Wesołych Świąt moi kochani!
Bonus miał być dziś, ale nie mam pojęcia co mogłabym jeszcze tam dodać. Ktoś ma pomysł? Przyda mi się pomoc w kierowaniu tą historią.
Przypominam o konkursie!
A co do notki, to wiem, że nie te święta, ale mam nadzieję, że osłodzę Wam już i tak słodkie świąteczne leniuchowanie.
Pozdrawiam,
Astal
Victorie
trzęsła się z zimna, ale nie miała zamiaru wracać do ciepłego dormitorium. Na luksus
ciepłego łóżka i puchatej pościeli nie mogła sobie pozwolić teraz, kiedy miała
do wypełnienia obowiązki prefekta naczelnego. Gnała przez korytarze,
rozglądając się dookoła uważnie. Była pewna, że jej bracia i pozostała dwójka
dziś wyruszyli na jakąś akcję. Zabroniła Carlowi iść ze sobą, bo wiedziała, że
gdyby jego któryś z nauczycieli lub woźny zastał na korytarzu w środku nocy, to
pewnie miałby kłopoty. Nagle usłyszała
głosy dochodzące zza rogu. Podkradła się na palcach i zaczęła nasłuchiwać.
-
Jak my
wszyscy… jak my wszyscy, bracie – usłyszała głos jednego z bliźniaków.
Victorie
zatarła ręce i sięgnęła do kieszeni szlafroka. Tu napotkała niespodziankę, bo
jej ręka nie natrafiła na różdżkę. Była tak podekscytowana tym, że planuje
nakryć swoich braci na czymś niecnym, że wybiegła z sypialni bez różdżki. No cóż musiała grać na zwłokę. Słysząc odgłos
zbliżających się kroków, wyskoczyła zza rogu i zagrodziła idącym drogę.
-
Ha! Mam was
– zawołała, podpierając się pod boki. – Wiem, co knujecie i…
Zamarła w
pół zdania. Przed nią stała tylko jedna osoba. W bardzo słabym świetle latarenki,
którą ta osoba trzymała w dłoni widać było, że jest ubrana w długi, trochę
wymięty płaszcz oraz pluszowe kapcie. To nie był żaden z chłopców, których
ścigała, to był po prostu woźny!
Victorie
wydala z siebie tak przerażający i wysoki wrzask, że woźny przez chwilę
wystraszył się i cofnął o krok, nie zdążywszy oświetlić stojącej przed nim
dziewczyny. Korzystając z tej okazji Victorie odwróciła się na pięcie i
czmychnęła przed siebie. Biegła na oślep, co chwila się potykając. Kompletnie
zapomniała o tym, że jest prefektem. Tak się przestraszyła, że jedyne co
przyszło jej do głowy to „wiać”.
Gdy tak
uciekała, jakieś drzwi, które właśnie mijała, otworzyły się i czyjaś ręka
złapała ją za ramię, a potem wciągnęła do środka. Victorie straciła równowagę i
klapnęła na podłodze. Nad nią stały cztery postacie.
-
Vic czyś ty
zwariowała?!- odezwała się jedna z postaci głosem jej brata( bliźniacy mieli
takie same głosy, ale ten ton należał do Dominique). – Dlaczego biegasz po
szkole i drzesz się?
-
Ja… ja
zwariowałam?! – wysapała dziewczyna, podrywając się na równe nogi. – To wy się
włóczycie!
Złapała
jednego z bliźniaków za przód piżamy i przyciągnęła do siebie, cały czas nim
potrząsając.
-
Łamiecie
regulamin szkoły! Planujecie jakiś dowcip! Ja jestem prefektem…
-
Ładny mi
prefekt, który drze się na widok woźnego, zadziera kieckę i ucieka – odezwał
się James, nawet nie starając się ukryć rozbawienia w głosie.
-
Wystraszyłam
się po prostu!
-
Ta…
Victorie
puściła brata, a za to złapała Jamesa. Ścisnęła go mocno i schyliła się, aby
ich twarze były na tej samej wysokości.
-
Zacznę cię
teraz bić i naprawdę nie jestem pewna, kiedy skończę…
-
Vic zostaw
go – westchnął Louis, odciągając siostrę od kuzyna. – Przecież ty nie lubisz
ciemności. Po kiego diabła tyś tu przylazła?
-
Widziałam
jak coś knujecie! Wiedziałam, że będziecie dziś coś robić!
