sobota, 22 sierpnia 2015

Rozdział dwudziesty dziewiąty - Sławne nazwiska

Spałam tylko kilka godzin a za chwilę idę do pracy. Nie wiem, czy to przeżyję. Trzymajcie kciuki. 
Jedziemy dalej z historią główną. Tym razem o młodych ludziach ze sławnymi nazwiskami. Czy naprawdę fajnie jest być dzieckiem celebrytów? 
W niedzielę jadę na Węgry aby się zrelaksować i nie myśleć o magisterce. 
Buziaki, 
Wasza Astal - półżywa z niewyspania. 


Albus miał tajemnicę. Wielką tajemnicę. Taką, z rodzaju tych „umrę ze wstydu, jeżeli ktoś się dowie”.
To zupełnie naturalne, aby człowiek miał swoje prywatne sprawy, jednak ta tajemnica była z gatunku tych wstydliwych. Młodszy Potter ukrywał się jak na razie skutecznie przed Jamesem, Rose i Darcy, a nawet koszmarnie wścibską Lily. Nie był pewny czy uda mu się to ciągnąć cały kolejny rok, ale na razie miał nadzieję, że jest na tyle sprytny.
-        Albi!
Albus spojrzał sponad stolnicy, na której zagniatał ciasto. Jedna z dziewcząt, o ile dobrze pamiętał miała na imię Mackenzie, wołała go z drugiego końca sali. Miała zatroskaną minę. Podszedł i spojrzał na coś co zapewne miało być babeczkami, ale było nieszczęsną katastrofą. Albus wymykał się co wieczór w piątki i przemykał korytarzami w stronę kuchni. Tam co tydzień odbywały się spotkania klubu kulinarnego. Był on jedynym męskim członkiem. Długo się namyślał, czy w ogóle powinien się zapisać, aż w końcu zebrał się w sobie i poszedł na spotkanie. Dziewczęta wpadły w zachwyt, gdy tylko się pojawił. Odtąd był nie tylko ich maskotką, ale też prestiżowym członkiem klubu.
-        Błagam powiedz mi, co poszło nie tak? – powiedziała, robiąc smutną minę, złapawszy go za rękaw bluzy.
-        Za dużo masła – ocenił fachowo, patrząc z politowaniem na spływający z ciastek krem.
-        Ojej ojej – biadoliła dziewczyna, zabierając się do produkcji kremu od nowa. – Nigdy nie wyjdzie mi tak dobrze, jak tobie.
Albus miał tylko trzynaście lat i nie miał jeszcze pojęcia o kokieteryjnych zachowaniach dziewcząt. Dawał się im bardzo łatwo wrabiać w pomoc, chociaż nie można było powiedzieć, że czuł się z tym źle. Podobały się mu ich zachwycone spojrzenia i niezliczone komplementy. Bez przerwy gratulował sobie w duchu, że wolał przesiadywać w kuchni z matką niż biegać z Jamesem po krzakach dookoła domu. W końcu siłą rzeczy nauczył się paru sztuczek przy gotowaniu. Gdy zaczął sam próbować i zgłębiać sztukę kulinarną, okazało się, że jest nawet lepszy od mamy. Pod swoje skrzydła wzięła go babcia, której nigdy nie udało się przekazać wszystkich swoich przepisów córce, gdyż ta zajęta była swoją karierą sportową.
-        Albus! – zawołała kolejna dziewczyna, stojąca przy stanowisku najbliżej drzwi.  Próbowała mieszać surowe ciasto różdżką przez co zrobiło się go tak dużo, że wykipiało z miski.
-        Laurien mówiłam, żebyś nie przesadzała z zaklęciem drożdżowym! – prychnęła jej koleżanka, zajmująca stanowisko obok.
-        Nie – uśmiechnął się Albus, zaglądając do miski. – Mieszałaś w złą stronę.
-        Och jesteś cudowny – westchnęła dziewczyna, odgarniając włosy na plecy i wydymając usta. Albus pozostawał zupełnie nieświadomy jej zabiegów.
Odkąd jeden z braci Potter dołączył do kółka, dziewczęta po prostu wychodziły z siebie, aby go sobą zainteresować. Niestety, był nieczuły na ich trzepotanie rzęsami, zarzucanie włosami oraz słodkie głosiki. Jego naprawdę interesowało tylko gotowanie. Zdawał się w ogóle nie zauważać istnienia płci przeciwnej. Doprowadzało je to do szału i sprawiało, że ich rywalizacja była jeszcze bardziej zaciekła. Co tu dużo mówić, Albus miał wszystko co potrzebne było chłopakowi idealnemu – ostatnio wyprzystojniał, był miły i świetnie się uczył, a co najważniejsze, miał bardzo sławne nazwisko.



