Nagromadziło mi się pomysłów na rozdziały podczas tej sesji. Jutro sesję kończę i wracam do domu. W prawdzie będę się uczyć na poprawkę, ale to nie znaczy, że pisać tu przestanę. Obiecuję unormować mój styl pisania tu. Bardziej zabiorę się za główne opowiadanie i będę się starała pisać jeden rozdział raz na tydzień albo dwa tygodnie.
Dziś więcej o Harrym, bo mam ostatnio na niego fazę. Nie lubiłam go zbytnio, więc zrobiłam go w wersji Astal. Bardzo mi się natomiast podoba mój pomysł na Lily. Czy komuś też?
A no i poznajcie szlachetny i starożytny ród Darcy. Starałam się wyjaśnić to ustami Amber jak mogłam najjaśniej. Myślę, że nie trzeba rozrysowywać drzewka, co?
Trzymajcie za mnie kciuki na jutrzejszym egzaminie.
Wasza,
Astal
Astal
Praca w sklepie Magicznych
Dowcipów Weasleyów była czasami bardzo męcząca, dlatego gdy Ron wracał do domu,
jedyne o czym marzył, to kolacja, papieros i Hermiona. Niestety dziś był dzień,
w którym on i jego żona zgodzili się wziąć małą Potterównę na wieczór. Ona i
Hugo robili taki rejwach w domu, że nie mógł spokojnie myśleć. Gdy tylko dotarł
na Grimmauld Place, powlókł się od razu do kuchni. Hermiona siedziała za stołem
i pisała coś na kawałku pergaminu. Ron pochylił się i oparł czoło o jej ramię.
- Zły dzień? –
zapytała zsuwając okulary niżej na nos.
- Mmmm –
zamruczał Ron, a ona sięgnęła i poczochrała mu włosy.
- Pamiętasz,
że dziś piątek, prawda?
- Mmmm…
- W takim
razie idź na górę i zapanuj nad tymi dwoma rudymi diabłami. Całe popołudnie
doprowadzali mnie do szału.
- Nie chcę tam
iść – wymamrotał Ron we włosy żony. – Pokaż mi, że mnie kochasz i pozwól mi iść
spać.
- Idź do
salonu na górze i zobacz, co oni robią – rozkazała Hermiona. – Jest niezwykle
cicho i boję się, że znowu coś podpalili.
- Nienawidzę
dzieci Harry’ego. Co on ma w genach? Płodzi nienormalne dzieci.
- Przypominam,
że płodzi je z twoją siostrą. Najwyraźniej mieszanka waszych genów jest
wybuchowa. Ronaldzie, idź na górę.
Ron wgramolił się na górę i
skierował się salonu, który używali za bawialnię. Dzieciaków nigdy nie było
widać, więc wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i rzuciwszy się na fotel
zapalił. Już chciał zamknąć oczy i zacząć powolny proces uspokajania się, gdy
coś zaszeleściło za zasłonami. Przynajmniej wiedział gdzie są dzieci.
- Tata mówi,
że od papierosów się umiera – odezwała się Lily, która niewiadomo, kiedy
pojawiła się przy Ronie. Zamknął oczy na sekundę, a gdy otworzył ona już przy
nim stała. To dziecko skradało się jak kot.
- A wyglądam,
jakbym umierał?
- Trochę…
- Mogę cię
zapewnić, że nie zamierzam w najbliższej przyszłości umrzeć, więc idź się
bawić.
- Skąd masz takie
blizny na rękach, wujku? – zapytała szybko dziewczynka, wskazując na jego
przedramiona.
Ron zaklął w myślach.
Nieopatrznie podwinął rękawy koszuli. Obok Lily pojawił się Hugo. On nigdy nie
interesował się bliznami ojca, ale teraz przyglądał się ciekawie.
- Nie macie
jakiejś szafy do podpalenia? – zapytał z nadzieją Ron.
- Mama
powiedziała, że ty i tata cały jesteście w bliznach po wojnie.
- Tobie to
powiedziała?
- Nie –
przyznała Lily, trochę się jakby mieszając. – Podsłuchałam, jak to mówiła
cioci.