-
Nie masz
żadnych dowodów.
-
To dlaczego
jesteście poza lóżkami?!
-
Lunatykujemy
– powiedział spokojnie Louis.
-
Na pewno
uwierzę, że wszyscy na raz.. Jestem prefektem! Nie rób ze mnie idiotki!
-
Najpierw
zajmij się hodowaniem cycków, a nie śledzeniem nas!
-
James ja cie
zabiję!
Na szczęście
Louis wykazał się refleksem i uratował Jima, łapiąc siostrę za szlafrok na
plecach.
-
Spokój! –
huknął Dominique. – Vic wracaj do łóżka.
-
Ani mi się
śni! – syknęła Victorie, odwracając się i ruszając w stronę drzwi. – Wrócę tam,
powiem, że was szukałam i…
-
I wkopiesz
własnych braci?
Victorie zatrzymała
się i spojrzała na nich uważnie. Nawet w
ciemności jej srebrno blond włosy lśniły.
-
Victorie
zrozum, my mamy to w genach.
-
Genach?
-
Wujek George
i jego brat to byli bliźniacy, tak jak my. James nie bez powodu ma tak na imię.
Przecież znasz rodzinne historie, słyszałaś o Huncwotach i Magicznych Dowcipach
Weasleyów. To musiało się stać.
-
Co mi tu
będziesz z genetyką wyskakiwać? – zdenerwowała się Victorie.
-
Chciałem
tylko zauważyć, że nas jest czterech i każdy z nas ma różdżkę. Ty masz swoją?
-
Nie.
Chłopcy
ryknęli śmiechem, ale zaraz szybko zaczęli się uspokajać w obawie, że usłyszy
ich woźny. Victorie cała trzęsła się ze złości.
-
Następnym
razem przygotuję się lepiej! – zawołała. – Zobaczycie! Dziś sobie odpuszczę,
ale jeszcze was dorwę.
To
powiedziawszy wymaszerowała na korytarz, udając, że nie słyszy złośliwych
chichotów za swoimi plecami.
Poranek Halloween
okazał się spokojny i wolny od niespodzianek. Carlisle jednak postanowił nie pozwolić,
aby ten spokój uśpił jego czujność. James i Chris zachowywali się normalnie, a
przecież widział w nocy, że wychodzili gdzieś o koło północy. Z początku poczuł
się delikatnie urażony, bo gdzieś głęboko w środku chciał bardzo, aby
zaproponowali mu przyłączenie się do nich, ale potem stwierdził, że nie ważne
jak wiele zabawy mają oni podczas nocnych włóczęg, on i tak jest za bardzo
praworządny, aby do nich dołączyć. Jednakże delikatnie ukłucie zazdrości w
sercu pozostało.
Podczas
śniadania wyłowił wzorkiem z tłumu Victorie, która siedziała przy stole
puchonów i łypała złowrogo to na Louisa, to na Dominique. Miała podkrążone
oczy, a to był znak, że nie spała w nocy tylko próbowała zniweczyć plany tamtej
czwórki. Carlisle domyślił się, że źle jej poszło. Miał tyle taktu, aby nie
pytać na razie o szczegóły jej fiaska.
W końcu
James i Chris skończyli śniadanie, więc cała trójka mogła udać się na lekcje.
Niezmącony porządek i spokój trwały podczas porannych lekcji. Nawet na
eliksirach Topher zachowywał się nadzwyczaj wzorowo. Jedyne, co można było
uznać za dziwne to fakt, że James zbyt często zerkał na zegarek.
-
Fajne te
nowe dekoracje, co? – zagaił Chris, kiedy szli korytarzem, kierując się w
stronę sali zaklęć.
Carlisle skinął
głową, nie bardzo zwracając uwagę na duże dynie, które wskazywał Chris.
Rozstawiono je dzień przed Halloween na korytarzach różnych pięter. Podobno był
to pomysł profesora Longbottoma, który bardzo lubił lampiony z dyni.
-
Jeszcze
fajniej będą wyglądać wieczorem, jak będziemy szli na ucztę – dodał Jim, ale
Carl już go nie słuchał, bo w pamięci powtarzał sobie swój referat na temat
zaklęć leczących.