Było już późno i jego szlaban powinien się skończyć za chwilę, jednak Scorpius nie miał jakoś ochoty wracać do swojego dormitorium. To był już jego piąty szlaban od początku roku. W reszcie zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest jakiś rodzaj zemsty niektórych nauczycieli. Miał wrażenie, że komuś o nazwisku Malfoy chętniej wlepiali karę niż komuś o nazwisku na przykład Potter. Tym razem dostał szlaban za zniszczenie wyposażenia sali zaklęć. Naprawdę nie chciał tego zrobić, ale gdy usłyszał jak dziewczęta za nim rozmawiają o jego ojcu, nie wytrzymał i po prostu naumyślnie potrącił ich ławkę. Różdżka jednej z nich stoczyła się na podłogę i wypaliła, kompletnie spopielając obie nogi stolika. Oczywiście obie dziewczyny podniosły nieznośny jazgot, oskarżając Scorpiusa o to, że chciał je na pewno zabić.
Nauczyciel nie miał wyjścia, w końcu zniszczone zostało mienie szkoły, i wlepił mu karę, chociaż doskonale wiedział, że szlaban w bibliotece nie jest dla niego aż taką wielką krzywdą. Scorpius lubił towarzystwo książek bardziej, niż ludzi. One przekazywały informacje tylko wtedy, kiedy się chciało tego. Nie kłapały niepotrzebnie gębami. 
Stał właśnie na drabinie i ścierał kurze z najwyższej półki regału. Był tak głęboko w bibliotece, że nawet nie widział stąd drzwi. Było tu cicho i przyjemnie. Lubił to wrażenie, że duża ilość książek dookoła niego pochłania wszelkie dźwięki.
Scorpius spojrzał na zegarek. Wepchnął ścierkę w tylnią kieszeń spodni i zszedł na podłogę. Dobrze wiedział, że jeden dzień ścierania antycznych pokładów kurzu w szkolnej bibliotece to była kropla w morzu. Na to powinien przeznaczyć całe dekady, zrobić z tego styl i cel życia. Nie miał zamiaru tego robić. Nie mniej jednak towarzystwo książek go odprężało.
Ruszył w stronę drzwi, zastanawiając się, czy jego koledzy z dormitorium już usnęli. Nie chciał ich budzić. Nie chciał zwracać ich uwagi na swoją egzystencję. Nie chodziło o to, że go nie lubili. Raczej tolerowali. To było o wiele lepsze określenie. Z żadnym z nich tak naprawdę nie udało mu się zaprzyjaźnić, ale odzywali się do niego, a to był w pewnym sensie jakiś sukces. Dopiero w trzecim roku ich wspólnego mieszkania, jego współlokatorzy uznali, że jest nieszkodliwy. Z początku zachowywali się tak, jakby w każdej chwili mogło mu odbić i zacząłby rzucać na nich klątwami. Skoro się tak nie stało, następnego roku zaczęli z nim ostrożnie rozmawiać. Nie było to nic nadzwyczajnego, nikt się Scorpiusowi nie zwierzał z najgłębszych problemów, po prostu pytali go czy może zamknąć okno, czy też pożyczyłby książkę. Wymagało to od młodego Malfoya ponad ludzkiego wysiłku, aby odpowiadać im kulturalnie i nie wychodzić na gbura. Gdy się denerwował, mówił zawsze wiele niepotrzebnych rzeczy.
Gdy tylko wyszedł zza regałów na otwartą przestrzeń, gdzie znajdowały się stoliki dla uczniów, zatrzymał się jak wryty. Przy najbliższym stoliku siedziała Rose Weasley. W prawdzie jej głowa leżała na blacie, oparta na rękach, a włosy zakrywały jej twarz, ale Scorpius od razu poznał, że to ona. Wszędzie rozpoznałby te rude loki.
Rozejrzał się dokładnie dookoła, ale nikogo nie było w pobliżu. Zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny i zamarł. Nie poruszyła się. Chyba spała. Z bliska widział, jak miarowo oddychała. Wyciągnął bardzo powoli rękę i delikatnie ujął jedno pasmo włosów Rose. Odsunął je, aby móc widzieć jej twarz.
Ich ostatnie spotkanie nie należało do najmilszych. Bardzo chciał jej pomóc i uratować ją z tłumu, który zapewne by zaraz ją podeptał, ale oczywiście zachował się jak ostatni gbur i ją przestraszył. Nazwał ją chyba nawet głupią. Chociaż to akurat była trochę jej wina, bo zachowywała się niemądrze. Naprawdę chciał dobrze, ale ona oczywiście uważała go za bezdusznego potwora i buca, więc trudno było jej uwierzyć, że może mieć dobre zamiary.
Scorpius westchnął. Ojciec mówił mu, że ma się trzymać z dala od Weasleyów i Potterów, ale nic nie wspomniał, że cała szkoła będzie go nienawidzić. Może źle zrobił, nie zgadzając się na uczenie w domu? Matka na pewno nie wlepiałaby mu szlabanów co tydzień i pewnie byłaby o niebo lepszym nauczycielem niż połowa tych z Hogwartu.
Miał straszną ochotę dotknąć jej policzka w tym miejscu, gdzie wcześniej miała rozciętą skórę. Wiedział, że nie powinien. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby się obudziła, rzuciłaby na niego klątwę, zanim zapytałaby co on w ogóle wyprawia. Pod jej głową miała pergamin z zaczętym wypracowaniem na opiekę nad magicznymi stworzeniami. Różdżka leżała nieopodal. Przesunął ją na skraj stolika, poza zasięg ręki dziewczyny. Dłuższą chwilę patrzył na jej długie ciemnorude rzęsy, drobny maczek piegów, widoczny nawet pod warstwą makijażu, aż w końcu zorientował się, że pochyla się nad Rose tak nisko, że jeszcze chwila, a dźgnie ją w ucho nosem. Wyprostował się gwałtownie.
W tym momencie dziewczyna się obudziła. Otworzyła oczy i zmarszczyła nos.
-        Ummm usnęłam? – zapytała, podnosząc głowę i rozglądając się. Na policzku miała rozmazany atrament. Przeniosła spojrzenie na wysztywnionego ze strachu Scorpiusa. – Co tu robisz?
-        Biblioteka to nie miejsce do spania – warknął, a potem szybko ruszył do drzwi. Wypadł na korytarz i pognał przed siebie. Policzki piekły go ze wstydu.
Zaraz za rogiem miną tą czarnowłosą przyjaciółkę Rose. Spojrzała na niego drwiąco, a on poczuł się jak jeszcze większy kretyn.



