
rodziców.
-
A
jakbyś my ich tak zostawili gdzieś w lesie i poszli zjeść kiełbaski?
-
Darcy…
mówiłem ci już, że tak się nie robi.
-
No
komu stała by się krzywda?
-
Mnie.
Mnie stanie się krzywda, jeżeli wkurzę Jamesa. W nocy zakradnie się do mnie do
pokoju i znowu zrobi mi coś.
-
Było
już tak?
Albus westchnął i przewrócił oczami, nie
przestając brnąć przez gęste chaszcze.
-
Było
– przyznał z niechęcią. – Uwierz, że jego pokręcona wyobraźnia nie ma granic.
Darcy nic już nie powiedziała, tylko
obejrzała się na Rose, która wlokła się za nimi i przystawała co chwila, aby
upewnić się, że nie ma na sobie kleszcza czy pająka. Rose nie była typem osoby,
która uwielbiała przebywać otoczona przyrodą. Bladła na widok robaków, sama
myśl o spotkaniu węża przyprawiała ją o mdłości. Darcy, która od małego
jeździła z ojcem na biwaki, zupełnie nie rozumiała przyjaciółki. Przedzierała
się przez chaszcze pewnie i bez żadnych lęków. Nawet jej do głowy nie przyszło,
żeby bać się pokrzyw czy pajęczyny. Albus patrzył na nią z podziwem, bo sam,
chociaż był chłopcem, zachowywał się w tej sytuacji mniej męsko. On stronił od
natury z zupełnie innego powodu niż kuzynka. Wcale nie brzydził się insektów i
roślin. Jego niechęć miała zupełnie inne podłoże – James. Starszy brat nigdy
nie przegapił okazji, aby podczas wycieczek czy kempingów dokuczyć Albusowi.
Węże w butach, czy żaby w śpiworze to był tylko wierzchołek góry lodowej. Z
biegiem lat, kiedy Albusowi udało się odeprzeć większość ataków brata, stał się
na nie niewrażliwy, chociaż odczuwał pewną niechęć do lasów i łąk.
-
Tam
jest pierwszy ślad – zawołała Darcy, wymijając Albusa i łapiąc żółtą
wstążeczkę, zawiązaną na gałęzi świerku.
Rozdzielili się na chwilę, aby szukać
kolejnych. Nic nie mogli jednak znaleźć. Darcy zaczęła podejrzewać, że jej
kuzynka zagrała nieczysto i nie zostawiła wiele znaków, aby uprzykrzyć im
życie. Zapewne chciała zostać z Jamesem dłużej sam na sam.
Po dziesięciu minutach poszukiwać, stało
się jasne, że nigdzie w pobliżu nie było kolejnej wstążeczki. Albus i Darcy
byli wściekli i zakomenderowali odwrót do domu.
Nagle Rose zatrzymała się jak wryta.
-
Słyszycie?
– zapytała, rozglądając się dookoła czujnie.
Pozostała dwójka wlepiła w nią oczy.
Dookoła panowała miła cisza, ale Rose wyraźnie coś słyszała. Nastawili uszu.
Gdzieś na granicy słyszalności, ciszej nawet niż szum liści w koronach drzew
nad nimi, dało się słyszeć ciche popiskiwanie.
Zanim Albus zdążył coś powiedzieć, Rose
puściła się biegiem w stronę, skąd dochodził dźwięk. Darcy i Al nie mieli
wyboru i pobiegli za nią.
-
To
jakieś zwierzątko! – zawołała Rose, nawet się nie oglądając.
-
Poczekaj!
– zawołał za nią Albus.- Nie tak szybko! Tu jest niebezpiecznie!
Jednak ona wcale go nie słuchała. Gnała
na pomoc, nie zważając teraz na pokrzywy, robaki i inne atrakcje, których bała
się wcześniej. Przeskoczyła kępę krzaków i zniknęła im nagle z oczu. Usłyszeli
tylko jak pisnęła rozpaczliwie. Albus wyhamował w samą porę, aby zatrzymać i
nie podzielić losu kuzynki. Tuż za zaroślami grunt gwałtownie opadał, tworząc
duży parów. Na jego dnie, gdy padało, zbierała się woda, przez co było tam
pełno błota.