W końcu
nadeszła przerwa obiadowa. Uczniowie wylegli na korytarze i tłumnie ruszyli w
stronę Wielkiej Sali. W chwili, gdy na zegarze wybiła godzina druga po południu
Carl szedł korytarzem, tak samo jak inni uczniowie, myśląc o obiedzie. Nagle
zorientował się, że Jim i Chris, którzy wyszli z nim razem z klasy, gdzieś
zniknęli. Odwrócił się, aby ich poszukać
i… BUM!
Coś
eksplodowało kilka metrów przed nim. Dookoła rozległy się piski dziewcząt. Cały
korytarz przez chwilę wypełniony był gęstym deszczem konfetti. Carl i reszta uczniów, gdy już otrząsnęli się
z szoku, zaczęli się śmiać. Niektóry nawet bili brawo. Gdy konfetti w końcu
opadło, Carlisle ujrzał Jamesa i Chrisa idących w jego stronę. Obydwaj pękali z
dumy.
-
Nieźle –
ocenił Carl.
-
Nawet więcej
niż nieźle, Carly!
-
Czy to
zaklęcie synchronizujące wybuch? Nawet nie wiedziałem, że takie znacie.
-
Ależ skąd ja
miałbym wiedzieć takie rzeczy, przecież ja…
-
Thoper
nauczyciel już poszedł.
-
A więc
podziękuję w imieniu całej grupy i przyznam się nieskromnie, że to oto zaklęcie
ja sam wyszukałem w książce.
Dynie
wybuchały aż do wieczornej uczty. Nauczyciele nie bardzo umieli sobie z nimi
poradzić, bo niebyło tak naprawdę żadnej reguły, według której następowały
kolejne detonacje. Co chwila pojawiało się kolejne epicentrum chaosu. Konfetti
nie było też jedyną zawartością, jaka wydostawała się na zewnątrz podczas
wybuchu dyń. Przeważnie pojawiały się cukierki, ale kilka dyń eksplodowało obsypując
przerażonych uczniów gumowymi wężami. Sam profesor Adryk został uraczony
wielkim żelkowym pająkiem, który wyładował na jego głowie z głośnym
plaśnięciem. James oczywiście nie mógł
wytrzymać i bardzo chciał się przyznać do autorstwa tego żartu. Jednak Louis
skutecznie powstrzymał go od tego rodzaju głupich pomysłów.
Cała czwórka
dowcipnisiów przyczyniła się do czegoś, czego nigdy by się nie spodziewali, a
mianowicie sprawili, że Darcy zmieniła trochę sposób, w jaki postrzegała
Albusa. Z początku ci dwoje nawet nie wiedzieli, co się dzieje, gdy wyszli na
korytarz z klasy. Kłócili się zażarcie o to kto lepiej dał sobie radę na lekcji
zaklęć.
-
Albus –
mówiła Darcy, siląc się na spokojną złośliwość, ale tak naprawdę była tak
zdenerwowana, że miała ochotę go walnąć. – Ja rozumiem, że naturalne jest to,
iż nie bierzesz pod uwagę braku swojego talentu, albowiem…
-
Och skończ
już z tymi iżami i albowiewami – sykną Al, nerwowo targając sobie włosy.- Nie
umiesz po prostu się pogodzić, że jestem w zaklęciach lepszy.
-
Bo tak nie
jest! Flitwick jest nieobiektywny, bo uwielbia twojego ojca!
-
Rodziny w to
nie mieszaj! Umówiliśmy się, że nie będziemy tak robić - Albus łypną na nią
złowrogo, ale ona tylko parsknęła pogardliwie, chcąc tak w ten sposób ukryć
swoje zakłopotanie.
W momencie,
gdy mijali jedną z większych dyń, ta eksplodowała z ogłuszającym hukiem, a
Darcy i Albus zniknęli w chmurze dymu. Rose, która szła za nimi wrzasnęła,
równie zaskoczona. Chwilę potem oberwała w głowę gumowym wężem. Gdy dym opadł,
Darcy i Albus pojawili się z powrotem, stojąc w bardzo dziwnej pozie.
Dziewczyna była skulona i mocno wtulona w ramię Albusa. On stał wyprostowany i
osłaniał Darcy swoim ciałem. Albus najwyraźniej zadziałał zupełnie
instynktownie, bo w jego mina z śmiertelnie poważnej po chwili zmieniła się w
wyraz zupełnego zaskoczenia. Rose widząc kuzyna bardzo starała się nie śmiać. Z
początku wyglądał tak poważnie i bohatersko, jak nie on. Gdy zorientował się,
że taka postawa wcale nie była konieczna, zawstydził się i spojrzał bezradnie
na Rose. Ona parsknęła śmiechem i wzruszyła ramionami.