- Zdecydowanie
za dużo podsłuchujesz, Lily. Musisz uważać, bo nie znajdziesz męża. Żaden facet
nie chce takich ciekawskich kobiet.
- Ciocia jest
ciekawska – zauważyła Lily rezolutnie, a Ron ze śmiechu o mało nie zakrztusił
się dymem z papierosa. – No przecież jest, a ty się z nią ożeniłeś.
- Ale ty
możesz mieć pecha. Drugiego takiego, jak ja może już nie być.
- Ale skąd
masz te blizny, tato? – nie odpuszczał Hugo, patrząc na ojca zza okularów. Ron
spojrzał na swojego jedynego syna i poczuł się, tak jakby patrzył we własne
oczy w lustrze. Hugo był taki niesamowicie podobny do niego, że niektórzy
mówili, że jest jego malutką kopią.
- Z wojny –
odpowiedział Ron zrezygnowanym tonem. Jakoś nie umiał wymigiwać się, gdy pytał
go o coś jego własny syn. – Kiedy byłem młodszy walczyłem na wojnie z wujkiem
Harry’m.
- Byliście
tymi dobrymi, prawda? – dociekał Hugo.
Ron spojrzał na syna i uśmiechnął
się. O ile Rose odziedziczyła po nim zdolność do siania katastrofy przy każdym
kroku, to Hugo był podobny do Hermiony, jeżeli chodzi o charakter. Nie mówił za
dużo, ale za to doskonale obserwował ludzi, a gdy już się odezwał zazwyczaj
mówił z sensem i nad wiek poważnie. Tylko przy Lily zachowywał się jak mały
diabeł.
- Byliśmy tymi
dobrymi i wygraliśmy – uspokoił dzieci Ron i zaciągnął się papierosem. Zerknął
na zegarek, ale niestety do ósmej było jeszcze daleko. – Idźcie się bawić, bo
za dwie godziny przychodzi Harry, żeby cię zabrać, Lily.
- Oni czasami
chcą być sami, wiesz wujku? – powiedziała nagle Lily, a Ron zachichotał. –
Mówią, że mieli mało czasu żeby być sami, więc cieszą się, że mają was. Co to
znaczy, wujku?
- To znaczy,
że każdy ma prawo do pobycia trochę sam na sam – powiedziała Hermiona, wchodząc
do pokoju. – Idźcie się bawić, bo ja muszę porozmawiać z mężem.
Dzieciaki pognały na korytarz, a
potem na górę, a Hermiona zasiadła w fotelu obok tego, na którym siedział Ron.
- To jak Ginny
i moja matka w jednym – westchnął Ron, patrząc za siostrzenicą i kręcąc głową z
niedowierzaniem.
Harry pojawił się pięć minut po
ósmej. Wyglądał na za bardzo zadowolonego, jak na gust Rona. Lily z piskiem
radości przywitała ojca.
- Tato, wujek
powiedział, że nie znajdę męża – poinformowała Lily, promieniejąc.
- Lily idź
pozbieraj swoje rzeczy – nakazała Hermiona, więc mała pognała na górę a razem z
nią Hugo. – Ron jak możesz jej mówić takie rzeczy?
- Spokojnie
moje dzieci same dają sobie radę z tym – powiedział Harry, a w jego tonie było
słychać dumę.
- Och wiem!
Rose napisała mi o Jimbo!- zawołała podekscytowana Hermiona. – To takie
słodkie, że znalazł sobie dziewczynę!
- To
niesamowite, nie? – Ron uśmiechnął się złośliwie do Harry’ego.- Jego ojcu zajęło czternaście lat odkrycie, że
dziewczyny to inna płeć.
- To o wiele
wcześniej niż tobie – odgryzł się Harry, a Hermiona parsknęła śmiechem. Lily wpadła do przedpokoju niosąc swoją
torbę. – Gotowa? To idziemy. Mama zrobiła pizze i jak się nie pośpieszymy, to
sama zje całą.
- Możemy się
teleportować? – zapytała z nadzieją Lily, ale Harry potrząsnął przecząco głową.