Upokorzenie, jakiego doznał James, trudno było z czymś porównać. Tygodniami znosił ciekawskie spojrzenia i słowa litości. Miał dość, absolutnie dość. Czuł, jakby na twarzy wielkimi literami napisane „frajer”. Wszystkiego dowiedział się z plotek i szeptów na korytarzach, nie od Amber. Ona nie odezwała się do niego ani słowem, od tamtego okropnego dnia. Została zawieszona na tydzień i wróciła do domu na ten czas. Słyszał, że wezwano jej rodziców i, że byli wściekli. Wrzeszczeli na nią przy dyrektorce i podczas całej drogi do brany Hogwartu. Minęło już pięć dni, a James cały czas czuł, jakby miał w klatce piersiowej wielką ziejącą ciemnością dziurę. Mimo, że wszyscy byli dla niego szalenie mili i starali się go pocieszać, to jednak wiedział, że nie był w tej całej sytuacji bez winy.
Huk zaklęć zagłuszał głos Albusa, ale niestety nie całkiem.
-        Możesz na chwilę przestać?! – ryknął brat, a James opuścił rękę i spojrzał na niego. Od ostatniej godziny wyładowywał swą wściekłość na jednym z drzew na skraju zakazanego lasu, ciskając w nie wszystkimi znanymi mu zaklęciami.
-        Czego chcesz?
-        Jim, to nie jest zdrowe to co robisz.
-        Dla mnie czy dla drzewa?
-        Bardzo śmieszne… - Albus skrzywił się, a James w tym grymasie zobaczył coś ze swojej matki. – Możesz ze mną o tym wreszcie porozmawiać?
-        Nie chcę.
Odwrócił się do brata plecami, uważając rozmowę za skończona. Przymknął jedno oko i wycelował różdżką w drzewo. Jego kora była naznaczona w miejscach, gdzie uderzyły zaklęcia. Duże kawałki poodpadały i leżały dookoła na ziemi.
-        Ale ja chcę – nie dawał spokoju Al, uwiesiwszy się mu na ręce.
-        Twoja sprawa. Spadaj, Albus.
-        Ale…
-        Słuchaj – warknął James, podchodząc do niego i celując mu różdżką w nos. Albus wcale się nie przejął tym, bo wiedział, że mimo, iż brat był wściekły, nigdy nie odważyłby się mu czegoś zrobić. Na wszelki wypadek zrobił jednak krok do tyłu. Jim nie był mistrzem we władaniu magią i jego różdżka mogła wypalić samoistnie, gdyż ściskał ją bardzo mocno i był wzburzony. – Bardzo bym cię prosił, żebyś zapomniał o sprawie, tak jak ja. Nie rozmawiajmy już o tym, ani nie pisz o tym do rodziców. Bardzo, naprawdę bardzo, cię proszę.
-        Dobrze. Skoro tak mówisz.
James opuścił rękę i odwróciwszy się na pięcie ruszył w las, tam gdzie było więcej drzew do znęcania się. Albus na szczęście za nim nie poszedł. Doskonale, bo Jim naprawdę chciał być teraz sam. Nie miał pojęcia, co miał mówić tym wszystkim ludziom, którzy chcieli go pocieszyć, albo oferowali, że go wysłuchają. Było mu głupio, że tak naprawdę z jedyną osobą, z jaką chciał rozmawiać była Amber. Marzył o tym, że przyjdzie ona do niego i powie, że to wszystko było jakąś koszmarną pomyłką albo głupim kawałem.
Szedł szybko, potykając się o wystające korzenie drzew. Smagał różdżką każdą wystającą gałąź. Niektóre paliły się na różne kolory a inne zamieniały w kupkę konfetti. Tak był pogrążony w swojej wściekłości, że nie zauważył, iż nogi powiodły go na stadion. Nie mając nic lepszego do roboty wszedł na murawę i usiadł. Po chwili położył się na plecach i obserwował leniwie wędrujące po niebie chmury. Mimo, że był w jednym ze swoich ulubionych miejsc, nie mógł się uspokoić. Cały czas czuł ucisk w piersi. Amber wracała za kilka dni i to go przerażało. Bał się tego, jak zareaguje na jej widok. Bał się też tego, że ona będzie chciała z nim rozmawiać. A już najbardziej przerażało go to, że jej wybaczy.
-        Ej Potter! Orientuj się!
Zanim zdążył się podnieść, coś trzasnęło go w głowę.
-        O cholera przepraszam! – ujrzał nad sobą twarz Emerald. Z początku jej nie poznał, bo nie miała na sobie ani grama makijażu. Z jej twarzy i uszu zniknęły też kolczyki, a dredy spięła w ciasny kok. – Co tak leżysz? Twoi śmieszni koledzy dali mi ją. Powiedzieli, że może ci się przydać.
Jim podniósł się na łokciach i ujrzał, że rzuciła mu na brzuch jego własną miotłę.
-        Co tu robisz?
-        Chcę pomóc – odparła siląc się na beztroskę. Jej uśmiech tak naprawdę był tylko pozą. Od zeszłego roku, od tego felernego dnia, kiedy dowiedziała się, jak bezlitośnie zabawili się jej kosztem bliźniacy, trochę się zmieniła. Wyglądało to tak, jakby straciła całą swoją pewność siebie i nie chciała się już wyróżniać z tłumu. Tak jakby, przestało jej się podobać, że ludzie od razu ją zauważali na korytarzach.
-        Ale ja nie potrzebuję…
-        Nie mam zamiaru zmuszać cię do niczego – wzruszyła ramionami i rzuciła swoją miotłą, a ta zawisła w powietrzu. – Nie chcę z Tobą gadać. Ja też tego nie potrzebuję. Pomyślałam, że może stara dobra przejażdżka na miotle pod wiatr będzie o wiele lepsza…
James skoczył na równe nogi. Tak, tego mu właśnie było trzeba. To było to, co mogło go uleczyć.
Dosiedli swych mioteł i jednocześnie odbili się do ziemi. Zatrzymali się dopiero na wysokości obręczy do quidditcha.
-        Cztery okrążenia zamku – zawołała Ememerald, a James skinął głową.
Wystrzelili niczym pociski. Wiatr wiał dość mocno tego dnia. Szarpał ich ubrania i włosy oraz huczał w uszach. Pędzili z zawrotną prędkością, jak szybciej jak tylko mogły ich miotły. Jim przylgnął płasko do rączki miotły. Krew pulsowała mu w uszach, tak jak przed pierwszym meczem. Dziura w jego sercu właśnie, ale bardzo powoli, łatała się. Może to była adrenalina, a może prawdziwe szczęście, ale tu wysoko nad ziemią Jim czuł, że wszystkie kłopoty, jakie miał zostały tam na dole. Jakby ważył o połowę mniej.
Gdy robili drugie okrążenie, trochę zwolnili, bo wiatr przeszkadzał. Zerknął w bok. Emerald się śmiała. Siedziała z szeroko rozłożonymi rękami i odchyloną głową. Śmiała się na głos, a po policzkach płynęły jej łzy. Coś krzyczała, ale usłyszał tylko pojedyncze słowa. Tak naprawdę nie mówiła do niego. Zrozumiał, że właśnie wykrzykiwała swoje żale całemu światu. Spojrzał przed siebie i uśmiechnął się.
Nabrał powietrza w płuca i krzyknął. Poczuł pieczenie zdartego gardła, ale też chwilę bezgranicznej radości. Wywrzeszczał wszystkie swoje największe troski wiaatrowi, a on porwał jego słowa tak szybko, że nikt ich nie usłyszał.