Rose leżała na plecach, cała opryskana
na brązowo. Kolana miała pozdzierane a spódnicę porwaną. Na szczęście nie
beczała, chociaż wyglądała, jakby miała wielką ochotę.
-
Nic
sobie nie złamałaś? – zawołała Darcy, wychylając się i próbując ocenić, jak
najłatwiej byłoby zejść na dół.
-
Chyba
nie – wymamrotała Rose, siadając. – Patrzcie!
Wskazywała palcem na unoszący się w
powietrzu tuż nad ziemią dziwny obiekt. Poruszał się i bezustannie zmieniał
kształt. Wszyscy troje zmrużyli oczy, aby lepiej zobaczyć co to takiego było.
-
To
chyba jakiś rój – uznała Darcy. – Czy to pszczoły?
Albus zmarszczył brwi. Na dole Rose
wstała na nogi i sprawdzała jak bardzo się poobijała, gdy nagle pisk, który
słyszeli wcześniej powtórzył się, tyle, że teraz był o wiele głośniejszy.
Dochodził dokładnie spod dziwacznego roju.
-
Tam
jest kot! – zawołała Rose z przerażeniem. – Musimy go uratować!
-
Poczekaj
tam na nas – rozkazała Darcy, łapiąc Albusa za ramię. – Znajdziemy lepsze
zejście i ci pomożemy. Nie rób nic na razie!
Rose jednak nie była by sobą, gdyby
chociaż raz posłuchała dobrej rady przyjaciółki. Ruszyła bardzo ostrożnie po
błocie, uważając, aby się nie poślizgnąć. Żałosne zwierzęce piski były co raz
głośniejsze. A dziwna zmiennokształtna chmura zakotłowała się gwałtownie. Rose
była zdeterminowana uratować to tak strasznie cierpiące stworzonko. Nagle noga
utknęła jej w grząskim błocie. Dziewczyna szarpnęła się mocniej. Stopa wyrwała
się z grząskiej pułapki z głośnym cmoknięciem. Niestety ceną za wolność był jej
śliczny nowy but. Uwiązł on gdzieś głęboko i Rose brzydziła się po niego
sięgnąć. Stała chwilę nad znikającym w błocie śladem po swojej stopie i
zastanawiała się czy powinna zapłakać z żalu. Z rozmyślań wyrwał ją pisk. Rój,
który widziała z daleka, teraz był zupełnie blisko.
-
Rose!
– usłyszała za sobą głos Albusa. – Nie podchodź to…
-
O
nie… - wydusiła Rose, zatrzymując się i wytrzeszczając oczy z przerażenia. –
Chochliki….
Rój zawisł w powietrzu, wpatrując się w
dziewczynę tysiącem czarnych paciorkowatych, złych oczu. Na ucieczkę było za
późno. Rzuciły się na Rose, a ona wrzeszcząc i wymachując rękami jak opętana,
rzuciła się do ucieczki. Chochliki czepiały się jej ubrania, ciągnęły za włosy
i gryzły maleńkimi ząbkami w łydki.
Darcy już biegła jej na pomoc, ale bez
różdżki w ogóle nie wiedziała, co powinna zrobić. Na nieszczęście chochliki
zobaczył także ją i rzuciły się w jej stronę, diablo ucieszone.
-
Na
ziemię!- ryknął nagle Albus, a dziewczęta, niewiele myślą, padły w błoto.
Albus, wytężając całą swoją siłę, podniósł
długą gałąź zakończoną miotłą z suchych liści. Aż powietrze świsnęło, gdy machnął
nią nad głowami leżących dziewczyn, zmiatając chochliki niczym kurz. Stworzonka
z głośnym warkotem, przestraszone tak nagłym i niespodziewanym kontratakiem,
czmychnęły w głąb lasu.
-
Rose
jesteś cała? – zawołała przerażona Darcy, dopadając do przyjaciółki.
-
W
jednym kawałku, ale chyba mama powinna mnie obejrzeć – wydyszała Rose,
oglądając swoje poranione kolana i podrapane ręce.