-
Mmm… Darc? –
zaczął łagodnie Albus, pochylając się nad dziewczyną i lekko klepiąc dziewczynę
po ramieniu.
-
Węże… -
wyszeptała Darcy, nadal się kuląc i trzymając mocno przód swetra Albusa. – Nienawidzę
węży. Są wstrętne.
-
One są
gumowe, Spapphire – zapewnił Albus, przytulając ją do siebie mocniej. – Nic ci
nie zrobią i…
Darcy
momentalnie wyprostowała się. Twarz miała czerwoną z zawstydzenia. Omiotła
nienawistnym spojrzeniem leżące na podłodze gumowe węże, a potem odwróciła się
do Albusa.
-
Chodźmy
wreszcie na ucztę – syknęła, wkładając w swój głos tyle jadu ile udało jej się
wyprodukować.
Ruszyła
przed siebie, nawet na nich nie czekając, a Rose i Albus podążyli za nią. On
oszołomiony, a ona rozbawiona. Kilka pięter niżej natknęli się na Jamesa. Rose
do razu odłączyła się od przyjaciół, natchniona wspaniałym pomysłem.
-
Jimbo! Jim…
James rzucił
się na Rose i zamknął jej usta dłonią. Kilka osób zerknęło na nich z
rozbawieniem.
-
Szszsz!
-
Zabieraj te
łapy! Jimb…
-
Nie nazywaj
mnie tak w szkole! – James znowu chciał ją uciszyć, ale tym razem Rose
odskoczyła poza zasięg jego rąk.
-
A co w tym
złego?
-
Och Rose…
„Jimbo” może mówić do mnie mama, albo babcia. Podobało mi się, jak miałem sześć
lat, ale teraz mam dwanaście.
-
Ale nadal
zachowujesz się na sześć – wtrąciła niewinnie Rose, a James udał, że tego nie
słyszał.
-
A wyglądam nawet na czternaście!
-
Wyglądasz na
solidne dwanaście, Jimbo.
-
Więc co
chciałaś, Rosie? – powiedział Jim, trochę podnosząc głos, aby upewnić się, że
nikt nie słyszał tego, jak go nazwała.
-
Ta blond
żyrafa nazywa się Amber Green i jest w trzeciej klasie.
James
spojrzał na kuzynkę z zachwytem.
-
Sama jesteś
żyrafa – powiedział z miłością, a potem odwrócił się na pięcie i pognał przed
siebie.
W momencie,
gdy Jim zniknął za rogiem, z naprzeciwka nadszedł Malfoy. Musiał słyszeć słowa
Jamesa, bo zlustrował Rose od stóp do głów, a potem wykrzywił się w ironicznym
uśmiechu. Dziewczyna pokraśniała ze złości. Dobrze wiedziała, że ten parszywy
Malfoy nabija się w duchu z jej wzrostu.
-
Dupek –
warknęła w przestrzeń za odchodzącym Malfoyem, jednak traf chciał, że obelga
trafiła w idącego przed nią profesora Adryka. Odwrócił się on i rozejrzał po
korytarzu, ale tym razem Rose wykazała się refleksem i ukryła się za cokołem
posągu, który stał nieopodal.
W chwili,
gdy uczynna kuzynka kuliła się w obawie o swoją dobrą opinie, James gnał ku
Sali Wejściowej.
Zatrzymał się
przed otwartymi drzwiami, przez które właśnie wchodziła drużyna puchonów. Wszyscy
byli wściekli, mokrzy oblepieni błotem. Był to ewidentny znak, że na zewnątrz
szalała burza. Amber szła na końcu. Była raczej niepocieszona, niż wściekła,
tak jakby nie miała nic przeciwko, aby trenować podczas ulewy i zawiodła się na
wytrzymałości swoich kolegów.
Zatrzymała się
przed Jamesem i uśmiechnęła. Grudka błota spłynęła jej z policzka na ramię.
-
Nareszcie się
spotykamy – powiedziała dziewczyna.
W tym
momencie za jej plecami wybuchła jedna z dyń obsypując wszystko dookoła czarno-pomarańczowym
konfetti.
-
Jestem Amber
Green.
-
Wiem –
wydusił z siebie James. – Ja jestem James Potter.
-
Domyślałam
się.