-        Czy twojemu bratu odbiło?
-        Jamesowi?
-        A ile ty masz braci, Potter?
-        Hm… no tak masz rację… Malfoy…
-        Cicho! Nie wymawiaj tu mojego nazwiska.
-        Dlaczego? Przecież sam zacząłeś.
-        Ale przecież nie chcesz, żeby ktoś wiedział, że ze mą rozmawiasz.
Albus skrzywił się i usiadł na stosie książek. Scorpius, mimo, że skończył szlaban już dawno, nabrał zwyczaju przychodzenia do biblioteki i pomagania przy sprzątaniu. I tak nie miał, co robić wieczorami, gdy już odrobił wszystkie zadania domowe. Albus od jakiegoś czasu mu towarzyszył.
-        Widziałem go, jak znęcał się nad drzewami w lesie.
-        Taaaak… Chyba jest z nim ok. Przynajmniej zaczął z nami normalnie rozmawiać. I dał spokój drzewom.
-        Idziesz jutro do Hogsmeade?
-        O to już jutro? Tak, pewnie tak. Rose i Darcy pewnie będą chciały, żebym się z nimi powłóczył.
Scorpius słysząc, że Albus raczej nie uwzględnia go w swoich planach, sposępniał i odwrócił  się do niego plecami, udając, że zajmuje go układanie książek z powrotem na półkach. W sumie powinien się spodziewać, że Al tak od razu nie przyjmie go do grona przyjaciół. Ich przyjaźń była całkiem inna od tej pomiędzy nim a Rose. Chłopcy tak naprawdę się lubili, ale nie umieli porzucić złośliwości i mówienia sobie po nazwisku. Coś jakby kazało być dla siebie trochę niemiłymi. Albus czasami mówił, że to może ich geny nie dają im tak do końca się zaprzyjaźnić.