- Jesteś za
mała na to. Nie wolno mi się teleportować łącznie z tobą, zanim nie skończysz
jedenaście lat.
- To już za
rok.
- Cały rok.
Chodź cwaniaro, użyjemy kominka i zaraz będziemy w domu.
W sobotę rano Harry i Ginny jedli
śniadanie, a Lily siedziała w salonie i czytała książkę. W nocy spadł śnieg, więc
po śniadaniu planowali wyjść do ogrodu i lepić bałwana. Lily zanim Harry zdążył
zrobić sobie kawę, naszykowała już swoje śniegowce przy drzwiach wejściowych.
- Lil weź
gazetę! – zawołał Harry, gdy usłyszał skrzeczenie sowy za oknem. Chwilę potem
dziewczynka przyczłapała niosąc gazetę pod pachą.
- Coś
ciekawego? – zapytała, gdy rozłożył gazetę i zaczął czytać.
- Nic w sumie…
- nagle Harry zawiesił głos i zamarł w miejscu. Lily i Ginny spojrzały na niego
wyczekująco, ale on tylko mrużył oczy i szybko czytał. Nagle wstał, nadal
wpatrując się w gazetę. – Chyba będę musiał iść do pracy wcześniej.
- Ale Harry… -
zaczęła Ginny, ale nie udało jej się dokończyć, bo nagle ktoś zapukał do ich
tylnych drzwi.
W chwili, gdy Ginny owijała się
szlafrokiem, aby móc otworzyć drzwi, Harry już był na górze i ubierał się
pośpiesznie. Lily klęknęła na krześle i sięgnęła po gazetę.
„Seria niewyjaśnionych ataków na
pracowników Ministerstwa Magii. Czy obywatele powinni się obawiać o swoje
życie?” – głosił tytuł na pierwszej stronie. Lily zmarszczyła nos i zaczęła
czytać artykuł. W tym momencie Ginny otworzyła drzwi. Na progu stał młody
czarodziej, bardzo blady i zdyszany.
- Ja… ja do
szefa – wydusił z siebie.
- Brad! –
zawołał Harry, który właśnie zbiegł na dół ubrany w jeansy i bluzę. Z tylnej
kieszeni spodni wystawała mu różdżka. – Co się stało? Czemu nikt mnie nie
zawiadomił?
- Dopiero to
odkryliśmy, sir. Nie wiem, jak dowiedział się ten piekielny Prorok. Musi iść
pan ze mną. W głównej jest chaos, bo wszyscy, którzy czują się ważni w ministerstwie
żądają ochrony. Kazali mi po pana lecieć…
- Idziemy –
oświadczył Harry, zwracając się do żony. Ginny skinęła głową, w tym samym
czasie, zabierając gazetę sprzed nosa córki. – Jakby coś się działo dam znać.
Harry i Brad skorzystali z
kominka i po chwili byli już w budynku ministerstwa. Harry nawet nie miał czasu
zgarnąć z domu swoich szat, aby się teraz w nie przebrać. Był wściekły, że
został zawiadomiony tak późno. W chwili, gdy wpadł do Kwatery Głównej Aurorów,
cały rwetes, który wypełniał pomieszczenie nagle ucichł. Wszyscy odwrócili się
w stronę Harry’ego.
- Vasiliki! –
zawołał Harry. Wcale niepotrzebnie, bo dziewczyna od razu znalazła się przy
jego łokciu.
- Jestem, sir.
- Melduj.
- Pięć ataków
na różnych pracowników ministerstwa – mówiła podążając w pośpiechu za Harrym i
Bradem, którzy szli bardzo szybko w stronę biura Harry’ego. Zadziwiające było
to, jak ona mogła utrzymywać ich tempo, skoro była od nich o połowę niższa.
- Jakiś udany?
- Nie, sir.
- Dlaczego
dostaliśmy to my, a nie uderzeniowi?
- Czarna
magia, sir – wtrącił się Brad, wykorzystując moment, w którym Vasiliki
przeglądała w pośpiechu notatki, które ściskała w objęciach niczym skarb. Dziewczyna
spojrzała na niego z nienawiścią. Nienawidziła, gdy ktoś wpadał jej w słowo,
szczególnie, gdy mówiła do szefa.