Albus w tym czasie podszedł do miejsca,
gdzie chochliki wcześniej się roiły. W zagłębieniu w ziemi, między gęstymi
paprociami kuliło się coś wściekle rudego i pasiastego. Dziewczynki też się
zbliżyły, aby zobaczyć, jakie stworzenie uratowali. Gdy tylko Rose się
zorientowała co to jest, wydała z siebie okrzyk radości.
Amber i James dawno już zapomnieli, że
się bawili w podchody. Leżeli na zalanej słońcem łące i rozmawiali. James bawił
się włosami Amber a ona plotła mu wianek z rumianków i koniczyny.
-
Od
dawna chciałam grać w quidditch – paplała Amber, a James, zahipnotyzowany
upałem i zapachem rozgrzanej łąki, kiwał tylko głową. – Byłam kiedyś z tatą na
meczu Harpii i widziałam, jak one latały. Jade mi powiedziała, że one są bardzo
sławne i ludzie kochają na nie patrzeć. Nawet jedną pokazała mi w gazecie.
-
Mhm….
-
Nawet
pisali o takiej jednej wysokiej blondynce z Harpii. Pamiętasz?
-
Hmmm….
-
Wyszła
za jakiegoś bogatego czarodzieja i na ich ślubie było wielu reporterów. Miała
taką śliczną suknię z kwiatkami ze złota…
Amber zawiesiła głos i zamyśliła się,
zapatrując w błękitne niebo nad sobą. Przez jedną chwilę przypomniała sobie o
kuzynce i reszcie, która łaziła teraz po lesie i szukała ich, ale momentalnie
uznała, że nie powinna się tym przejmować.
-
Amethyst
mówiła, że się nie nadaję na gracza quidditcha, bo nie mam tego w sercu.
Uważam, że ona jest głupia i zazdrosna. Obie jesteśmy w drużynie i nawet raz
udało nam się ich pokonać. Kiedyś powiedziała, że możemy razem potrenować, ale przecież
nie będę się zadawać z tym… tym czymś.
-
To
ta siostra Emerald?
-
Tak.
Jest absolutnie okropna. Jade mówi, że nie powinnam się z nią zadawać.
-
Ja
też jej nie lubię.
-
To
dobrze – pochwaliła go, obdarzając ładnym uśmiechem.
Jamesowi najbardziej na świecie
zależało, aby ona była z niego zadowolona. Chciał, aby zawsze się do niego
uśmiechała i chwaliła. To było naprawdę dziwne uczucie i pierwszy raz tak się
czuł. Wiedział, że naprawdę się zakochał. Mama czasem z niego żartowała, że to
tylko pierwsza miłość, że jest jeszcze dzieckiem i wiele w jego życiu się
jeszcze zdarzy.
Ale jak mogłoby się coś potoczyć
inaczej, myślał James, patrząc na usta Amber. Mówiła bez przerwy, nie zważając,
że on jej nie słucha. Planował sobie już jak to będzie z nim i Amber. Pierwsza,
czy nie pierwsza miłość, James był pewny, że nic już w jego życiu w tej kwestii
się nie zmieni. Mama nie miała racji, w ogóle nie znała się na chłopcach, mimo,
że miała tylu braci.
James nie miał pojęcia, co czekało go w
przyszłości.
Ron wygodnie rozsiadł się na ganku,
zarzucając nogi na balustradę. Chciał zapalić, ale wiedział, że był uważnie
obserwowany przez żonę. Spojrzał tęsknie na paczkę, leżącą na stole, ale nie
ruszył w jej stronę. Harry usiadł obok niego i podał mu butelkę piwa. Ginny i
Hermiona żegnały się z Fleur i Billem, którzy razem z dzieciakami zbierali się
już do domu. Bill miał złe przeczucie, że Victorie, która została w domu z
powodu bólu głowy, jednak wcale nie czuła się źle, tylko chciała mieć wolną
chatę.