-        Dominique… mały Domi…
-        Spadaj Lou.
-        Oj nie złość się. Ile się jeszcze będziesz gniewać?
Dominique spojrzał na brata z obrzydzeniem, a potem odwrócił głowę do ściany. Zawsze, na każdych zajęciach siedzieli w tej samej ławce, więc nie bardzo miał się gdzie podziać, aby uniknąć towarzystwa brata. Siedział na brzegu swojego krzesła, plecami do Louisa i usilnie starał się go ignorować.
Plotka o tym co Louis i Dominique zrobili Emerald Lennox rozeszła się po szkole lotem błyskawicy. Nikt nie wiedział, kto ją zaczął. Wszystkie cztery osoby obecne wtedy przy konfrontacji nie miały w interesie rozpowiadać całej szkole, co się zdarzyło. A jednak ktoś musiał puścić parę, bo już kilka tygodni po zajściu, Na bliźniaków napadła młodsza siostra Emerald. Chciała ich pobić i groziła im, że pozamienia ich w zwierzęta, którymi tak naprawdę są. Miała na myśli szczury. Udało im się uciec, ale już wieczorem cała szkoła huczała od plotek. No cóż, ludzie zwracają uwagę na rzeczy, które dzieją się ludziom o nazwisku Weasley.
Louis chciał znaleźć Emerald. Szukał jej kilka dni na korytarzach. Rozglądał się za nią na każdym kroku i wypytywał wszystkich znajomych gryfonów. Jednak wyglądało na to, ze dziewczyna po prostu zniknęła. Jakby rozpłynęła się w powietrzu. A przecież zwykle nie miał problemu, aby wypatrzeć ją w tłumie uczniów.
-        Znowu robisz tak, jak w dzieciństwie. Jak zabrałem ci zabawkę to się wkurzałeś.
Dominique spojrzał na Louisa. Ten siedział na krześle, rozparty niedbale i bawił się plastikowym zniczem.
-        Ona nie była zabawką! – warknął, mając wielką ochotę przywalić bratu w tę jego uśmiechniętą gębę.
Całe lato spędzili na kłótniach i wrzaskach. Aż w końcu Dominique wyjechał na cały miesiąc do wujka Charliego. Doprowadzali całą rodzinę do szału i musieli się rozdzielić. Matka nie miała już siły na nich krzyczeć. Jednak w Hogwarcie nie mogli się już rozdzielić. Chociaż mieszkali w innych domach, to nadal widywali się bardzo często. Louis po prostu nie umiał odpuścić. Nie umiał też po prostu po ludzku przeprosić. Głównie dlatego, że nie czuł się wcale winny.
-        Skoro wiesz, że nie była zabawką, mały Domi – powiedział słodkim głosikiem Louis, pochylając się ku bratu i wykrzywiając się szyderczo. – To, czemu tak brzydko się nią zabawiłeś?