- Vasiliki
dawaj mi wszystkie swoje raporty, a ty, Brad, weź sobie do pomocy jakiegoś z
młodszych i przegoń mi tych ważniaków, którzy chcą ochrony. Jak się ktoś będzie
stawiał, to powiedzcie, że w razie zagrożenia roześlę informację, a na razie
mają mi się wynosić sprzed nosa.
- Tak jest,
sir – powiedzieli równocześnie asystenci.
- A jeszcze
jedno, Vas – zawołał Harry, zanim zamknął za sobą drzwi gabinetu.- Napisz do…
- Pani
Weasley? – zapytała dziewczyna z uśmiechem, jakby czytając w myślach przełożonego.
– Zaraz napiszę, czy ma czas wpaść do pana.
- A mogłabyś…
- Kawa jest na
pana biurku, sir.
Półgodziny później Harry był już
na zebraniu kryzysowym u Kingsleya w gabinecie. Minister Magii zwołał do siebie
wszystkich szefów departamentów. Harry siedział obok Percego i przeglądał
raporty. Ofiarami byli trzej pracownicy departamentu kontroli nad magicznymi
stworzeniami, jeden z departamentu transportu a dwóch kolejnych z
międzynarodowej współpracy.
- To wszystko
nie ma sensu – warknął do siebie Harry, a Percy drgnął i spojrzał z niego z
zawodem, tak jakby liczył, że szwagier wyskoczy nagle z jakimś rozwiązaniem.
- Wszystkie
ataki były podobne, ale nikogo po takim stylu nie możemy zidentyfikować –
mówiła Hermiona, siedząca na skraju biurka Kingsleya i pochylająca się, tak jak
minister, nad mapą gdzie zaznaczone były miejsca ataków. – Jedyne co łączy
ofiary to, to, że żyły samotnie, w domach w niezbyt zamieszkałej okolicy. Wsie,
albo przedmieścia.
- Żadnych
sąsiadów, więc żadnych świadków? – zapytał Amos Diggory.
- Sąsiadka
Alice Moore nic nie słyszała – westchnęła Hermiona. – Mam jej zeznanie. To ona
znalazła Alice i wezwała nas. Harry, jaki jest stan ofiar ataku?
- Dwie
nieprzytomne, jedna ranna dość poważnie, a dwie kolejne są na obserwacji, ale
nie mają większych obrażeń.
- Czy ktoś z
nimi już rozmawiał?
- Moi ludzie
nie zostali jeszcze do nich wpuszczeni. Uzdrowiciele utrudniają mi śledztwo.
- Co z
raportami z miejsca ataków? – zapytał Kingsley, a Harry zaczął grzebać w
notatkach, które wcisnęła mu Vasiliki, zanim udał się do biura ministra.
- Mmm…. Mam na
razie tylko dwa – przyznał Harry, starając się szybko czytać pismo swojej
asystentki. – Ślady walki… ofiary się broniły… po zniszczeniach, można ocenić,
mniej więcej, jakich zaklęć używano. W obu raportach jest coś o wysokim
poziomie czarnej magii wyczuwalnych na czujnikach.
- Świetnie… -
zdenerwował się Percy. – Jeszcze tego brakowało, żeby jakieś świństwo wróciło.
Drzwi gabinetu otworzyły się i
Brad wszedł niepewnie do środka.
- Kolejny
raport, sir – wyjaśnił, podając Harry’emu rolkę pergaminu, zapisanego równym i
pochyłym pismem Vasiliki. – Główny uzdrowiciel z Munga przysłał sowę, że zgadza
się na przesłuchanie ofiar ataków najwcześniej jutro rano, kiedy będą mieli
pewność, że wszystko z nimi w porządku i, że… em…
- No? –
ponaglił go Harry. W międzyczasie przez drzwi wleciało siedem papierowych
samolocików. Sześć z nich wylądowało na biurku Kingsleya, a siódmy zaplątał się
we włosy Hermionie.