Nagle zrobiło się jakieś zamieszanie za
płotem od strony lasu. Wracały dzieci. Hermiona gdy zobaczyła córkę, krzyknęła
z przerażenia. Darcy i Albus wyglądali tylko trochę lepiej od niej. Wszyscy
troje byli oblepieni błotem i podrapani. Kolana Rose krwawiły, chociaż
dziewczynka wcale nie wyglądała, jakby to ją obchodziło. W ramionach dźwigała
coś włochatego i także oblepionego błotem.
Matki rzuciły się w stronę dzieci, aby
upewnić się, że nic poważnego im się nie stało. Nie było żadnych złamań, ani
ran, więc najpierw uznały, że należy je porządnie oczyścić, a potem zacząć
leczyć. Rose opierała się, nie chcąc wypuścić tego, co trzymała w objęciach. W
końcu zaintrygowany Ron wstał i podszedł do córki.
Aż jęknął, gdy zobaczył co takiego
starała się ochronić.
-
Zaatakowały
go chochliki – wyjaśniła, podnosząc na ojca oczy.
Rude, włochate kociątko miauknęło
głośno. Całe się trzęsło i wyglądało żałośnie, aczkolwiek Ron doskonale znał
takie spojrzenie. Koty, którzy szczerze nienawidził, umiały wyglądać słodko,
kiedy tylko chciały. Doskonale znał wszystkie kocie triki. Aż go ciarki
przeszły, gdy przypomniał sobie rudą kocią bestię Hermiony, z którą musiał
mieszkać.
-
Mogę
go zatrzymać? – zapytała Rose, błagalnie. – Nigdy nie miałam zwierzątka, a on
jest taki śliczny… Będę się nim opiekować i dbać o niego.
-
Możesz,
kochanie – wydusił z siebie w końcu Ron, krzywiąc się tak, jakby bolały go te
słowa.
Za plecami córki widział Hermionę,
uśmiechając się przepraszająco.
Na obrzeżach Edynburga znajdował się
stary, opuszczony dawno magazyn, oblepiony z każdej strony plakatami, że
miejsce to groziło zawaleniem. Mieszkańcy okolicznych domów, chociaż nie było
ich wielu, unikali go, doskonale wiedząc, że konstrukcja jest naprawdę stara i
przeżarta przez rdzę. Niektórzy mówili, że chyba magia musi trzymać to
waszystko razem i strzec przed zawaleniem.
Nie wiedzieli, że wcale się nie mylili.
Dochodziła północ. Światło księżyca
wpadało przez dziurawy dach i oświetlało halę. Na dawnym podwyższeniu, gdzie
kiedyś stały maszyny, teraz znajdowało się pojedyncze krzesło, zajmowane przez
kobietę w czerni.
Wysoki mężczyzna o brzydkiej, niezdrowo
wyglądającej cerze, klęknął, pochylając głowę.
-
Ani
śladu, Manteion
– powiedział, starając się nie patrzeć na siedzącą przed nim kobietę.
Lekki grymas przebiegł po jej twarzy,
ale od razu udało jej się uspokoić.
-
Szukajcie
dalej – rozkazała, wstając. – To jedyne miejsce, gdzie mogła ją ukryć. Nie
wierzę, że jest na tyle mądra, aby nas przechytrzyć.
Kobieta wstała i zaczęła przechadzać się
dookoła krzesło nerwowo. Czarny płaszcz, którym była otulona od stóp do głów,
ciągnął się za nią po ziemi. Mężczyzna wyraźnie miał dość klęczenia. Kolana
zaczęły mu drżeć, ale nie ryzykował wstawania.
-
Musieliśmy
coś przegapić – powiedziała w końcu, zatrzymując się gwałtownie. Zadarła głowę
i spojrzała na widoczny przez dziurę w dachu księżyc. Głęboki kaptur zsunął się
jej z głowy. Na ramiona i plecy wyślizgnęły się luźno spięte loki koloru
księżycowego światła. Kobieta była młoda, więc nie mogły być to siwe włosy.
-
Jeżeli
pozwolisz – odezwał się klęczący mężczyzna, zbolałym głosem. – Udam się na
dalsze poszukiwania.
Ocknęła się, jakby przypominając sobie,
że on nadal jest z nią w pomieszczeniu. Skinęła głową, patrząc nadal na
księżyc.