Hogsmeade było po prostu zawalone ludźmi z Hogwartu. Gdzie Scorpius się nie ruszył, widział jakieś znajome twarze. Przyleźli tu też nauczyciele. A ich najmniej miał ochotę oglądać. Włóczył się bez celu po miasteczku, czując się głupio. Z początku nawet nie planował tu przychodzić, ale został sam w dormitorium i zrobiło mu się strasznie samotnie. Uznał, że powinien pójść między ludzi. Teraz widział, że to był zły pomysł.
Zabłądził w okolice Wrzeszczącej Chaty. Usiadł na pieńku drzewa i w podłym nastroju żuł czekoladę z Miodowego Królestwa.
W chwili, gdy rozmyślał nad tym, czy by nie uznać dnia za stracony i wrócić do zamku, usłyszał za sobą głośny trzask. Znał ten dźwięk, to wiele razy słyszał, jak ktoś się teleportował. Zanim zdążył się obejrzeć, ktoś złapał go za włosy i powalił na ziemię. Poczuł okropny odór ludzkiego ciała. Słyszał nad sobą chrapliwy, nierówny oddech.
-        Malfoy – wychrypiał kobiecy głos. – Nareszcie cie mam… Twój ojciec..
Scorpius próbował się podnieść, ale ktoś wbił mu różdżkę między łopatki. Chwilę potem poczuł rozchodzący się od tego miejsca obezwładniający i palący ból. Owładnął całym ciałem i wdarł się do mózgu, oślepiająco białą falą.