- Kazał też
przekazać, że… Vas mówiła, żebym jednak panu tego nie powtarzał… - Brad
ponownie się zawahał, ale Harry ponaglił go wzrokiem.- Kazał przekazać, że nie
ważne ile razy będzie pan wysyłał do niego aurorów, on nie ma zamiaru narażać
zdrowia chorych i ma pan sobie wsadzić upoważnienia w tyłek…
Kilka osób parsknęło z rozbawieniem,
a Harry westchnął i machnął na Brada.
- I co mówi
kolejny raport? – zapytał Kingsley, gdy już Harry rozwinął rolkę pergaminu.
- Nic nowego… -
zawiesił głos i zamarł. Na pergaminie Vasiliki napisała słowo „ptasie pióra” i
podkreśliła je dwukrotnie.
- Pióra? –
zapytał Kingsley, zaglądający Harry’emu przez ramię. – Amosie wyślij swoich
ludzi pod ten adres, żeby zbadali, od jakiego zwierzęcia pochodzą te pióra.
Amos Diggory skinął głową,
przyjął od Kingsleya pergamin z adresem, po czym wyszedł z gabinetu ministra.
- To wszystko
jest po prostu nie logiczne – zdenerwowała się Amanda Parks, szefowa
departamentu transportu. – Nie dość, że Prorok od rana wiesza na nas psy, to
jeszcze mój najlepszy pracownik leży nieprzytomny w szpitalu.
Wszyscy zaczęli wstawać i
rozchodzić się. Hermiona jeszcze zwlekała, czytając raporty od Harry’ego, jakby
mając nadzieję, że coś nowego się w nich pojawi.
- Percy –
odezwał się nagle Harry, bo do głowy wpadł mu pewien pomysł. – Masz możliwość
skontaktowania się z innymi ministerstwami i dowiedzenia się czy u nich nie
zdarzyło się coś podobnego?
- Myślisz, że
to mogło przyjść z zagranicy? – zapytał Percy sceptycznie.
- Warto
spróbować – zgodził się Kingsley.
Była już szesnasta a Harry na nic
nie wpadł. Siedział za swoim biurkiem i wpatrywał się w pióro, które przyniósł
mu Brad.
- Wygląda na
orle – odezwała się Hermiona, patrząc na to samo, co on.
- A znasz
jakiegoś seryjnego zabójcę, który jest orłem?
- W tym
świecie wszystko jest możliwe, Harry.
Do gabinetu weszła Vasiliki,
trzymając tacę z dwoma filiżankami herbaty i cukiernicą. Postawiła ją na biurku
i już miała się wycofać, gdy zobaczyła pióro, które Harry trzymał i zamarła.
- To
znaleziono na miejscu ataku? – zapytała bardzo niepewnie. Harry potwierdził
skinieniem głowy. – Sir, to nie są przypadkiem pióra harpii?
- Czego?
- Harry,
harpii – westchnęła Hermiona. – Takich mitycznych stworzeń. – Zwróciła się do
Vasiliki. – Weź to i wyślij kogoś do departamentu kontroli nad magicznymi
stworzeniami. Niech ocenią.
Dziewczyna skinęła głową, po czym
złapała pióro i ruszyła do drzwi.
- Skąd harpie
w środkowej Anglii? – zapytał ze złością Harry. Nie lubił, gdy wychodziło na
jaw, że czegoś nie wie. Na pewno gdzieś słyszał tą nazwę, ale nie mógł sobie
przypomnieć, jak to stworzenie wygląda.
- Wydaje mi
się, że tego właśnie będziemy musieli się dowiedzieć. Kolejna zagadka, Harry.
Jesteśmy dobrzy w zagadkach, nie?
Spojrzał na nią tak ponuro, że
porzuciła dziarski ton.
Godzinę potem do gabinetu wpadła
Vasiliki. Była zdyszana i niosła przyciśnięty do piersi rulonik pergaminu. Harry
i obecny w gabinecie Brad, spojrzeli na nią wyczekująco.
- Sir! –
zawołała z niezwykłym dla siebie entuzjazmem. – Miałam racje! Ci z kontroli nad
magicznymi stworzeniami potwierdzili. To nie są pióra ptaka! To były harpie!
Hogwart był zawalony śniegiem.
Aby dostać się do szklani Chris musiał brodzić w śniegu po kolana. Oczywiście
jego kolana były wyżej niż te, które posiadał Carl, więc szło mu się całkiem
nieźle, chociaż i tak było to marne pocieszenie, bo i tak miał mokre nogawki
spodni. James wlókł się za nimi z tyłu, ale gdy tylko zobaczył, że klasa Amber
wychodzi ze szklarni, popruł naprzód niczym pług śnieżny.
I tym razem Amber miała owinięty
złoty warkocz w ogół głowy. Jim patrzył na nią i wprost nie mógł od niej
oderwać oczu. Na jej włosach i rzęsach osiadały płatki śniegu, a jej blade
policzki zaróżowione były od mrozu. Odkąd się zapoznali, spędzali ze sobą każdą
możliwą wolną chwilę. Potrafili godzinami rozmawiać o quidditchu. Amber marzyła
o tym, aby poznać drużynę Harpii z Hollyhead i zazdrościła Jamesowi, że jego
mama grała w tym zespole.
Chris lubił Amber. Cóż było w
niej, żeby nie lubić? Była ładna, mówiła zawsze ciekawe rzeczy i wiele się
śmiała. Znała wiele osób w szkole, bo bez przerwy się z kimś witała. W myślach
Chris nazywał ją przyjaciółką wszystkich.
- Cześć Thoper
– powitała go dziewczyna, na chwilę tylko przenosząc swoje wielkie oczy z
Jamesa na Chrisa.
- Cześć – odezwał
się, zastanawiając się, kiedy pozwolił jej mówić na siebie w ten sposób.
- I co? Macie
już jakiś kolejny dowcip w planie? – zapyta beztrosko, a oni zaczęli syczeć,
aby ją uciszyć. - Oj przestańcie – zachichotała. – Przecież nikt nie wie, o co
chodzi. Posłuchajcie, jak następny raz będziecie iść na jakąś akcję, to…
- Ej Amber! –
zawołał jakiś chłopak z jej klasy.- Nie gadaj z gówniarzami, tylko chodź, bo
zaraz mamy zajęcia.
- Kto to? –
zaciekawi się James, zerkając złowrogo na wysokiego chłopaka, który wołał.
- Już idę! –
zawołała ze śmiechem, a potem odwróciła się do Jamesa. – To tylko mój
przyjaciel, Robin. On tylko tak groźnie się zachowuje. Nie przejmuj się nim.
Pognała do swoich znajomych, a
Jim i Chris weszli do szklarni.
- Jesteś
wściekły, bo twoja dziewczyna ma przyjaciela? – zapytał dyskretnie Carl, który
całą scenę obserwował z daleka.
- Wcale nie –
burknął Jim, sięgając do torby po swoje rękawice ochronne. – Z resztą to nie
jest tak, że ona jest moją dziewczyną. O niczym takim na razie nie
rozmawialiśmy.
James był zadowolony, że
dzisiejsza lekcja zielarstwa wymagała założenia osłon na uszy, bo nie musiał
już słuchać Carla. Czy to, że Amber nazwała tego chłopaka swoim przyjacielem go
wkurzyło? Nie, nie wkurzyło, tylko ukłuło. Pocieszał się tylko faktem, że to on
jest jej najważniejszym przyjacielem. W końcu to z nim spędziła całą wczorajszą
niedzielę, na grze w szachy. Dziś wieczorem też mieli zamiar się spotkać.
Tamten osiłek zapewne się złościł, bo wiedział, że nigdy nie może być tak ważny
dla Amber, jak James. Zatopiony w swoich myślach nawet nie zauważył, że coś się
dookoła niego dzieje i gdy zobaczył przed sobą profesora Longbottoma,
trzymającego mandragorę, aż wrzasnął. Na szczęście nikt nie usłyszał go.