Albus, Rose i Darcy zatrzymali się na raz. Czyjś wrzask przetoczył się po okolicy.
-        Co to było? – wyszeptała Rose, rozglądając się dookoła.
Al odruchowo sięgnął po różdżkę. Dziewczęta spojrzały na niego z niepokojem. Właśnie szli do Wrzeszczącej Chaty. Nikt inny nie wpadł chyba na ten pomysł, bo las był wyludniony.
-        Albus chyba nie chcesz.. – zaczęła Rose, ale on wyglądał tak, jakby wcale jej nie słuchał. Już szedł w stronę, z którego dochodził krzyk. Darcy złapała Rose za rękę, jakby chciała ją powstrzymać przed podążeniem za kuzynem.
Krzyk powtórzył się i był o wiele głośniejszy. Wyglądało, że osoba bardzo cierpi.

-        Rose, Darcy – powiedział nagle Albus, patrząc na nie przez ramię. – Idźcie po pomoc. Znajdźcie jakiegoś nauczyciela i przyprowadźcie go tu. Szybko! Już!

6 komentarzy:

  1. Proszę, popraw szybko "Wywrzeszczał wszystkie swoje największe troski wiatru" na "WIATROWI", bo to aż kłuje w oczy :<

    Rozdział chyba na rozgrzewkę, czekamy, co dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię scorpiusa , ma takie samo podejście do książek jak ja :) jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy ze może być prześladowany w szkole - ciekawe spostrzeżenie. No i fajnie ze album i scorpius się przyjaźnią przełamują trochę stereotypy, może Harry i draco jakoś dzięki temu zmienia swoją relację

    OdpowiedzUsuń
  3. Sierpień, poważnie? No nie rób mi tego ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przerwać w takim momencie i trzymać nas w napięciu tyle czasu? Kiedy będzie nowa część? Bo moja ciekawość zje mnie do ostatniego okruszka.

    OdpowiedzUsuń
  5. co tam Astalko u Ciebie? pamiętasz jeszcze o swoich czytelnikach?
    pozdrawiam Cię ciepło:)

    OdpowiedzUsuń