Scorpius Malfoy szedł powoli w
stronę lochów, rozmyślając jak bardzo nienawidzi odrabiania swojego szlabanu w
bibliotece. Gdy przemykał między półkami, roznosząc książki na ich miejsca,
ludzie patrzyli na niego wrogo. No cóż, już zdążył się do tego przyzwyczaić.
Był już wieczór i na szczęście nie było za dużo ludzi na korytarzu. Myślał
tylko o tym, aby dostać się jak najszybciej do swojego dormitorium i odpocząć.
Bolały go przedramiona od dźwigania książek. Ciekawe czy Russel już śpi,
pomyślał Scorpius, zbiegając lekko ze schodów w dół, do Sali Wejściowej.
Moglibyśmy pogadać chwilę. W sumie miło jest z kimś porozmawiać. Szczególnie,
że to jedyna osoba, która odnosi się do mnie w miarę przyjaźnie.
Było już prawie po kolacji, więc
w Wielkiej Sali zostało kilka osób. Scorpius nie był głodny, ale zastanowił
się, czy może jednak powinien coś zjeść. Zanim zdążył podjąć decyzję, coś
małego, długiego i ciemnego przemknęło mu pod stopami.
- Blueberry! –
rozległ się krzyk nad jego głową, a potem ktoś wpadł w niego z wielką siłą i
ściął z nóg. Potoczyli się po ostatnich kilku stopniach i gruchnęli w woźnego,
który właśnie wychodził z lochów, niosąc stos starych kociołków.
- Uwaga! –
ryknął profesor Adryk, dotychczas nadzorujący spokojnie proces usuwania
wadliwego sprzętu z jego pracowni. Jednak nic nie mógł zrobić, aby zapobiec
lawinie kociołków, która przysypała dwójkę uczniów, którzy właśnie stoczyli się
ze schodów.
- O rety… -
usłyszał Scorpius gdzieś pod sobą, gdy już łomot, który zrobiły kociołki ustał.
Damski głos, jakby znajomy… Rose Weasley? Znowu ona?!
- Malfoy!
Weasley! Co wy wyprawiacie?! – huknął im nad głowami profesor Adryk.
- Potknęłam
się – powiedziała Rose, głosem nabrzmiałym płaczem. Scorpius zdążył już usiąść,
ale ona sama nadal leżała na podłodze. Na czole miała wielkiego guza.
- Wstawać
oboje! Dlaczego, na Merlina, biegłaś dziewczyno po korytarzu? Widzisz, jakie to
niebezpieczne?
- Fretka
mojego kuzyna – powiedziała cicho Rose. – Uciekła mi.
Adryk westchnął ze złością. Rose
i Scorpius zaczęli się gramolić z kolan, ale zamarli, orientując się, że oboje
mają dłonie w kałuży jakiegoś eliksiru, który rozlał się na podłodze.
- Ojej –
pisnęła dziewczyna i rzuciła się w tył, chcąc jak najszybciej zabrać dłoń.
Scorpius zaklął. Palce ich dłoni
połączyły się. Jednak nie było to jakieś ścisłe połączenie. Wyglądało to tak,
jakby ich palce były połączone grubymi, cielistymi nitkami spaghetti. Im dalej
się od siebie odsuwali, tym dłuższe się one robiły.
- To jest
naprawdę obrzydliwe – ocenił Scorpius. Spojrzał wyczekująco na nauczyciela.
- Do skrzydła
szpitalnego – zakomenderował profesor, pomagając wstać obojgu.
- Moja ręka…
moja ręka… - chlipała Rose.
- Daj –
powiedział do niej Scorpius. – Złap mnie za rękę. Musimy być blisko, bo inaczej
będzie to trzeba ciągnąć po ziemi.
Dziewczyna wykonała polecenie
machinalnie, bo była zbyt głęboko w szoku, aby zastanawiać się nad faktem, że
bardzo nie lubi Malfoya.
Amber naprawdę się starała
rozproszyć Jamesa i zyskać dzięki temu przewagę w szachach, ale on już znał jej
sztuczki. W ostatnim przypływie kreatywności rozpuściła włosy i pozwoliła im
spływać z ramienia.
- Jesteś
beznadziejna w szachy – zachichotał Jim, nie zauważając jej prób podstępu.
- Ojej –
westchnęła, gdy zbił jej wierzę. – Nie lubię szachów.
- No a co
lubisz?
- Gry
planszowe są głupie. Moja siostra zawsze była ode mnie lepsza, więc mało
grałyśmy– zaczęła się tłumaczyć, wydymając usta zalotnie. Pochyliła się nad
planszą, tak nisko, że dotykała czubkiem nosa swojej królowej. Jim uśmiechnął
się mimowolnie.
- O masz
siostrę? Też jest czarownicą?
- Oczywiście,
że jest. Ma na imię Jade i…
- Jade? Ta
wysoka, ruda?
Amber pokiwała głową
entuzjastycznie.
- Jest
świetna, prawda? – zapytała z dumą w głosie. – Jesteśmy z niej tacy dumni, że
jest prefektem i jest taka ładna…
- Noo… -
zgodził się James, chociaż niechętnie. – Ty jesteś ładniejsza.
Na te słowa dziewczyna
rozpromieniła się, ale chwilę później opanowała swoją radość i spojrzała w bok.
Bardzo często tak robiła, gdy Jamesowi zdarzyło się powiedzieć jej komplement. Komplementowanie
jej przychodziło mu łatwo, gdyż Amber naprawdę była ładna. Miała mały, zadarty
nos, który często marszczyła, gdy się śmiała. Nie miała natomiast na swoim
obliczu ani jednego piega, a to dla Jamesa było poniekąd uroczą odmianą, gdyż
osiemdziesiąt procent jego rodziny była piegowata. Oczy Amber były okrągłe,
duże jak dwa sykle. Miały kolor nieokreślony i to właśnie najbardziej
intrygowało Jamesa, gdy w nie patrzył. Gdy Amber patrzyła na wprost miały kolor
bladej zieleni, ale gdy tylko zerkała skosem, zmieniały barwę na złotobrązową.
- Wcale nie –
bąknęła, udając, że jej uwagę pochłania sypiący za oknem śnieg.
- Skoro Jade
jest twoją siostrą, a Darcy mówiła, że to jej kuzynka…
- Sapphire
Darcy to też moja kuzynka – wyjaśniła Amber, bez entuzjazmu. – Jej tata to brat
mojej mamy. Mam też inne kuzynki, tu w szkole. Emerald, Amethyst, Diamond…
- Wasze imiona…
- Kamienie szlachetne,
czaisz?
- Ok. rozumiem.
Dziwne imiona.
- Nie dziwne,
James! – zawołała, udając oburzenie. – Mamy ładne imiona, chociaż muszę
przyznać, że naszych rodziców trochę pogięło.
- Umówili się?
- Masz rację.
Moja babcia, miała czworo dzieci, w tym trzy córki: Topaz, Beryl i Pearl. No i
jednego syna, Heliodora. Wszyscy podłapali ten pomysł no i mamy resztę kamieni
szlachetnych.
- Dużo imion –
skrzywił się James, a Amber zachichotała. Sięgnęła do swojej torby i wyciągnęła
kawałek pergaminu i pióro.
- Patrz –
zaczęła szybko wypisywać imiona i łączyć je liniami. – Moja babcia miala trzy
córki i syna – Topaz, Beryl, Pearl i Heliodora.
Narysowała linie odchodzące od
poszczególnych imion. James marszcząc czoło przyglądał się uważnie jak stawia
małe, okrągłe literki na pergaminie.
- Heliodor
Darcy ma córkę i syna – Sapphire i Jaspera. Ciotka Beryl Lennox ma dwie córki –
Emerald i Amethyst. Ciotka Topaz Caroll ma jedną córkę – Diamond. A moja mama,
czyli Pearl Green ma mnie i Jade. Proste?
- Kompletnie nie,
ale zachowam sobie ten kawałek papieru, jako ściągę w razie, jakbym miał poznać
twoją rodzinę.
Amber zaśmiała się głośno i
spojrzała na niego skosem. I tym razem jej oczy wydały się złotobrązowe, niczym
bursztyny.